Słowo i Życie - numer 4/2003




    Adam Byra
     [oprac. N. Hury]

JAK ORZECH

Jesteśmy młodą społecznością i dotąd nie mieliśmy nawet pogrzebu w zborze.
A teraz tragiczna śmierć gościa-obcokrajowca na budowie naszej kaplicy...

To było dla nas jak grom z jasnego nieba. Dlaczego tak się stało?
Dlaczego zdarzyło się to komuś, kto przyjechał z tak daleka,
bo chciał nam pomóc?

Przed paroma laty zakupiliśmy - jako Chrześcijańska Społeczność w Sandomierzu - niewykończony budynek w środku osiedla wielkich bloków. Przeznaczony był na osiedlową kotłownię i aby przystosować go na dom zborowy trzeba było sporo zabiegów administracyjnych, potem zmiany projektu architektonicznego, pracy fachowców, ogromu robót wyburzeniowych i porządkowych oraz mnóstwa pieniędzy. Nasza około 30-osobowa społeczność z trudnością radzi sobie z tym wielkim zadaniem. Wypatrywaliśmy więc pomocy skąd się da. W ubiegłym roku Kościół Grace z Cleveland w USA w ramach pomocy przysłał do nas dwie grupy, które wykonały sporo robót budowlanych, a przy tym zapłaciły za potrzebne materiały. Udało się zrobić dach, stropy, założyć okna. W tym roku również przyjechała kilkuosobowa grupa z tego Kościoła. Potem zjawiła się  kolejna grupa Amerykanów, a jej uczestnicy pochodzili z dwóch innych Kościołów - z Toledo i Poughkeepsie. Widzieli się po raz pierwszy, ale byli świetnie zorganizowani.

Wśród nich był Floyd Dooris. Wspaniale wysportowany. Alpinista. Zdobył Kilimandżaro, wiele szczytów w Chile i Peru. Świetny gość. W swoim Kościele był nauczycielem szkoły niedzielnej, jako starszy zboru pełnił funkcję skarbnika. To nie był jego pierwszy wyjazd misyjny. Lubił w nich uczestniczyć i pomagać przy budowie kościołów. Robił to w Afryce, w Ameryce Południowej, gdziekolwiek tylko udawało mu się pojechać. Jeśli tylko miał możliwość, to chciał się „załapać” na taki wyjazd. Robił to ze względu na Boga, którego bardzo kochał. Lubił też mówić o Bogu i o swojej wierze. Cieszyliśmy się, że był wśród nas. Miał niesamowitą energię, po prostu napędzał całą ekipę.

 28 maja 2003 r. miał być kolejnym dniem pracy tej grupy. Przy śniadaniu, jak zwykle wspólne rozważanie Słowo Bożego i modlitwa. Akurat była Floyda kolej. Mówił o wieczności. O tym, że jest pojednany z Bogiem, że przekazał wszystkie swoje służby następcom, że praktycznie jego czas pracy dobiega końca i wybiera się na emeryturę. Jego dom został wspaniale przygotowany, ogród jest piękny, wszystko zrobione, a on może już iść do Jezusa. Mówił o tym, że całe swoje życie oparł na Nim. To największa wartość jego życia. Nie to, co zyskał dzięki swoim zabiegom, nie to co sam wypracował, ale Chrystus, którego poznał i doświadczył, jest jego największym dobrem...

Rozpoczynali pracę. Prowadzący grupę poprosił Coreya i Floyda, by zdjęli styropian z rusztowania. Było to może metr dwadzieścia, nie wyżej. 18-letni Corey nie był tak szybki jak Floyd, który pierwszy wszedł na rusztowanie. Zaczął podawać styropian. Rusztowanie nagle się zachwiało i runęło, a Floyd upadł do tyłu, uderzając głową o jego metalową część...

O wypadku powiadomił mnie telefonicznie jeden z miejscowych braci, pracujący tego dnia na budowie. Natychmiast wsiadłem w samochód i pojechałem do szpitala. Floyd był już operowany. Kiedy lekarz zapytał, ile pacjent ma lat, powiedziałem, że może 45-46. Uświadomiłem sobie, jak niewiele wiem o człowieku, który przyjechał z tak daleka, aby nam pomóc.

