Bartosz
Sokół
Od
oczarowania
do rozczarowania
Jedno
jest pewne -
rozczarowanie
chrześcijaństwem
bywa traumatycznym
przeżyciem, wprost
proporcjonalnym do
wielkości pokładanej
w nim
nadziei. Gdy ognisko
początkowej
gorliwości powoli
się dopala, na
dnie pozostaje
popiół cynizmu,
zgorzknienia i
obojętności. Trudno
spogląda się na
widok ukochanych
prawd, niknących
wśród fal
twardych faktów i
niezłomnych
okoliczności. Co
począć, gdy
okazuje się, że
Ewangelia nie jest
jednak receptą na
życie
wypełnione cudami, a
bycie
chrześcijaninem
paradoksalnie
uczyniło
codzienne życie
trudniejszym? Gdy
formuła przemiłych
kościelnych
relacji napotyka na
naturalne bariery, a
w idealny świat
braci i
sióstr wkrada się
plotka, zazdrość i
oszczerstwo? Co
począć,
gdy okazuje się, że
wraz z Ewangelią
przyjęliśmy pakiet
uproszczeń,
nieuzasadnionych
uprzedzeń i błędnych
interpretacji,
a postępujący proces
oczyszczania wiary
przypomina
oddzielanie
skóry od kości? Co
począć, gdy upadają
pomniki bohaterów
wiary
stojące w naszej
wyobraźni tuż za
Chrystusem, a proste
recepty na
wszystko okazują się
halucynogenne? Gdy
słuszne i nieodzowne
w
naszym mniemaniu
propozycje reform
przypominają
nakłanianie
członków Państwa
Islamskiego do
przyjęcia konwencji
antyprzemocowej, a
radosne i pełne
wiecznego znaczenia
chrześcijaństwo
zamienia się w
kolejną plemienną
awanturę,
okraszoną
brawurowymi
pościgami po ślepych
uliczkach
wątpliwości?
Kiedy
nasza wiara zaczyna
topnieć jak ulubione
lody podczas lipcowego
popołudnia,
życzylibyśmy sobie
wizytacji anioła,
chmur
układających się w
napis “nie wątp” lub
pięciu różnych
SMS-ów zawierających
ten sam trafny werset
Pisma Świętego. Dobrze
jednak wiemy, że
Reżyser Życia nad
wyraz oszczędnie
gospodaruje
efektami specjalnymi w
scenariuszu. Jak
ochronić zatem sens i
wrażliwość pierwotnej
wiary? Myślę, że klucz
do zwycięstwa nad
rozczarowaniem kryje
się w cierpliwości i w
pokorze, w gotowości
do otwarcia się na
perspektywę drugiego
człowieka i - przede
wszystkim - w miłości
do prawdy.
Anioł,
przemawiająca oślica
czy rozpaczliwie
zwyczajny bliźni?
Pomyślmy
o dwóch przygnębionych
uczniach Jezusa
podróżujących do
Emaus.
Któż bardziej niż oni
doświadczył bolesnej
śmierci oczekiwań i
druzgocącego rozbicia
sklejanej starannie
wizji przyszłości? Idą
tą drogą we dwóch,
zadając sobie pytania,
na które
prawdopodobnie nie
spodziewali się już
usłyszeć odpowiedzi.
Oto
samotność
rozczarowania.
Samotność, która nie
lubi otwierać się
na dialog z kimś spoza
kręgu wspólnoty
doświadczenia.
Samotność,
która karmi się
własnym bólem, śpiąc
na wspomnieniach i
lękach.
W tym najtrudniejszym
momencie kryzysu
wiary, Bóg postanawia
łaskawie wedrzeć się
do zamkniętego świata
dwóch rozczarowanych
uczniów Chrystusa. Nie
posyła jednak anioła z
lśniącym obliczem,
dziecka lub
przemawiającej oślicy
- zamiast tego
“zrzuca” na
drogę obcego,
nieznajomego
podróżnego. Co byśmy
uczynili w takim
momencie? Kim byłby
dla nas ten człowiek
spoza, ten "jedyny
pątnik w Jerozolimie,
który nie wie, co się
stało"? Czy nie
otrzymałby przypadkiem
ostrego jak nóż
spojrzenia
obojętności,
okraszonego kilkoma
sentencjami od nas,
którzy “wszędzie byli
i
wszystko widzieli"?
