Krzysztof Zaręba
Dlaczego jestem
pastorem w Ciechanowie
[Słowo i Życie nr 4-6/1995]
„Chrześcijańska Społeczność ma nową kaplicę"
- to tytuł artykułu, zamieszczonego w „Tygodniku Ciechanowskim" z dnia
1 IV 1995, relacjonującego uroczyste otwarcie nowej kaplicy Kościoła
Zborów Chrystusowych w Ciechanowie przy ul. Sienkiewicza 33 A. Po
blisko dwóch latach modlitw, starań i pracy uroczystym nabożeństwem
poświęciliśmy Bogu nasze nowe miejsce zgromadzeń. Był to doniosły
moment. Dla mnie osobiście był to również czas refleksji i wspomnień.
Gdybym miał je zatytułować, zacytowałbym słowa apostoła Pawła: „Wszakże
nie ja, lecz łaska Boża, która jest ze mną", rozumiejąc przez to
niezasłużoną Bożą opatrzność.
Wspomnienia
Myśli moje biegły
wstecz, aż do dzieciństwa. Urodziłem się w Ciechanowie, ale nigdy tu
nie mieszkałem, ani też nie czułem sympatii do tego miasta.Wychowywałe
m się we wsi Gąsocin (moim zdaniem najpiękniejszym miejscu w Polsce),
16 km od Ciechanowa, w rodzinie o tradycjach nauczycielskich.
Wzrastałem wśród książek i opowiadań o charakterze historycznym i
patriotycznym. Wychowywano mnie w sposób bardzo religijny. Codziennie
widywałem dziadków i rodziców odmawiających pacierz. Każdego dnia
babcia zabierała mnie też do kościoła i poświęcała dużo czasu na
nauczanie mnie katechizmu.
W wieku 6 lat
zostałem ministrantem, co było spełnieniem dziecięcego marzenia. Przez
wiele lat bywałem prawie na każdej mszy, a swoją gorliwością w służbie
dorównywałem najbardziej pobożnym. Postanowiłem zostać księdzem i to
pragnienie stało się treścią mego życia. Wzięte z książeczki do
nabożeństwa modlitwy o powołania kapłańskie i zakonne stały się moimi
własnymi i przez wiele lat zanosiłem je. W l klasie szkoły podstawowej
na lekcjach plastyki, gdy wychowawczyni zadała pracę na temat „Kim
chciałbym zostać w przyszłości", narysowałem siebie za amboną. Mama,
nauczycielka historii, nie była zadowolona. Były to przecież czasy, gdy
nauczyciele - by nie narażać się władzom - jeździli do kościoła w innej
miejscowości.
Za dobrą służbę
ministrancką otrzymałem w IV klasie Ewangelie i Dzieje Apostolskie.
Czytałem je z zapałem, a gdy dowiedziałem się, że napisali je ludzie
„pod Boże dyktando", postanowiłem napisać piątą Ewangelię. Wziąłem
zeszyt i długopis, i oczekiwałem, by „Bóg zaczął mi dyktować..."
Pod koniec szkoły podstawowej byłem zdecydowany
pójść do Seminarium Duchownego w Płocku, lecz rodzice
zadecydowali inaczej. Do dziś pamiętam słowa mamy: „ldź, synu, do
Technikum Rolniczego, bo w innej szkole nie dasz sobie rady". Tak oto
znalazłem się w Technikum Rolniczym, gdzie moje życie religijne wygasło
całkowicie. W swej edukacji, jak przystało na szkołę rolniczą, główny
nacisk położyłem na... historię, język polski, geografię i rosyjski.
Dzięki temu mogłem kontynuować naukę w Wyższej Szkole Pedagogicznej w
Piotrkowie Trybunalskim. Był to pierwszy etap samodzielnego życia, z
którego nie zdałem egzaminu.
Mimo wyniesionych z domu dobrych zasad życia i
pewności, że nie ulegnę złym wpływom, dość szybko okazało się, że
jestem podatny na wszystko, przed czym mnie w domu ostrzegano. Był
burzliwy rok 1981. Strajki. Z zapałem zaangażowałem się w działalność
polityczną; organizowałem Niezależny Związek Studentów, a po
wprowadzeniu stanu wojennego podejmowałem różne, nielegalne wówczas,
działania.
