Henryk Rother-Sacewicz



Przyjdzie tata i was zabierze





Sprawa mojej adopcji była tajemnicą. W praktyce nie dało się jednak całkowicie tego ukryć. Pamiętam, jak w Bielsku Podlaskim mama mojego przyjaciela zapytała o moją biologiczną rodzinę. Gdy zorientowała się, że jestem zaskoczony tym pytaniem, zaczęła wycofywać się. Innym razem sąsiadka w czasie awantury nazwała mnie podrzutkiem. Gdy miałem około 17 lat, znalazłem dziwną kopertę wśród rysunków ze Szkoły Technicznej, w której uczył się mój tata Konstanty. Zajrzałem do niej i zobaczyłem plik różnych papierów. Nie pamiętam, o co wtedy pytałem, ale pamiętam odpowiedź: „Którzy rodzice są ważniejsi? Ci, którzy urodzili, czy ci, którzy wychowali?”. Gdy kiedyś moja żona Nina zahaczyła o sprawę (jak się okazało, ona o tym wiedziała, a ja nie), zarówno mama Ksenia jak i ciocia Halina były wręcz przerażone. Widząc to, Nina wycofała się z rozmowy.

Gdy w końcu roku 1993 Konstanty poważnie zachorował i znalazł się w szpitalu, zacząłem poszukiwać koperty, którą kiedyś widziałem. Nie mogłem jednak nigdzie jej znaleźć. Nie chciałem też za bardzo grzebać w aktach ojca, by nie sprawić Mu przykrości. Ojciec nie wrócił już z tego szpitala. Po Jego śmierci zacząłem szukać dokładniej, ale niczego nie znalazłem. Robiłem to tylko po to, by poznać prawdę i temat zamknąć. Dwa tygodnie po pogrzebie przypadkiem natrafiłem na dokumenty. Były pod ramą oprawionego tablo Konstantego ze Szkoły Technicznej. Wśród nich był odpis listu mojej biologicznej mamy Elizabeth Rother, pisany po niemiecku w październiku 1948 roku, zaadresowany do kierownika domu dziecka, w którym mnie zostawiła. Z dołączonego dopisku zrozumieliśmy, że mama mnie poszukiwała.

Nina poprosiła koleżankę germanistkę o przetłumaczenie. Mama pisała, że po powrocie ojca, Georga, z niewoli jenieckiej w sowieckim obozie, rozpoczęli poszukiwania czwórki swoich synów. Trzech udało się im odnaleźć w miarę szybko, byli na terenie NRD, gdzie osiedlili się też rodzice. Dwaj z nich: Klaus i Dieter byli w domu dziecka, natomiast trzeci, Peter, w rodzinie zastępczej. Chcieli odnaleźć też mnie, najmłodszego ich syna, dlatego napisali ten list. Dom dziecka przekazał kopię tego listu Kseni i Konstantemu Sacewiczom, z zaznaczeniem, że najprawdopodobniej chodzi o mnie.

Według późniejszej relacji mojej siostry, korespondencja trwała około trzech lat, ale Sacewiczowie nie wyrazili zgody ani na mój powrót, ani na nawiązanie bliższych relacji. Żadnego innego śladu tej korespondencji nie znalazłem. Siostra nie pokazała mi żadnych listów z tamtego okresu. Po ostatecznej decyzji Sacewiczów o nieoddawaniu mnie do rodziny Rotherów, urodził się im piąty syn, który otrzymał moje imię - Helmut. Żył tylko jeden dzień, co jeszcze bardziej utwierdziło mamę w przekonaniu, że ja się odnajdę. Potem przyszło na świat jeszcze dwoje dzieci: Günther i jedyna córka Inge.