Czy nie zastałby
zatrzaśniętych na amen
drzwi dialogu, z
ozdobną tabliczką
grzecznościowych
regułek?
Zapewne założylibyśmy,
że człowiek taki jak
on nie będzie miał
zupełnie nic do
powiedzenia komuś
takiemu jak my. To my
byliśmy
przecież uczniami
Jezusa.
Gdyby
powiedział do mnie “o
głupi i gnuśnego
serca, by uwierzyć we
wszystko co
powiedzieli prorocy”,
pomyślałbym, że zanim
będzie
mnie uczyć
interpretacji Pism,
powinien nabyć
najpierw ogłady i
nie zapominać, że
uczyłem się Pism od
samego Jezusa,
kimkolwiek
by nie był. Czy w
czasach pośpiechu i
hałasu zdołalibyśmy
wysłuchać nieznajomego
podróżnego? Myślę, że
sposób w jaki
traktujemy ludzi
innych perspektyw na
drodze do Emaus
stanowi wierne
zwierciadło nie tylko
naszych manier, lecz
przede wszystkim
motywacji i
najgłębszych duchowych
postaw. Ci dwaj
rozczarowani
uczniowie byli
wystarczająco pokorni,
aby wysłuchać
nieznajomego.
Kochali prawdę
wystarczająco mocno,
by spijać ją z
cudzych, nie
tylko z własnych ust.
Schody
rozczarowania do
podziemi serca
Czym
tak naprawdę jest
rozczarowanie?
Diabelską pokusą,
słabością
ciała, czy może Bożą
wskazówką? Sądzę, że
rozczarowanie jest
niczym innym, jak
najpoważniejszym
testem naszej
egzystencjalnej
postawy wobec
przewyższającego nas
pod każdym względem
Boga.
Kiedy stoimy w
milczeniu nad grobem
własnych oczekiwań i
troskliwie
pielęgnowanych
poglądów, możemy
przyjąć tylko dwa
sposoby
myślenia: albo
wieczne prawdy
okazały się
śmiertelne, albo
nasze
prawdy nigdy nie
były tymi wiecznymi.
To wybór wiary.
Wiary w to,
że melodia, która
wydobyła się z
instrumentu naszego
chrześcijaństwa
brzmi tak żałośnie
nie z powodu
nieistnienia
pięknej muzyki, ale
z powodu
niewłaściwego
odczytania nut.
Niewiele momentów
posiada większy
potencjał odkrywania
śladów
zakamuflowanej pychy
lub rzeczywistej
obojętności wobec
prawdy.
Niewiele chwil
otworzy przed nami
własne serce tak
szeroko jak ta.
Kiedy
zaczynamy rozumieć,
że teologia naszej
denominacji jest
niespójna,
błędna i
nieefektywna, możemy
porzucić myślenie o
Bogu lub
naprawdę zacząć o
Nim myśleć. Pycha
lub pokora. Gdy
spotykamy na
naszej drodze ludzi,
którzy ociekające
frustracją usta
wycierają
wersetami z Biblii,
możemy zachować
wiarę w to, że
gdzieś obok
istnieją pokorni
naśladowcy
Chrystusa, lub z
maskowaną ulgą
przyjąć, że nigdy
ich nie było. Możemy
uznać gwałcącego
duchownego za
ostateczny argument
i z ulgą porzucić
myślenie o
Bogu, albo
potraktować go jako
bolesne
przypomnienie, że
zło jest
jednym z
najwymowniejszych
świadków
wspaniałości dobra.