Operacja trwała. Zszokowany i niepewny, co się wydarzy, modliłem się. Prośbę o modlitewne wsparcie rozesłałem do wszystkich, którzy byli w książce adresowej mojego telefonu komórkowego. Niestety, po dwóch godzinach Floyd zmarł...

Cisnęły mi się do głowy myśli: Jak zachowa się wspólnota? Czy okaże się na tyle mocna i wytrzyma tę próbę? Jesteśmy młodą społecznością i dotąd nie mieliśmy nawet pogrzebu w zborze. A teraz tragiczna śmierć gościa-obcokrajowca na budowie naszej kaplicy... To było dla nas jak grom z jasnego nieba. Nie mogliśmy tego w ogóle zrozumieć. Dlaczego tak się stało? Dlaczego zdarzyło się to komuś, kto przyjechał z tak daleka, bo chciał nam pomóc?

Gdy po pewnym czasie zaczęliśmy rozmawiać o tym, co się wydarzyło, przyjaciele Floyda dużo nam o nim opowiadali. Okazało się, że miał nie 45 - jak mi się wydawało - a 58 lat. Za parę dni skończyłby 59. Floyd zawsze nosił przy sobie orzech laskowy. Mówił, że nawet kiedy kąpie się, też ma go przy sobie, ponieważ ten orzech przypomina mu o tym, jak mały jest człowiek ze swymi doświadczeniami i wiedzą w porównaniu ze wspaniałością stworzenia i majestatem Boga. 

Kiedy Floyd był nauczycielem szkoły niedzielnej, prowadzał dzieciaki na cmentarz i mówił do nich: „Kochani, tutaj leżą ciała różnych osób, ale wy nie musicie się lękać. Może kiedyś będziecie też leżeć na takim cmentarzu, ale nie musicie się bać. Jeśli Jezus jest waszym Panem, to wasze życie wykracza poza grób”.

Kiedy wybierał się w góry, mawiał do swojej żony: „Mogę już nie wrócić, musisz być na to gotowa”.

Tak oto poznawaliśmy Floyda bliżej i zaczynaliśmy go rozumieć. Odkrywaliśmy jego relację z Bogiem. On chciał już być u Ojca. Ciągle o tym mówił. Nawet w drodze z Warszawy do Sandomierza dużo mówił o kazaniu, które wygłosił pastor Bajeński na nabożeństwie w Warszawie. A było to kazanie na temat wieczności. To go po prostu najbardziej interesowało. Wciąż nie rozumiem tego do końca, ale czasem myślę, że Bóg zabrał Floyda do siebie, bo obaj tego chcieli. Powołał go z takiego miejsca, które Floyd bardzo lubił. On po prostu kochał być na misji, służyć Bogu - podając styropian czy przyklejając izolację do ścian...

To było chyba najtrudniejsze przeżycie dla naszej społeczności. Bardzo ceniłem sobie obecność i postawę starszych zboru. Gdy  byłem jeszcze w szpitalu, Dominik dzwonił już do Państwowej Inspekcji Pracy, załatwiał formalności przez telefon. Zbyszek przyjął policyjną grupę dochodzeniową i prokuratora, wyjaśniał okoliczności zdarzenia, pomagał w ustalaniu przyczyny wypadku. Ani prokuratura, ani Państwowa Inspekcja Pracy nie stwierdziła żadnych uchybień z naszej strony, nie nakazano nam wstrzymania prac budowlanych. Wstrzymaliśmy je jednak, bo po prostu nie mogliśmy się otrząsnąć. Ale już po paru dniach grupa z USA nalegała, by wznowić pracę. I pracowali. Myślę, że było to dobre świadectwo, również dla obserwujących nas mieszkańców okolicznych bloków.

