Daniel
Masarczyk
Nawróciłem
się na
ewangelizacji
satelitarnej
Billy'ego
Grahama
Festiwal
Nadziei to
olbrzymie
wyzwanie i
może się
rodzić
pytanie, czy
warto wkładać
tyle trudu w
organizację
masowej
ewangelizacji.
Ja nie mam
wątpliwości,
że warto.
Gdyby
Społeczność
Chrześcijańska
w Dąbrowie
Górniczej nie
przyłączyła
się przed
dwudziestu
laty do
ewangelizacji
satelitarnej
Billy'ego
Grahama, nie
wiem, czy
miałbym
możliwość
odpowiedzieć
na przesłanie
Ewangelii.
Cieszę się, że
teraz jego syn
Franklin
Graham będzie
głosił Boże
Słowo.
Festiwal
Nadziei to dla
wielu szansa,
by – tak jak
ja – mogli
przyjąć
Ewangelię,
odnaleźć
radość i sens
życia.
Dzieciństwo
to dla mnie
bolesne
wspomnienia.
Byłem
najstarszym z
czworga
rodzeństwa.
Każde z nas
miało innego
ojca, ja nigdy
nie poznałem
swojego.
Mieszkaliśmy z
dziadkiem i
mamą. Dziadek
był
alkoholikiem,
więc nieobce
mi było
wyciąganie go
z melin i
pijackie
burdy. Mama
zawsze
traktowała
mnie inaczej
niż pozostałe
dzieci. Nie
pamiętam, by
kiedykolwiek
powiedziała,
że mnie kocha,
za to biła
mnie często.
Lata płynęły,
a ja szukałem
swojego
miejsca na
świecie.
Towarzystwo, w
którym się
obracałem,
najczęściej
miało podobną
sytuację
rodzinną. To
sprawiało, że
się
rozumieliśmy.
Niektóre dni
były walką o
przetrwanie i
by coś zjeść,
po prostu
okradaliśmy
ogrody
działkowe czy
piwnice.
Moją
ucieczką stał
się w pewnym
okresie
szpital.
Miewałem bóle
brzucha - dziś
wiem, że było
to na tle
nerwowym. W
szpitalu
czułem się
bezpieczny i
coraz częściej
uciekałem się
do różnych
symulacji, by
tam się
znaleźć.
Właśnie w
szpitalu po
raz pierwszy
usłyszałem o
Bogu.
Spotkałem tam
rodzinę,
której syn
został
uzdrowiony z
raka węzłów
chłonnych.
Wykazali wobec
mnie ogromną
troskę i
zaprosili do
swojego domu.
Po pewnym
czasie
postanowiłem
ich odwiedzić.
I tak coraz
więcej mówili
mi o Bogu.
Ponad
pół roku
później, 17
marca 1993
roku, w
Dąbrowie
Górniczej
miała miejsce
satelitarna
ewangelizacja
Billy'ego
Grahama. Wtedy
się
nawróciłem. 28
listopada 1993
roku zostałem
ochrzczony.
Życie moje
pełne było
wzlotów i
upadków.
Jednak z
czasem,
poznając Boże
Słowo, jeszcze
bardziej
pragnąłem
doświadczać
Bożego
działania i
być Jemu
posłusznym.
Przez
długi czas
uczestniczyłem
w grupie
domowej, która
odbywała się w
domu wcześniej
wspomnianej
rodziny. To
był szczególny
okres w moim
życiu, kiedy
coraz bardziej
zdawałem sobie
sprawę z
potrzeby
ciągłego
poznawania
Boga i
konieczności
duchowego
wzrostu. Prócz
osobistego
poznawania
Biblii byłem
otoczony
gorliwymi
chrześcijanami,
co służyło
mojemu
wzrostowi i
odkrywaniu
darów i
talentów, w
jakie Bóg mnie
wyposażył. To
tam
usłyszałem, że
mam głos i
mógłbym
śpiewać. Potem
zacząłem
przygrywać na
gitarze.
Zachęcono mnie
też do
dzielenia się
Słowem Bożym.
Tych cudownych
odkryć
doświadczałem
właśnie w
małej grupie i
po dziś dzień
jest to dla
mnie
błogosławieństwem.
Cieszę się, że
miałem ludzi
wokół mnie,
którzy rzucali
mi wyzwania.
Zacząłem
uczestniczyć w
różnych
kursach
biblijnych,
wakacyjnych,
korespondencyjnych.
Ukończyłem
Korespondencyjne
Studia
Biblijne i
podjąłem
Uzupełniające
Studia
Biblijne w
Chrześcijańskim
Instytucie
Biblijnym w
Warszawie. Z
perspektywy
czasu widzę,
że zwłaszcza
to miało i ma
ogromny wpływ
na mój duchowy
wzrost i
osobistą
relację z
Bogiem. W
międzyczasie
rozpocząłem
służbę wśród
młodzieży. W
1999 roku
zostałem
etatowym
pracownikiem
Społeczności
Chrześcijańskiej
w Dąbrowie
Górniczej. Był
to dla mnie
ekscytujący
czas. Byłem
jeszcze młody
i nabierałem
doświadczenia,
ale - co
najbardziej
mnie cieszyło
– mogłem mieć
wpływ na
młodych ludzi.
Bywało różnie,
czasem
wszystko
świetnie się
układało, a
czasem
zastanawiałem
się, czy
jestem
właściwą osobą
na właściwym
miejscu.