Spotkanie z Biblią
W marcu 1982 na moim łóżku w akademiku pojawiła
się (pierwsza myśl - „bibuła"!) „Strażnica". Okazało się, że mój kolega
z pokoju jest świadkiem Jehowy. Zainteresowałem się tym, zacząłem
uczęszczać na ich zgromadzenia. Dostałem też całą Biblię, która
całkowicie mnie pochłonęła. Coraz to przeżywałem szok, że uczono mnie
inaczej, niż czytam w Biblii. Ufałem chyba jednak bardziej temu, czego
mnie uczono. Nie potrafiłem się oprzeć urokowi Słowa Bożego, ale też
nie umiałem odrzucić tego, co oferował mi świat. Korzystałem więc z
obydwu.
Po pewnym czasie zaczęło się dziać coś zupełnie
dla mnie niezrozumiałego. Do tej pory wydawało mi się, że wszystko jest
w porządku, a teraz ciążyło mi to, że jestem grzesznym człowiekiem.
Wyraźnie czułem, że nie żyję tak, jak powinienem. Szybko jednak
znalazłem na to radę. Po prostu odkładałem Biblię na półkę i miesiącami
do niej nie zaglądałem. Gdy tęsknota za czytaniem jej nasilała się,
sięgałem po nią. Wtedy poczucie winy powracało, więc znowu odkładałem
Biblię na półkę...
We wrześniu 1982 zostałem zatrzymany przez Służbę
Bezpieczeństwa za niezaprzestanie działalności w stanie wojennym.
Kilkunastogodzinne przesłuchanie zmieniło mnie zupełnie. Byłem
skończony. Przekonałem się, jak jestem słaby. Cały mój świat leżał w
gruzach i nie widziałem przyszłości. Wtedy po raz pierwszy czułem
wdzięczność za Biblię, za to, że ją mam. Podświadomie czułem w niej
ratunek. Czytałem więc ją znowu, a gdy czułem się winny, sięgałem po
najprostsze (jak mi się wówczas zdawało) rozwiązanie: zapijanie
alkoholem środków odurzających.
Brzemię grzechu
Po pewnym czasie brzemię grzechu było tak
wielkie, że pojawiło się pragnienie zmiany stylu życia i potrzeba
przebaczenia. Wróciły obrazy z dzieciństwa - niewinny chłopiec pragnący
być księdzem, codziennie bywający w kościele. Czułem się bardzo brudny.
Wołałem do Boga, by nie patrzył na moje obecne życie, lecz wysłuchał
moich chłopięcych szczerych modlitw. Postanowiłem działać. Za namową
kolegi-katolika pojechałem do Częstochowy do spowiedzi. Zacząłem
codziennie chodzić na msze, odmawiać różaniec, czytać modlitwy siostry
Faustyny. Stare przyzwyczajenia wzięły jednak znowu górę. Biblia wciąż
nie dawała mi spokoju, a wraz z nią nasilało się poczucie winy. Z
kolegą-świadkiem Jehowy podzieliłem się tym, że po lekturze Pisma
Świętego czuję się grzeszny. Odpowiedział, że jest na to sposób. Trzeba
tylko znaleźć „prawdziwą organizację-kościół", stać się jej członkiem,
przestrzegać jej zasad, a. wszystko będzie w porządku. Zacytował też
słowa Pana Jezusa: „Poznacie prawdę, a prawda was wyswobodzi".
Poszukiwania „prawdziwego Kościoła"
Zacząłem więc szukać „prawdziwego Kościoła".
Kolega sugerował, że są nim świadkowie Jehowy, ja wciąż wierzyłem, że
to Kościół Rzymskokatolicki. Ogromne nadzieje (duchowe i polityczne)
wiązałem z l pielgrzymką Jana Pawła II do Polski. Wierzyłem, że to
wydarzenie wszystko odmieni. Byłem rozentuzjazmowany: najpierw msza na
stadionie X-lecia, potem Niepokalanów, Częstochowa - uroczystość
maryjna. Mszę celebrował kardynał Król z Chicago. W maryjnej atmosferze
rozpoczęły się czytania mszalne. Z głośników zabrzmiały słowa z
Przypowieści Salomona: „Przed wiekami byłam ustanowiona... zostałam
zrodzona... byłam u jego boku... Błogosławiony człowiek, który mnie
słucha, czuwając dzień w dzień u moich drzwi, strzegąc progów moich
bram..." Znałem ten tekst, był jednym z moich ulubionych fragmentów, i
wiedziałem, że nie odnosi się do Marii, lecz do Bożej mądrości. Czułem
się oszukany, a wokół siebie widziałem setki tysięcy również oszukanych
ludzi. Gdzieś w głębi serca usłyszałem głos: Jakiego dowodu jeszcze
potrzebujesz? Opuściłem Częstochowę, a wraz z nią Kościół
Rzymskokatolicki. Wprawdzie udałem się jeszcze za Papieżem do Krakowa z
nadzieją, że coś się zmieni, ale tylko utwierdziłem się w swym
postanowieniu.