Błogosławieństwo
rozczarowania
Czy
przyjęty w momencie
nawrócenia obraz
chrześcijaństwa może
zatem
rozczarować? Myślę,
że nie tylko może,
ale i na szczęście
musi. Dzięki Bogu,
że rozczarowuje.
Odkrycie przez
dorastającego
nastolatka, iż
hołubione w
przedszkolu
dodawanie nie
wyczerpuje
możliwości
rozwiązywania zadań
matematycznych, nie
jest porażką
matematyki, jest jej
wielkim zwycięstwem.
Prawda nie boi się
rozczarowań
poszukujących
pielgrzymów, gdyż
rozczarować można
się wyłącznie
iluzją, półprawdą,
uproszczeniem lub
nadinterpretacją.
Rozczarowanie nie
tylko nie oddala
więc od
prawdy, ale i pomaga
uczynić ku niej
kolejny - nawet
jeśli chwiejny
- krok.
Często
wydawało mi się (i
czasami nadal mi się
wydaje), że
odpowiedzi,
których udziela
chrześcijaństwo, są
rozczarowująco
nieadekwatne
do palących pytań
współczesności.
Dzisiaj wiem, że
problem nie
leży w
nieadekwatnych
odpowiedziach, lecz
w źle postawionych
pytaniach. Boże
Słowo nigdy nie
będzie trafną
odpowiedzią na źle
postawione pytanie.
Nie chodzi o to, aby
pytać tak długo, aż
zmieni się
odpowiedź. Chodzi o
to, aby słuchać
odpowiedzi na tyle
długo, by zechcieć
roztropnie zmienić
pytanie.
Przykładowo, być
może słynne
zapytanie “dlaczego
złe rzeczy spotykają
dobrych
ludzi” należałoby
zastąpić innym -
“dlaczego dobre
rzeczy
spotykają złych
ludzi”? Może dopiero
taka perspektywa
pozwoliłaby na
usłyszenie i
wdzięczne przyjęcie
wybrzmiewającej
w Piśmie Świętym
łaski, a także
dostrzeżenie w niej
wszechogarniającej
odpowiedzi?
Mogę
szukać w Jezusie
Chrystusie nocnej
przytulanki,
sponsora
nastoletnich marzeń,
coacha z wieloletnim
doświadczeniem lub
biznespartnera,
jednak dopóki nie
znajdę w Nim
Zbawiciela upadłego
i pogrążonego w
ciemności świata,
każda inna relacja
skończy
się ostatecznie
frustrującym i
głębokim
rozczarowaniem. Nie
jest
prawdą, że Chrystus
nigdy nie zawodzi -
zawodzi często i z
premedytacją.
Zawodzi niczym
uznany ekspert od
odnawiania
średniowiecznych
zamków, do którego
wpada nad ranem
beztroski
nastolatek, wołając
od progu: "Czy to
prawda, że naprawia
Pan
zacinające się zamki
w dżinsach marki
H&M?" Nie, nie
naprawia. Nie ma
takiej
rozczarowującej
odpowiedzi w dialogu
wiary,
u podstaw której nie
leżałoby całkowicie
rozczarowujące
pytanie.
Chrześcijaństwo
musi
być inne niż nasze
początkowe
wyobrażenia. Gdzie
byłoby
bowiem miejsce dla
odkrywania i nauki
duchowej
rzeczywistości,
jeśli
wyobraźnia trafnie
ujmowałaby jej
istotę już podczas
pierwszego
spotkania? Gdzie
istniałaby
przestrzeń dla
podróży wiary, jeśli
już na starcie
obejmowalibyśmy
wzrokiem całą trasę,
robiąc
sobie pamiątkowe
fotografie na linii
mety? Ile warta
byłaby szkoła,
która zamiast burzyć
mylne poglądy i
naiwne wyobrażenia
dorastającego
dziecka,
koncentrowałaby się
wyłącznie na tym,
żeby je umacniać?
