Adam Byra
[oprac. N. Hury]
JAK ORZECH
Jesteśmy
młodą społecznością i dotąd
nie mieliśmy
nawet pogrzebu w zborze.
A teraz tragiczna śmierć
gościa-obcokrajowca na
budowie naszej kaplicy...
To było dla nas jak
grom z jasnego nieba.
Dlaczego
tak się stało?
Dlaczego zdarzyło
się to komuś, kto przyjechał
z tak
daleka,
bo chciał nam pomóc?
Przed
paroma laty zakupiliśmy - jako Chrześcijańska Społeczność w
Sandomierzu -
niewykończony budynek w
środku
osiedla wielkich bloków.
Przeznaczony był na
osiedlową kotłownię i aby
przystosować go na dom
zborowy trzeba było sporo
zabiegów administracyjnych,
potem zmiany projektu
architektonicznego, pracy
fachowców, ogromu robót
wyburzeniowych i
porządkowych oraz mnóstwa
pieniędzy. Nasza około
30-osobowa
społeczność z trudnością
radzi sobie z tym wielkim
zadaniem. Wypatrywaliśmy
więc pomocy skąd się da. W
ubiegłym roku Kościół Grace
z Cleveland w USA w
ramach pomocy przysłał do
nas dwie grupy, które
wykonały sporo robót
budowlanych, a przy tym
zapłaciły za potrzebne
materiały. Udało się zrobić
dach, stropy, założyć okna.
W tym roku również
przyjechała kilkuosobowa
grupa z
tego Kościoła. Potem zjawiła
się kolejna
grupa Amerykanów, a jej
uczestnicy pochodzili z
dwóch innych
Kościołów - z Toledo i
Poughkeepsie. Widzieli się
po raz pierwszy, ale byli
świetnie zorganizowani.
Wśród
nich był Floyd Dooris.
Wspaniale wysportowany.
Alpinista. Zdobył
Kilimandżaro, wiele szczytów
w Chile
i Peru. Świetny gość. W
swoim Kościele był
nauczycielem szkoły
niedzielnej,
jako starszy zboru pełnił
funkcję skarbnika. To nie
był jego pierwszy wyjazd
misyjny. Lubił w nich
uczestniczyć i pomagać przy
budowie kościołów. Robił to
w
Afryce, w Ameryce
Południowej, gdziekolwiek
tylko udawało mu się
pojechać.
Jeśli tylko miał możliwość,
to chciał się „załapać” na
taki wyjazd. Robił to ze
względu na Boga, którego
bardzo kochał. Lubił też
mówić o Bogu i o swojej
wierze. Cieszyliśmy się, że
był wśród nas. Miał
niesamowitą energię, po
prostu
napędzał całą ekipę.
28
maja 2003 r. miał być
kolejnym dniem pracy tej
grupy. Przy
śniadaniu, jak zwykle
wspólne rozważanie Słowo
Bożego i modlitwa. Akurat
była
Floyda kolej. Mówił o
wieczności. O tym, że jest
pojednany z Bogiem, że
przekazał wszystkie swoje
służby następcom, że
praktycznie jego czas pracy
dobiega końca i wybiera się
na emeryturę. Jego dom
został wspaniale
przygotowany, ogród jest
piękny, wszystko zrobione, a
on może już iść do
Jezusa. Mówił o tym, że całe
swoje życie oparł na Nim. To
największa wartość
jego życia. Nie to, co
zyskał dzięki swoim
zabiegom, nie to co sam
wypracował,
ale Chrystus, którego poznał
i doświadczył, jest jego
największym dobrem...
Rozpoczynali
pracę. Prowadzący
grupę poprosił Coreya i
Floyda, by zdjęli styropian
z rusztowania. Było to może
metr dwadzieścia, nie wyżej.
18-letni Corey nie był tak
szybki jak Floyd, który
pierwszy wszedł na
rusztowanie. Zaczął podawać
styropian. Rusztowanie nagle
się
zachwiało i runęło, a Floyd
upadł do tyłu, uderzając
głową o jego metalową
część...
O
wypadku powiadomił mnie
telefonicznie jeden z
miejscowych braci, pracujący
tego dnia na budowie.
Natychmiast wsiadłem w
samochód i pojechałem do
szpitala. Floyd był już
operowany. Kiedy lekarz
zapytał, ile pacjent ma lat,
powiedziałem, że może
45-46. Uświadomiłem sobie,
jak niewiele wiem o
człowieku, który przyjechał
z
tak daleka, aby nam pomóc.