Dziękuję też wszystkim, którzy w tym czasie telefonowali do nas i wspierali nas swoimi modlitwami. Bardzo pomogło to nam przejść przez te ciężkie chwile. Wdzięczni jesteśmy pastorom: Andrzejowi Bajeńskiemu i Krzysztofowi Zarębie, którzy przyjechali, by nas wesprzeć tego dnia. Wtedy też poczułem, jak ważna jest wspólnota kościelna, że są ludzie, o których wiem, że nasze sprawy są na ich sercu. To było bardzo ważne.

Kilka dni po wypadku zadzwonił do mnie pewien wierzący biznesmen z Niemiec, mówiąc, że ważne jest, bym pojechał do rodziny zmarłego do Stanów i spotkał się z nimi. Zaproponował, że pokryje wszystkie koszty i będzie  mi towarzyszył. Zastanawiałem się nad tym, ale powiem szczerze - bałem się tego wyjazdu. Bałem się, że nie będę wiedział, co powiedzieć żonie i dzieciom zmarłego. Modliłem się do Pana o prowadzenie w tej sprawie. W przeddzień wyjazdu do Warszawy po wizę, około godz. 1:00 w nocy modliliśmy się z żoną: „Panie Jezu, jeśli jest taka Twoja wola, abym pojechał, to daj tę wizę a będziemy wiedzieć, że otwierasz wszystkie drzwi”. Rano przyjechałem rano do Warszawy i stanąłem w tłumie przed ambasadą amerykańską. Ustawiłem się do okienka służbowego. Pani konsul przepytała mnie i powiedziała: „Dostanie pan wizę jutro”. Odpowiedziałem, że jutro ta wiza nie będzie mi już potrzebna, ponieważ do jutra muszę dojechać do Duesseldorfu, żeby zdążyć na samolot. W odpowiedzi usłyszałem, że w takim razie wydrukuje mi tę wizę od ręki. Wieczorem wsiadłem w pociąg i dojechałem do Dortmundu. Tam odebrali mnie przyjaciele. Mały prysznic i na lotnisko. Polecieliśmy przez Londyn do Nowego Jorku, gdzie oczekiwali na nas bracia ze zboru Floyda, z Poughkeepsie.

Dziękowałem bardzo Bogu, że mogłem tam być i spojrzeć w oczy żonie Floyda. Nie miałem jej wiele do powiedzenia. Nie było mnie przy tym wypadku. Ale stałem przed nią ze słowami, że cała nasza wspólnota modli się o nią i łączy się z nią w żalu i bólu, że bardzo cenimy to, co Floyd robił dla nas. Mogłem też spotkać się z jej synami, którzy przyjechali specjalnie po to, byśmy mogli chwileczkę porozmawiać.

Dostałem potem list od syna Floyda. Napisał, że przy tym pierwszym kontakcie nie było takiego odzewu z jego strony, ale teraz zrozumiał jak ważne było to, że przyjechałem, że w jakiś sposób przeciąłem oddzielającą nas barierę. Teraz oni chcą przyjechać do nas, aby zobaczyć miejsce, gdzie umarł ich ojciec. Bez mojej tam obecności chyba nie śmieliby tego zrobić. Teraz jakoś się to wszystko pootwierało.

Dla nas to niezwykle ważne i wspaniałe, że śmierć bliskiej im osoby, męża i ojca nie oddziela ich od nas. Że Sandomierz, gdzie Floyd oddał życie, nie tylko nie jest obarczony ich niechęcią, ale stał się dla nich cenny. Zyskaliśmy nowych przyjaciół. Traktujemy to jako Bożą łaskę, dar od Pana Jezusa. Teraz z doświadczenia wiemy, że na tej skale, którą jest Jezus Chrystus, można budować miłość i przyjaźń, wbrew śmierci i smutkowi. Floyd stracił swoje życie służąc nam – ten fakt jest zarazem bolesny i niezwykle cenny dla naszej wspólnoty. Jakby to było potwierdzenie, że robimy coś naprawdę istotnego i ważnego dla naszego miasta i regionu. Tak działa Bóg - zamienia ból i ciężar w błogosławieństwo, „współdziała we wszystkim ku dobremu z tymi, którzy Boga miłują” (Rzym 8,28).

Copyright © Słowo i Życie 2003
Słowo i
                                      Życie - strona główna