Słowo i Życie nr 3/2006




Jego droga do Boga


Pochodzę z rodziny bardzo tradycyjnej, w której wiara i tradycja oznaczały to samo. Bóg był zamknięty w obrazki i nazywany „Bozią”, która widzi, gdy jestem niegrzeczny. Na łonie tejże rodziny, przy wsparciu lekcji religii (same bardzo dobre oceny), przy ukończonym kursie przedmałżeńskim i tzw. maturze z religii, do 30 roku życia odnotowałem jedno zdarzenie, mające znamiona życia duchowego. Był to mianowicie moment, gdy w szkole podstawowej rozbiłem koledze głowę kamieniem. Prosiłem wtedy Boga, aby ten chłopak wyzdrowiał. On szybko wrócił do zdrowia, a ja jeszcze szybciej o tym zapomniałem.

Żyłem tak sobie bez świadomości, że Bóg też żyje. Moim sposobem na funkcjonowanie było noszenie maski fajnego faceta. Byłem tak „fajny”, że aż sam siebie polubiłem, windując własne ego ponad chmury. Jednak te chmury okazały się mgłą, która przysłoniła mi konieczność pracy nad sobą, co niestety zaowocowało niechęcią do nauki. Kiedy moi rówieśnicy zdobywali wykształcenie, ja pompowałem swoje poczucie wartości wyolbrzymiając znaczenie swoich miniosiągnięć. Rzeczywiście, moje poczucie własnej wartości urosło, ale nie miało to wiele wspólnego z rzeczywistością. Byłem fajny, ważny, samowystarczalny i myślałem, że jestem też dobrym mężem.

Pewnego dnia moja żona zaproponowała, abyśmy poszli do kościoła (po około ośmiu latach niechodzenia), aby „pokazać dzieciom”. A ponieważ byłem „fajnym facetem” – nie odmówiłem. Muszę przyznać, że to, co usłyszałem na kazaniu, nie było dla mnie bez znaczenia. Jak na tamten czas, było to dla mnie bardzo dobre. Zaczęliśmy częściej zaglądać w niedziele do kościoła. Skojarzyłem wkrótce, że ma to związek z ciągłym czytaniem przez moją żonę różnych książek i robieniem notatek. Zauważyłem również, że już od tej pierwszej wizyty w kościele nasze niedziele zaczęły się zmieniać. Stały się lepiej zorganizowane, bardziej planowane. Wiedziałem, że to dobry kierunek. Rodziła się we mnie chęć poznawania Boga. Bardzo szybko, nie wiedzieć jak, znaleźli się ludzie, którzy nakierowali nas na tzw. Kurs Filip. Po wielu komplikacjach z terminem, dotarliśmy z żoną na trzydniowe poznawanie żywego Boga. Wszystko, co tam usłyszałem, przyjmowałem bardzo szczerze. Zobaczyłem swoje braki, gdy mówiono o grzechu. Uświadomiłem sobie, że wcale nie jestem tak wspaniałym mężem, jak mi się wydawało. Zrozumiałem, że długa droga przede mną. Nie zawahałem się oddać życia Jezusowi, przyjąć Go jako swojego Pana i Zbawiciela. Zaczął się okres duchowej euforii, poznaliśmy innych chrześcijan z naszego miasta. Bóg powoli robił swoje, pokazywał, co mam zmienić.

Praca nad sobą nie była jednak moją mocną stroną. Często popadałem w zniechęcenie. Działałem od jednej „imprezy” duchowej do następnej, a pomiędzy była luka. Gorliwość do czytania Biblii wzrosła po kolejnym kursie - „Alfa”. Jednak „akumulator” słabł szybko. Czułem się momentami jak chrześcijanin działający solo. Bez swojego miejsca. Nie rozumiałem, czemu - skoro Jezus zrobił dla wszystkich to samo - nie wszyscy widzą to chociażby podobnie. Ciężko mi było uzyskać konkretne wytłumaczenie niektórych obrzędów religijnych. Na mszy często czułem się jak w opozycji. Po prostu nie rosłem, bo nie miałem pokarmu. Jednak chciałem trwać w tym wszystkim ze względu „na posłuszeństwo”... Bóg wskazywał mi - krok po kroku - miejsce, które po dość długim czasie uznałem za swoje - Społeczność Chrześcijańską w Warszawie. Tu otrzymuję pokarm właściwy dla mnie, niezbędny, abym mógł rosnąć, i służyć, być wiernym Bogu i przyjazny ludziom.

ARKADIUSZ
[nazwisko znane redakcji]



Copyright
© Słowo i Życie 2006

Słowo i Życie - strona główna