Decyzja opuszczenia Kościoła Rzymskokatolickiego
nie była łatwa. Czułem się, jak bym zdradzał kraj, o którego wolność
walczyłem; wszak Polak to katolik-patriota. (Dziś nadal Jestem Polakiem
i bardzo kocham swój kraj, a to, że jestem ewangelicznym
chrześcijaninem jeszcze mi w tym pomogło). Musiałem ponadto znaleźć ten
„prawdziwy Kościół", o którym mówił mi kolega. Najpierw studiowałem
Pismo Święte ze świadkami Jehowy. Czytałem „Strażnicę" i „Przebudźcie
się". Dziwiło mnie trochę, że na stawiane pytania muszę odpowiadać
tekstami „Strażnicy", ale chętnie uczestniczyłem we wszystkich
spotkaniach. Gdy już prawie byłem do nich przekonany, spotkałem
adwentystów, którzy na podstawie Biblii pokazali mi błędy w nauczaniu
świadków. Dowiedziałem się też, że aby nie mieć wciąż towarzyszącego mi
poczucia grzeszności, należy przestrzegać zakonu. Sprowadzało się to
przede wszystkim do święcenia soboty i niejedzenia wieprzowiny, co też
przez rok czyniłem. Lecz to nie rozwiązało mojego problemu - winy i
braku przebaczenia.
Po studiach wróciłem do rodzinnej wsi.
Rozpocząłem pracę w szkole. Wprawdzie wciąż poszukiwałem „prawdziwego
Kościoła", ale nie przeszkadzało mi to w rozwiązywaniu codziennych
problemów za pomocą alkoholu.
4 stycznia 1986 r. odwiedziłem swoją uczelnię.
Studiowały tam dwie wierzące dziewczyny. W rozmowie powiedziały mi, że
chociaż znam Biblię i umiem o niej mówić, to nigdy nie prosiłem Boga,
by kierował moim życiem. To była prawda. Potrafiłem dyskutować o Bogu,
lecz nigdy nie prosiłem Go, by wziął moje życie w Swoje ręce.
Uklękliśmy i modliłem się: „Boże, jeżeli jesteś, to odmień moje życie".
Bóg stał się kimś bliskim, lecz poczucie winy nie opuściło mnie.
Olśnienie
Nadszedł marzec 1986 r. Ciągle poszukując
„prawdziwego Kościoła" odwiedziłem znajomą rodzinę świadków. Byli
bardzo rozbici i podobnie jak ja mieli poczucie winy, nie znając
sposobu rozwiązania tego problemu. Modliłem się słowami: „Panie, tak
bardzo Cię pragniemy, a ciągle czujemy się grzeszni i daleko od
Ciebie". Otworzyłem Ewangelię i zacząłem czytać: „Czytacie Pisma, bo
sądzicie, że macie w nich żywot wieczny". Uświadomiłem sobie, że tak
właśnie postępuję: Czytam Słowo, odkrywam zasadę, usiłuję jej
przestrzegać, a jak się uda, to myślę, że zasłużę w ten sposób na
zbawienie; potem zdarza się upadek i rozczarowanie. Czytałem dalej:
„...one zaś świadczą o mnie", tzn. o Jezusie Chrystusie. Dotąd
rozumowałem następująco: Odkryję biblijne doktryny i zasady życia,
potem znajdę Kościół, który je stosuje, i stanę się jego wyznawcą;
jeśli będę wierzyć w te doktryny i przestrzegał tych zasad - zasłużę na
zbawienie.
Teraz nagle odkryłem, że treścią Pisma Świętego jest Jezus Chrystus, a więc Jego powinienem poznawać.
Życie z Chrystusem
l tak zaczęło się moje życie z Chrystusem.
Czytając Pismo uwierzyłem, że to On zapłacił karę za moje grzechy, a
więc nie muszę ponosić ich konsekwencji, wystarczy przyjąć Jego dar. On
mnie kocha i dlatego umarł za mnie. Nie ma potępienia dla tych, którzy
są w Jezusie Chrystusie. Nareszcie znalazłem upragniony pokój i
przebaczenie, a wraz z tym wyzwolenie z nałogów. Nie znalazłem
„prawdziwego Kościoła", ale znalazłem Jezusa Chrystusa, Zbawiciela
świata, a więc i mojego Pana, Boga i Zbawcę.