Operacja
trwała. Zszokowany i
niepewny, co się wydarzy,
modliłem się. Prośbę o
modlitewne wsparcie
rozesłałem
do wszystkich, którzy byli w
książce adresowej mojego
telefonu komórkowego.
Niestety, po dwóch godzinach
Floyd zmarł...
Cisnęły
mi się do głowy myśli:
Jak zachowa się wspólnota?
Czy okaże się na tyle mocna
i wytrzyma tę próbę?
Jesteśmy młodą społecznością
i dotąd nie mieliśmy nawet
pogrzebu w zborze. A
teraz tragiczna śmierć
gościa-obcokrajowca na
budowie naszej kaplicy... To
było
dla nas jak grom z jasnego
nieba. Nie mogliśmy tego w
ogóle zrozumieć. Dlaczego
tak się stało? Dlaczego
zdarzyło się to komuś, kto
przyjechał z tak daleka, bo
chciał nam pomóc?
Gdy
po pewnym czasie zaczęliśmy
rozmawiać o tym, co się
wydarzyło, przyjaciele
Floyda dużo nam o nim
opowiadali. Okazało się, że
miał nie 45 - jak mi się
wydawało - a 58 lat. Za
parę dni skończyłby 59.
Floyd zawsze nosił przy
sobie orzech laskowy. Mówił,
że
nawet kiedy kąpie się, też
ma go przy sobie, ponieważ
ten orzech przypomina mu
o tym, jak mały jest
człowiek ze swymi
doświadczeniami i wiedzą w
porównaniu ze
wspaniałością stworzenia i
majestatem Boga.
Kiedy
Floyd był nauczycielem
szkoły niedzielnej,
prowadzał dzieciaki na
cmentarz i mówił do nich:
„Kochani,
tutaj leżą ciała różnych
osób, ale wy nie musicie się
lękać. Może kiedyś
będziecie też leżeć na takim
cmentarzu, ale nie musicie
się bać. Jeśli Jezus
jest waszym Panem, to wasze
życie wykracza poza grób”.
Kiedy
wybierał się w góry,
mawiał do swojej żony: „Mogę
już nie wrócić, musisz być
na to gotowa”.
Tak
oto poznawaliśmy Floyda
bliżej i zaczynaliśmy go
rozumieć. Odkrywaliśmy jego
relację z Bogiem. On
chciał już być u Ojca.
Ciągle o tym mówił. Nawet w
drodze z Warszawy do
Sandomierza dużo mówił o
kazaniu, które wygłosił
pastor Bajeński na
nabożeństwie w Warszawie. A
było to kazanie na temat
wieczności. To go po
prostu najbardziej
interesowało. Wciąż nie
rozumiem tego do końca, ale
czasem
myślę, że Bóg zabrał Floyda
do siebie, bo obaj tego
chcieli. Powołał go z
takiego miejsca, które Floyd
bardzo lubił. On po prostu
kochał być na misji,
służyć Bogu - podając
styropian czy przyklejając
izolację do ścian...
To
było chyba najtrudniejsze
przeżycie dla naszej
społeczności. Bardzo ceniłem
sobie obecność i postawę
starszych zboru. Gdy byłem
jeszcze w
szpitalu, Dominik dzwonił
już do Państwowej Inspekcji
Pracy, załatwiał
formalności przez telefon.
Zbyszek przyjął policyjną
grupę dochodzeniową i
prokuratora, wyjaśniał
okoliczności zdarzenia,
pomagał w ustalaniu
przyczyny
wypadku. Ani prokuratura,
ani Państwowa Inspekcja
Pracy nie stwierdziła
żadnych
uchybień z naszej strony,
nie nakazano nam wstrzymania
prac budowlanych.
Wstrzymaliśmy je jednak, bo
po prostu nie mogliśmy się
otrząsnąć. Ale już po
paru dniach grupa z USA
nalegała, by wznowić pracę.
I pracowali. Myślę, że było
to dobre świadectwo, również
dla obserwujących nas
mieszkańców okolicznych
bloków.