Wspomagałem
grupę muzyczną
i pomagałem
pastorowi
Jarkowi
Ściwiarskiemu
w czym było
potrzeba.
Sprawiało mi
to największą
radość. Mogłem
też uczyć się
sztuki
kaznodziejskiej
i przyznam, że
nauczanie
dawało mi
największą
satysfakcję.
Patrząc wstecz
wiem, że
właśnie
Dąbrowa
Górnicza dała
mi najlepsze
przygotowanie
do służby.
Większość
rzeczy, które
wiem, których
się nauczyłem
również jako
przywódca,
wyniosłem z
tamtejszego
zboru, i jego
liderów.
Dąbrowska
Społeczność
inwestowała w
mój rozwój i
za to do końca
życia będę
wdzięczny.
W
2006 roku
zostałem
ordynowany na
pastora. Wtedy
byłem jeszcze
przekonany, że
moje miejsce
do końca życia
będzie w
Społeczności
Dąbrowskiej.
Jednak Bóg
poszerzał moje
spojrzenie na
Królestwo
Boże.
Jeździłem na
konferencje i
wracałem
zachęcony, ale
i bardziej
przekonany, że
w mojej
służbie muszą
nastąpić
zmiany.
Układałem
sobie różne
scenariusze,
jak te zmiany
mogłyby
wyglądać.
Scenariusza
„sosnowieckiego”
nie było w
tych planach.
Kiedy pierwszy
raz rozmawiano
ze mną o
zborze w
Sosnowcu,
byłem
sceptyczny i
odmówiłem.
Jednak przez
dwa lata temat
mnie drążył.
Czasami
wieczorem
podjeżdżałem
samochodem pod
siedzibę zboru
i
przekonywałem
siebie i chyba
Boga, że to
nie najlepszy
pomysł. Jednak
za każdym
razem wracałem
mniej
przekonany do
swoich racji.
W końcu
przyjaciel
powiedział:
„Daniel, jeśli
któregoś dnia
obudzisz się i
okaże się, że
stoisz w
miejscu, bo
trzymałeś się
kurczowo
bezpiecznego
miejsca, to
czy nie lepiej
byłoby obudzić
się ze
świadomością,
że coś
przynajmniej
próbowałeś
zrobić?”. To
dało mi do
myślenia.
Nie
lubię chować
głowy w piasek
i uważam, że
mężczyzna musi
podejmować
stanowcze
decyzje i
ponosić ich
konsekwencje.
Zacząłem
czytać księgę
Nehemiasza,
pierwszy
rozdział
powalił mnie
na łopatki.
Jak ważna była
dla Nehemiasza
Jerozolima i
jej
mieszkańcy.
Dotąd
uważałem, że
Sosnowiec to
nie moja
sprawa, a Bóg
mówił mi, że
jest moja, bo
tu chodzi o
Kościół
Chrystusa.
Przypomniał
mi, jak
zostałem
powołany do
służby. Miałem
wtedy około 17
lat. Jechałem
pociągiem i
czytałem
pierwszy
rozdział
księgi
Jeremiasza.
Duch Święty
dotknął mnie
tak mocno, że
przez całą
drogę
płakałem, że
takiego
nijakiego jak
ja człowieka
Bóg dotknął
swoją łaską i
miłością. Duch
Święty objawił
mi, że będę
głosił Boże
Słowo, że
strach przed
ludźmi nie
może nade mną
górować, że
będę burzył i
budował. Przez
całe lata nie
widziałem
wypełnienia
tych słów tak
wyraźnie jak
teraz. Bóg
przekonał
mnie, że mam
kochać Jego
Kościół tak
mocno, jak On
go kocha, by
podjąć się jak
Nehemiasz
trudu odbudowy
duchowych
ruin.
To
była odważna
decyzja dla
mnie i mojej
rodziny.
Mnóstwo pytań
i wątpliwości.
Czy podołamy
wszystkim
problemom tego
zboru? Nasze
dzieci
płakały, bo
nie chciały
się rozstawać
z przyjaciółmi
w Dąbrowie, a
w Sosnowcu na
szkółce niedzielnej
były wtedy
jedynymi
dziećmi. Dziś,
po dwóch
latach, jest
ich
dwadzieścia
czworo w
czterech
grupach
wiekowych. I
nie jest to
zasługa moja,
ale Ducha
Świętego.
Nauczyłem się,
że nawet jeśli
nie mam
doświadczenia,
mam po swojej
stronie Jezusa
- cudownego
Doradcę i
wspomożyciela
- Ducha
Świętego. Nie
jestem
„wspaniałym
przywódcą”, po
prostu tak jak
potrafię chcę
być
narzędziem w
Bożym ręku.
Od
dwóch lat z
żoną
Małgorzatą i
czworgiem
dzieci
jesteśmy w
Sosnowcu. Jak
ta historia
się jeszcze
zakończy, czas
pokaże. Ciągle
się
zastanawiam,
jak ogromna
łaska mnie
spotkała. Tylu
wokół ludzi
zdolnych i
wykształconych,
a Pan Bóg
mnie, prostego
chłopaka bez
przyszłości,
odnalazł i nie
tylko zbawił,
ale dał cel i
sens w życiu,
obdarował
normalną
rodziną i
powołał do
służby.
Najważniejsze
jest jednak
dla mnie to,
że mam w moim
sercu Boga.
Chcę Mu służyć
do końca moich
dni. ■