Myśl o tym, że On poniósł za mnie śmierć, była
dla mnie wyzwaniem, by oddać Mu swoje życie. Stało się to 20 czerwca
1986 r., gdy poprzez chrzest zawarłem wieczne przymierze z moim Panem.
Wiedziałem, że chcę Mu służyć. Rozpocząłem studia w Warszawskim
Seminarium Teologicznym. O moim Gąsocinie i mieszkających tam znajomych
nie zapomniałem jednak. Zaczęliśmy spotykać się na czytanie Słowa
Bożego i modlitwę. Potem te spotkania przeniosły się do Ciechanowa -
często przyjeżdżałem tam z pastorem Andrzejem Bajeńskim. Od roku 1987,
po ewangelizacji namiotowej, spotkania te stały się regularne.
Po ukończeniu seminarium pracowałem w
Chrześcijańskiej Społeczności w Warszawie. Do pracy w Ciechanowie
zachęciłem pastora Krzysztofa Pietrzaka. Wciąż dużo myślałem o tej
miejscowości. W marzeniach widziałem, jak kaplica staje się zbyt mała,
by pomieścić chętnych do słuchania Słowa Bożego; jak ludzie tworzą
grupy domowe, by razem się modlić i mieć studium biblijne; jak
ewangelia dociera do okolicznych wsi i miasteczek...
Społeczność ciechanowska rosła i dojrzewała po
okiem pastora Pietrzaka, a ja pracowałem w Warszawie jako pastor
młodzieżowy. Ożeniłem się, cieszyłem się z narodzin córki. Dobrze mi
było w Warszawie, od dziecka marzyłem, by mieszkać w stolicy:
Czas decyzji
Rok 1992 wiele zmienił. Choroba dotychczasowego
pastora społeczności w Ciechanowie, uniemożliwiająca mu dalszą pracę,
spowodowała, że potrzebny był nowy pastor. Dojeżdżałem raz w tygodniu,
by prowadzić tam nabożeństwa. Nawet początkowo chciałem zamieszkać w
Ciechanowie, potem jednak wątpliwości ogarniały mnie coraz bardziej.
Modliłem się i „targowałem się" z Bogiem. Na jednym z modlitewnych
spotkań zawarłem z Bogiem układ. Postanowiłem w głośnej modlitwie
wypowiedzieć słowa: Boże znasz mój problem - daj mi odpowiedź. W duchu
zaś prosiłem Boga, by jeśli jest Jego wolą, bym poszedł do Ciechanowa -
niech powie mi to przez kogoś ze zgromadzonych (nikt z nich nie znał
mojego dylematu!). Po spotkaniu jedna z dziewczyn powiedziała mi:
„Twoim problemem jest, czy masz iść do Ciechanowa - tak, masz tam iść”.
Wątpliwości raczej przybyło, a Bóg zdawał mi się
mówić: Pytałeś, więc odpowiedziałem ci. Nie mówiąc nikomu o tym
wydarzeniu udałem się na posiedzenie Rady Starszych zboru
warszawskiego. Ciechanów jest stacją misyjną tego zboru, właśnie miały
być podjęte decyzje w tej sprawie. Wszyscy członkowie Rady, oprócz
pastora Andrzeja Bajeńskiego, uważali, że powinienem objąć pasterstwo w
Ciechanowie. W tej sytuacji uklękliśmy do modlitwy. Po chwili
usłyszałem płacz br. Andrzeja: „Boże, poddaję się”. Tak oto stanowisko
Rady Starszych było jednomyślne. Decyzja należała teraz do mnie i mojej
żony - to zdominowało nasze modlitwy w kolejnym miesiącu. Mieliśmy już
słowo prorocze, decyzję braci starszych (wierzę, że to było jak w
Dziejach Apostolskich: „Postanowiliśmy, Duch Święty i my"), teraz była
pora na nasze „tak" lub „nie". Nie było to łatwe dla nas. Wreszcie
odpowiedzieliśmy jednak na Boże wezwanie: TAK.