Dziękuję
też wszystkim, którzy w
tym czasie telefonowali do
nas i wspierali nas swoimi
modlitwami. Bardzo
pomogło to nam przejść przez
te ciężkie chwile. Wdzięczni
jesteśmy pastorom:
Andrzejowi Bajeńskiemu i
Krzysztofowi Zarębie, którzy
przyjechali, by nas
wesprzeć tego dnia. Wtedy
też poczułem, jak ważna jest
wspólnota kościelna, że
są ludzie, o których wiem,
że nasze sprawy są na ich
sercu. To było bardzo
ważne.
Kilka
dni po wypadku zadzwonił
do mnie pewien wierzący
biznesmen z Niemiec, mówiąc,
że ważne jest, bym
pojechał do rodziny zmarłego
do Stanów i spotkał się z
nimi. Zaproponował, że
pokryje wszystkie koszty i
będzie
mi
towarzyszył. Zastanawiałem
się nad tym, ale powiem
szczerze - bałem się tego
wyjazdu. Bałem się, że nie
będę wiedział, co powiedzieć
żonie i dzieciom
zmarłego. Modliłem się do
Pana o prowadzenie w tej
sprawie. W przeddzień
wyjazdu do Warszawy po wizę,
około godz. 1:00 w nocy
modliliśmy się z żoną:
„Panie Jezu, jeśli jest taka
Twoja wola, abym pojechał,
to daj tę wizę a
będziemy wiedzieć, że
otwierasz wszystkie drzwi”.
Rano przyjechałem rano do
Warszawy i stanąłem w tłumie
przed ambasadą amerykańską.
Ustawiłem się do
okienka służbowego. Pani
konsul przepytała mnie i
powiedziała: „Dostanie pan
wizę jutro”. Odpowiedziałem,
że jutro ta wiza nie będzie
mi już potrzebna,
ponieważ do jutra muszę
dojechać do Duesseldorfu,
żeby zdążyć na samolot. W
odpowiedzi usłyszałem, że w
takim razie wydrukuje mi tę
wizę od ręki. Wieczorem
wsiadłem w pociąg i
dojechałem do Dortmundu. Tam
odebrali mnie przyjaciele.
Mały prysznic i na lotnisko.
Polecieliśmy przez Londyn do
Nowego Jorku, gdzie
oczekiwali na nas bracia ze
zboru Floyda, z
Poughkeepsie.
Dziękowałem
bardzo Bogu, że
mogłem tam być i spojrzeć w
oczy żonie Floyda. Nie
miałem jej wiele do
powiedzenia. Nie było mnie
przy tym wypadku. Ale stałem
przed nią ze słowami,
że cała nasza wspólnota
modli się o nią i łączy się
z nią w żalu i bólu, że
bardzo
cenimy to, co Floyd robił
dla nas. Mogłem też spotkać
się z jej synami, którzy
przyjechali specjalnie po
to, byśmy mogli chwileczkę
porozmawiać.
Dostałem
potem list od syna
Floyda. Napisał, że przy tym
pierwszym kontakcie nie było
takiego odzewu z jego
strony, ale teraz zrozumiał
jak ważne było to, że
przyjechałem, że w jakiś
sposób przeciąłem
oddzielającą nas barierę.
Teraz oni chcą przyjechać do
nas,
aby zobaczyć miejsce, gdzie
umarł ich ojciec. Bez mojej
tam obecności chyba nie
śmieliby tego zrobić. Teraz
jakoś się to wszystko
pootwierało.
Dla
nas to niezwykle ważne i
wspaniałe, że śmierć
bliskiej im osoby, męża i
ojca nie oddziela ich od
nas. Że
Sandomierz, gdzie Floyd
oddał życie, nie tylko nie
jest obarczony ich
niechęcią, ale stał się dla
nich cenny. Zyskaliśmy
nowych przyjaciół.
Traktujemy to jako Bożą
łaskę, dar od Pana Jezusa.
Teraz z doświadczenia wiemy,
że na tej skale, którą jest
Jezus Chrystus, można
budować miłość i przyjaźń,
wbrew śmierci i smutkowi.
Floyd stracił swoje życie
służąc nam – ten fakt jest
zarazem bolesny i niezwykle
cenny dla naszej wspólnoty.
Jakby to było
potwierdzenie, że robimy coś
naprawdę istotnego i ważnego
dla naszego miasta i
regionu. Tak działa Bóg -
zamienia ból i ciężar w
błogosławieństwo,
„współdziała we wszystkim ku
dobremu z tymi, którzy Boga
miłują” (Rzym 8,28).■
Copyright ©
Słowo i Życie 2003