Kiedy
wypuszczam z dłoni
uproszczenia, błędne
interpretacje lub
mylne
przekonania, nic nie
tracę. Zyskuję
natomiast bezcenną
przestrzeń
dla prawdy. Kiedy
zauważam, że droga,
którą wytrwale podążam
od
kilku lat, jest
zaledwie jedną z
bliźniaczo podobnych
ścieżek
donikąd, nie tracę
bezpowrotnie
przeszłości. Obejmuję
ją
natomiast jako
ocalenie przyszłości,
jako nauczyciela
prawdy i
bezcenną wskazówkę na
mapie poplątanych dróg
doczesności.
Lepiej powoli czołgać
się ku prawdzie, niż
mknąć przestronną
autostradą ku szerokim
przepaściom jej
iluzorycznych
namiastek.
Miłość
do urodziwej i
pięknej
Jeśli
rozczarowanie prowadzi
nas do porzucenia
myślenia o Prawdzie,
to
znaczy, że nigdy jej
nie kochaliśmy.
Oszukany Jakub - po
trudach
siedmioletniej pracy u
Labana - nie zwątpił w
sens małżeństwa,
nie wpisał miłości na
listę życiowych
porażek i nie
stwierdził
z rezygnacją, że nie
warto! Nieuczciwy
Laban i nieszczęśliwa
Lea
nie zdołali zgasić w
nim gorejącego
płomienia miłości do
Racheli. Poranne
rozczarowanie nie
zabrało mu codziennych
marzeń.
Jakub kochał Rachelę.
Kochał ją na tyle
mocno, by wyruszyć w
drogę raz jeszcze, by
raz jeszcze stanąć na
starcie i cofnąć
kartki kalendarza aż
do pierwszego dnia
sprzed siedmiu lat.
Potrafił
zapomnieć o kłamstwach
Labana, gdyż nie mógł
zapomnieć twarzy
Racheli. Miłość
zwyciężyła.
Wierzę,
że Chrystus jest
nieskończenie pięknym
krajobrazem Bożej
chwały,
ale wiem też, że
spoglądam na Niego
przez zabrudzone i
niedostatecznie mocne
okulary własnych
ograniczeń - stąd te
rysy,
zabrudzenia,
przebarwienia i plamy.
Mam na sobie szkła
przyjętej
wraz z Ewangelią
tradycji oraz tańczące
na nich, oślepiające
niekiedy, refleksy
cudzych słabości i
własnej niewiedzy. To
dzięki
nim widzę cokolwiek,
ale również dzięki nim
nie wszystko
dostrzegam. Czasami
budzę się o poranku i
widzę Leę zamiast
Racheli. Nie jestem
gigantem, który bawi
się na teologicznej
szachownicy
fragmentami Pisma
Świętego, jestem
dzieciakiem, który
wspina się na palcach,
aby choć przez chwilę
popatrzeć przez okna
Pisma Świętego na łąki
wieczności. Czasami
okno bywa zasłonięte,
a szyba pokryta parą
lub sadzą z pobliskich
kominów. Nigdy nie
powiem jednak, że za
oknem nie ma nic
godnego uwagi. Będę tu
wracać i wracać, i
wracać... Aż do dnia,
w którym pęknie kłódka
zawieszona na
pobliskich drzwiach, a
wymarzona
rzeczywistość
trójjedynego Boga
stanie się moim nowym
miejscem zamieszkania.
Oby
prawda - ta wzniosła i
ta codzienna - była
naszą Rachelą,
urodziwą i piękną.
Wartą kolejnych
siedmiu lat wytężonych
poszukiwań. Wartą
wytrwałości,
determinacji i bólu
rozczarowań.
Wartą powracania do
punktu wyjścia. Wartą
kłamstw przebiegłego
Labana. Wartą ryzyka.
Wartą ciężkiej pracy.
Niech miłość do
niej zwycięży nad
możliwością życia bez
niej.
"Błogosławieni,
którzy
łakną i pragną
sprawiedliwości,
albowiem oni będą
nasyceni" (Mt 5:6).■
Copyright
©
Słowo i Życie 2017
|
|
|