Jego droga do Boga
Pochodzę
z rodziny bardzo tradycyjnej, w której wiara i tradycja
oznaczały to samo. Bóg był zamknięty w obrazki i nazywany
„Bozią”, która widzi, gdy jestem niegrzeczny. Na łonie
tejże rodziny, przy wsparciu lekcji religii (same bardzo dobre
oceny), przy ukończonym kursie przedmałżeńskim i tzw. maturze z
religii, do 30 roku życia odnotowałem jedno zdarzenie, mające
znamiona życia duchowego. Był to mianowicie moment, gdy w szkole
podstawowej rozbiłem koledze głowę kamieniem. Prosiłem wtedy
Boga, aby ten chłopak wyzdrowiał. On szybko wrócił do
zdrowia, a ja jeszcze szybciej o tym zapomniałem.
Żyłem
tak sobie bez świadomości, że Bóg też żyje. Moim sposobem
na funkcjonowanie było noszenie maski fajnego faceta. Byłem tak
„fajny”, że aż sam siebie polubiłem, windując własne ego
ponad chmury. Jednak te chmury okazały się mgłą, która
przysłoniła mi konieczność pracy nad sobą, co niestety
zaowocowało niechęcią do nauki. Kiedy moi rówieśnicy
zdobywali wykształcenie, ja pompowałem swoje poczucie wartości
wyolbrzymiając znaczenie swoich miniosiągnięć. Rzeczywiście,
moje poczucie własnej wartości urosło, ale nie miało to wiele
wspólnego z rzeczywistością. Byłem fajny, ważny,
samowystarczalny i myślałem, że jestem też dobrym mężem.
Pewnego
dnia moja żona zaproponowała, abyśmy poszli do kościoła (po
około ośmiu latach niechodzenia), aby „pokazać dzieciom”. A
ponieważ byłem „fajnym facetem” – nie odmówiłem.
Muszę przyznać, że to, co usłyszałem na kazaniu, nie było dla
mnie bez znaczenia. Jak na tamten czas, było to dla mnie bardzo
dobre. Zaczęliśmy częściej zaglądać w niedziele do kościoła.
Skojarzyłem wkrótce, że ma to związek z ciągłym czytaniem
przez moją żonę różnych książek i robieniem notatek.
Zauważyłem również, że już od tej pierwszej wizyty w
kościele nasze niedziele zaczęły się zmieniać. Stały się
lepiej zorganizowane, bardziej planowane. Wiedziałem, że to dobry
kierunek. Rodziła się we mnie chęć poznawania Boga. Bardzo
szybko, nie wiedzieć jak, znaleźli się ludzie, którzy
nakierowali nas na tzw. Kurs Filip. Po wielu komplikacjach z
terminem, dotarliśmy z żoną na trzydniowe poznawanie żywego Boga.
Wszystko, co tam usłyszałem, przyjmowałem bardzo szczerze.
Zobaczyłem swoje braki, gdy mówiono o grzechu. Uświadomiłem
sobie, że wcale nie jestem tak wspaniałym mężem, jak mi się
wydawało. Zrozumiałem, że długa droga przede mną. Nie zawahałem
się oddać życia Jezusowi, przyjąć Go jako swojego Pana i
Zbawiciela. Zaczął się okres duchowej euforii, poznaliśmy innych
chrześcijan z naszego miasta. Bóg powoli robił swoje,
pokazywał, co mam zmienić.
Praca
nad sobą nie była jednak moją mocną stroną. Często popadałem w
zniechęcenie. Działałem od jednej „imprezy” duchowej do
następnej, a pomiędzy była luka. Gorliwość do czytania Biblii
wzrosła po kolejnym kursie - „Alfa”. Jednak „akumulator”
słabł szybko. Czułem się momentami jak chrześcijanin działający
solo. Bez swojego miejsca. Nie rozumiałem, czemu - skoro Jezus
zrobił dla wszystkich to samo - nie wszyscy widzą to chociażby
podobnie. Ciężko mi było uzyskać konkretne wytłumaczenie
niektórych obrzędów religijnych. Na mszy często
czułem się jak w opozycji. Po prostu nie rosłem, bo nie miałem
pokarmu. Jednak chciałem trwać w tym wszystkim ze względu „na
posłuszeństwo”... Bóg wskazywał mi - krok po kroku -
miejsce, które po dość długim czasie uznałem za swoje -
Społeczność Chrześcijańską w Warszawie. Tu otrzymuję pokarm
właściwy dla mnie, niezbędny, abym mógł rosnąć, i
służyć, być wiernym Bogu i przyjazny ludziom.■
ARKADIUSZ
[nazwisko
znane redakcji]
Copyright ©
Słowo i Życie 2006