Tak się złożyło, że w około miesiąc po odnalezieniu tych dokumentów przyjechał z Niemiec do Polski mój kuzyn Marek Sacewicz, który w latach 80. wyemigrował do Niemiec. Zjawił się w Sosnowcu, by spotkać się z kontrahentem w sprawach biznesowych. Dzięki temu zbiegowi okoliczności mogłem przekazać mu odpis listu mamy, prosząc o sprawdzenie, czy moi rodzice biologiczni jeszcze żyją. Po powrocie do Niemiec natychmiast podjął poszukiwania. Dotarł do byłej sąsiadki Rotherów. Od niej dowiedział się, że się przeprowadzili. Nie umiała powiedzieć dokąd, ale skojarzyła, że ktoś z rodziny powinien mieszkać w tym rejonie. Kazała zadzwonić za kilka dni. Gdy Marek zadzwonił ponownie, dowiedział się, że rzeczywiście mieszka tam Erne, kuzynka matki. Erne potwierdziła, że rodzice się wyprowadzili, ale nie wiedziała dokąd, gdyż nie utrzymywała z nimi kontaktu. Powiedziała też, że rodzice mieli córkę, która zawsze była z nimi, że najstarszy mój brat uciekł z NRD do NRF, a kolejny zmarł. Zobowiązała się poszukać, czy nie ma jakiejś korespondencji z rodzicami. Odnalazła dwie kartki pocztowe, bez adresu, ale z dobrze widocznymi stemplami pocztowymi z dwu różnych miast. Gdy Marek zadzwonił do jednego z nich, urzędniczka od razu powiedziała, że nazwisko Rother nic jej nie mówi. W drugim natomiast zapytano, dlaczego dopytuje się o to nazwisko. Gdy wyjaśnił, urzędniczka zażądała pisemnego wniosku z wyjaśnieniem, w czyim imieniu występuje i jaki jest tego powód. Jeszcze tego samego dnia Marek wysłał pismo.

Następnego dnia mój brat Peter wrócił z pracy bardzo zmieniony na twarzy. Przerażona bratowa Brigitte spytała: „Co się stało, zwolnili cię?”. Peter odpowiedział: „Nie, tylko zaginiony brat się odezwał i szuka nas”. Trzeciego dnia Marek zadzwonił do urzędniczki i usłyszał: „Oddaję słuchawkę siostrze pańskiego kuzyna”. Okazało się, że Inge akurat przyszła do urzędu złożyć oświadczenie, że wyraża zgodę na ujawnienie nam swojego adresu. Ze wzruszenia udało się im tylko wymienić numery telefonów. Od następnego dnia rozpoczęły się długie rozmowy. Dlaczego dopiero teraz? Jaki był powód, że się odezwałem? Co się ze mną dzieje? Jaką mam rodzinę, co robię?

Pytań było tyle, że Marek potrzebował ode mnie więcej informacji. A ja akurat byłem na wczasach na Mazurach i nie było ze mną kontaktu, bo telefony komórkowe dopiero się pojawiły i nie miałem takowego. Do domu wracaliśmy przez Warszawę, gdyż chcieliśmy odwiedzić ciocię Marię Sacewicz. Na klatce schodowej na Puławskiej 114 spotkała nas jej sąsiadka, która na mój widok krzyknęła: „Henryk, Marek znalazł twoją siostrę”. Natychmiast skontaktowałem się z Markiem. Opowiedział mi wszystko i przekazał pytania od siostry. Przez kilka tygodni trwała telefoniczna wymiana informacji: Inge – Marek, Marek – ja, ja – Marek, Marek – Inge.

Ustaliliśmy termin pierwszego spotkania - w ostatnią sobotę sierpnia '94. Pojechałem tylko z Niną. Już na miejscu dołączył do nas Marek. Gdy nieco spóźnieni podjechaliśmy pod dom, po ulicy chodził trochę zdenerwowany szwagier Horst. Inge pojawiła się w drzwiach i padliśmy sobie w objęcia. Przez chwilę nikt z nas nie mógł wydobyć słowa. „Jak zobaczyłam Inge, nie miałam żadnej wątpliwości, że jesteście rodzeństwem” - powiedziała potem Nina. Chwilę później przyszedł młodszy brat Günther (chyba najbardziej podobny do mnie), potem starszy ode mnie brat Peter z żoną Brigitte, która przywitała mnie słowami: „Czy to jest mój nowy szwagier?”. Po posiłku pojechaliśmy na cmentarz, gdzie są pochowani moi rodzice oraz brat Dieter. Rok przed naszym spotkaniem zmarł też najstarszy brat Klaus, który wyjechał do RFN. Z cmentarza pojechaliśmy zwiedzić miasto, a następnie na obiad do Petera na działkę. Przed wyjazdem długo jeszcze rozmawialiśmy i oglądaliśmy zdjęcia w domu Inge.