Od września 1992 r. mieszkamy w Ciechanowie z
przekonaniem, że jest to Boże miejsce dla nas (choć czasem mielibyśmy
ochotę je zostawić!). Łaska Boża towarzyszy nam ciągle. Zbór rozwija
się duchowo i liczebnie. Cieszymy się dobrą opinią u władz państwowych.
l choć z ambon padają wcale nierzadko stwierdzenia, że ściągnęła tu nas
komuna, że reprezentujemy antychrysta i Jesteśmy sługami diabła...
błogosławimy wszystkim w imieniu Pana Jezusa Chrystusa. Głosimy
ewangelię i będziemy to robić, niezależnie od tego, czy to się innym
podoba czy nie. Chcemy być i innych czynić uczniami jedynie Jezusa
Chrystusa. Dlatego właśnie tu jestem.
Nowa kaplica
Nowa kaplica to
ważny dla nas etap. W poprzedniej, obliczonej na maksimum 35 miejsc,
nie mieściliśmy się już od dwóch lat. Zaczęliśmy się modlić o
rozwiązanie tego problemu, zgromadzając się w wynajmowanej sali. Bóg
posłał do nas ludzi, którzy zaoferowali nam pomoc finansową. Teren
wokół starej kaplicy był duży, a więc postanowiliśmy budować. Mieliśmy
już projekt, wszelkie niezbędne zezwolenia, ale... cofnięto nam zgodę
na budowę. Była to niewątpliwie lekcja pokory i zaufania Bogu. Byliśmy
rozczarowani, a jednocześnie w głębi serca tliła się nadzieja, że Bóg
ma coś lepszego dla nas. Potem kolejne usiłowania. Znaleźliśmy budynek
dla nas wręcz idealny; trwały rokowania i gdy szczęśliwy koniec był
prawie już w zasięgu ręki - właściciel podwyższył cenę i... straciliśmy
kolejną szansę. Wtedy właśnie przeczytałem informację o budynku
wystawionym na licytację. Nie bardzo miałem ochotę go oglądać, ale
jednak to zrobiłem. Jego wygląd i funkcjonalność zachęciły nas do
złożenia oferty. Z pewnością nie była to najlepsza z ofert, ale wybrano
właśnie nas. Potem kolejne bariery do pokonania: nasze fundusze były
znikome, a terminy płatności krótkie. Groźba, że utracimy to, co
zaliczkowo wpłaciliśmy, nierzadko była zbyt realna. Była to naprawdę
droga wiary.
Budynek
wreszcie należał już do nas, ale wymagał remontu. Zbliżała się zima, a
nie mieliśmy ogrzewania. Nasze zaopatrzenie było u Pana. Bóg znajdował
ludzi, przez których dawał nam wsparcie. Jesteśmy wdzięczni Bogu, ale
też ludziom, którzy zechcieli być posłuszni Bożemu głosowi. Kiedy nic
nam nie wychodzi, to może właśnie dlatego, że Bóg ma dla nas coś
lepszego i to właśnie jest sposób, by nam to dać.
Mamy piękną kaplicę
- Boży dar dla nas. Na uroczystość otwarcia przybyło około 200 osób.
Wśród gości obecni byli m. in.: br. Henryk Sacewicz- Naczelny Prezbiter
Kościoła Zborów Chrystusowych, br. Krzysztof Pietrzak - pierwszy pastor
naszej społeczności, ks. Waldemar Kurzawa z Kościoła
Ewangelicko-Augsburskiego, przedstawiciele władz lokalnych. Pełnomocnik
wojewody powiedział: „Dziś potrzeba nie tylko domów mieszkalnych czy
domów dziecka, ale i domów modlitwy, w których Pan Bóg odbiera chwałę".
Br. Andrzej Bajeński, pastor naszego macierzystego zboru w Warszawie, w
swoim kazaniu stwierdził: „Nie mamy monopolu na prawdę. Jesteśmy
Kościołem, który nie zna całej prawdy. Ale znamy kogoś, kto powiedział
o sobie, że jest drogą, prawdą i życiem - Jezusa Chrystusa. Prowadzimy
służbę, której zadaniem jest zwiastowanie tej prawdy." Obie te
wypowiedzi oddają sens naszej pracy. Właśnie po to jestem w Ciechanowie.
W
roku 1987 było tu parę osób, dziś jest około 50 ochrzczonych,
kilkanaścioro dzieci i młodzieży. Podczas niedzielnych nabożeństw
prawie wszystkie miejsca siedzące są zajęte. W różnych punktach miasta,
jak również w okolicznych miejscowościach, spotykają się grupy domowe.
Bóg zmienia marzenia w rzeczywistość. ■
[Powyższy tekst był opublikowany w „Słowie i Życiu” nr 4-6/1995]
Copyright
© Słowo
i Życie
| |