Od tamtego czasu utrzymuję z nimi kontakt e-mailowy, korzystając z pomocy tłumacza. Kilka razy odwiedzaliśmy się wzajemnie. W roku 1996 podjąłem decyzję, by przywrócić nazwisko, pod którym się urodziłem, tworząc zbitkę Rother-Sacewicz. Przywróciłem też obywatelstwo niemieckie, nie rezygnując z polskiego.

W ten oto sposób – jako pięćdziesięciolatek – dowiedziałem się, że nie byłem biologicznym synem Sacewiczów. Nie byłem jedynakiem, a jednym z siedmiorga rodzeństwa. Że 10 maja 1944 r. w Gliwicach urodziłem się jako Helmut Georg w ewangelickiej rodzinie Anny Elizabeth z domu Baesler i Georga Roberta Rotherów. W zawierusze wojennej, gdy ojciec był na froncie, moja mama z czworgiem małych dzieci, ratując życie, musiała uciekać do Niemiec. Miałem wtedy około pół roku i trafiłem do ewangelickiego domu dziecka w Gliwicach, a następnie do Zakładów Opiekuńczo-Wychowawczych im. Matki Ewy w Bytomiu-Miechowicach. Coś zmusiło mamę do pozostawienia mnie. Może była przekonana, że tylko w ten sposób mogę przeżyć?

Gdy po zakończeniu wojny władze komunistyczne przystąpiły do likwidacji kościelnych domów dziecka, personel Ewangelickich Zakładów Opiekuńczych im. Matki Ewy za bardziej właściwe uznał oddanie dzieci do rodzin protestanckich aniżeli do państwowych domów dziecka. Według relacji Haliny Bugajskiej, siostry Kseni, personel domu, w którym przebywałem, zwykł mawiać dzieciom: „Przyjdzie tata i was zabierze”. Starających się o adopcję wpuszczano na sale dzieci podczas ich drzemki poobiedniej. We wrześniu 1947 roku, Ksenia i Konstanty Sacewiczowie, nie mogąc mieć dzieci, rozpoczęli starania o adopcję chłopczyka. Ich znajomy przekazał im informację o takiej możliwości w ZOW im. Matki Ewy. Jego córka - jedyny chyba żyjący naoczny świadek - tak to wspomina: "To byli ewangelicy i potrzebowali kogoś wierzącego, więc często chodziłam do żłobka pobawić dzieci. Przyjechali do nas br. Sacewiczowie, bo byli umówieni z moim tatą, który pracował tam jako piekarz. Poszłam z nimi. Weszliśmy do dużej kwadratowej sali, dookoła której stały małe łóżeczka, a na środku bardzo duży stół-szafka do przewijania dzieci. To było piękne - weszliśmy, aby wybrać jakieś dziecko, a tymczasem z przeciwległego rogu usłyszeliśmy okrzyk Tata! To byłeś ty. I już nie było wybierania, bo ty sam wybrałeś. Czy to nie Boże działanie?".

Tak oto znalazłem się w rodzinie i dostałem nowe imię i nazwisko - Henryk Sacewicz. Muszę przyznać, że niczego nie pamiętam z tamtego okresu. Podobno dopytywałem się, czy starczy dla mnie jedzenia. Lubiłem podziwiać ogień w piecu kuchennym. Chętnie bawiłem się z ciocią Haliną, która po powrocie z Syberii zamieszkała w pokoiku na poddaszu domu, w którym i my mieszkaliśmy. A ona związana była przysięgą, że nie ujawni mojego pochodzenia; zaczęła mówić dopiero po śmierci moich przybranych rodziców. Miałem szczęśliwie dzieciństwo w kochającej mnie całym sercem rodzinie. Muszę wyznać, że jestem Bogu wdzięczny, że skierował mnie do rodziny Sacewiczów. Jak potoczyłyby się moje losy, gdyby było inaczej? Czy byłbym teraz człowiekiem wierzącym, nie mówiąc już o latach służby w Królestwie Niebiańskiego Ojca? Dziękuję też Bogu, że odnalazłem rodzinę biologiczną i poznałem swoje dzieje, choć czasem trochę żałuję, że tak późno. Myślę, że te dwie rodziny, nawiązując bliższy kontakt, mogłyby się zaprzyjaźnić.

Copyright © Słowo i Życie 2014