Biblia
pod Namiotem - świadectwa
[Słowo i Życie nr 3-4/92]
Chrześcijańska
Społeczność Misyjna - to powołana przez pastora Chrześcijańskiej
Społeczności w Warszawie agenda o charakterze ponadwyznaniowym,
posiadająca status fundacji działającej na rzecz wspierania
ewangelizacji i misji Kościoła chrześcijańskiego. Działalnością
ChSM kieruje pastor W. Andrzej Bajeński.
"Mam
i inne owce, które nie są z tej owczarni;
również i
te muszę przyprowadzić i głosu mojego słuchać będą" (Jan
10, 16).
Zawsze
uważałam się za wierzącą, ale byłam tylko osobą religijną, co
nie jest zbyt pochlebne, zważając na fakt, że to właśnie ludzie
religijni ukrzyżowali Pana Jezusa.
Potrafiłam
odłożyć na rok wszystkie zajęcia, byle tylko być każdego dnia w
kościele. Bóg jednak był dla mnie rzeczą dodatkową, zbyt
abstrakcyjną i odległą, by liczyć się w moim życiu. Nigdy z Nim
osobiście nie rozmawiałam, bo uważałam, że mam jeszcze na to
bardzo dużo czasu, a zresztą na pewno jestem przez Niego oceniona
pozytywnie, bo (jak mi mówiono) każdy mój krok do
kościoła jest policzony. Nie znałam jeszcze wtedy Biblii, nie
mogłam więc przekonać się, że jest to nauka błędna.
Nad
Słowo Boże przedkładałam rozmowy z duchownymi. Bardzo angażowałam
się we wszystkie prace, od sprzątania do prowadzenia grup
"modlitewnych". Wszystko to jednak służyło wywyższeniu
mojego "ego". Wmawiałam też sobie, że jest to doskonała
droga do osiągnięcia zbawienia.
Wkrótce,
myśląc o jeszcze większym poświęceniu z mojej strony,
postanowiłam, po ukończeniu szkoły, wstąpić do zakonu.
Zaczęły
się pozy. Dla mnie oczywiście ważne było jedynie to, co
zewnętrzne - pierwsze to ubiór: zawsze czarny, na szyi
olbrzymi krzyż itd. Ale Jezus był zawsze daleko. A ja, co
najgorsze, wcale nie uważałam się za zgubioną i jeszcze dodatkowo
wszystkich pouczałam w sprawach wiary. Każdy mój czyn
powiększał moją zarozumiałość i pychę, ale na zewnątrz
nosiłam maskę świętości. Takie było moje życie przez około 5
lat.
Później
do mojego miasta przyjechała grupa osób, by prowadzić akcję
"Biblia
pod Namiotem".
Praktycznie bardzo rzadko przychodziłam "pod namiot",
jeżeli już - to przed oficjalnym rozpoczęciem, po to, by zobaczyć
czy ci, którzy "uważają się" za chrześcijan nie
kłócą się, nie obmawiają się wzajemnie, tak jak to działo
się w grupach do których należałam.
Mogę
stwierdzić, że byłam rozczarowana... Bardzo też dziwił mnie
fakt, że ci ludzie mogą publicznie przyznać się do Chrystusa, ja
osobiście nigdy tego nie robiłam, wstydziłam się Go.
Akcja
jednak zakończyła się, a ja - dlatego że byłam obecna, nie wtedy
kiedy powinnam - nie przebudziłam się i byłam ciągle obojętna.
Dopiero
później przyjaciółka poprosiła mnie, bym pojechała
z nią do jednej z osób prowadzących taką akcję. Powód
był tylko jeden - ja znałam tamto miasto, miałam tam rodzinę i
moja rola miała ograniczać się jedynie do wskazania koleżance
ulicy...
Gdy
znalazłyśmy się na miejscu, zaczęliśmy rozmawiać o różnych
problemach z pastorem i jego żoną. Okazało się, że na każdą
wątpliwość daje odpowiedź sam Bóg przez Swoje Słowo -
Biblię. Byłam zaszokowana.
Od
tamtego czasu zaczęły się regularne spotkania. Po pewnym czasie
Jezus wszedł do mojego życia, zdecydowałam się Go przyjąć. Mój
stary świat rozsypał się, stałam się zupełnie nową osobą,
zmieniałam się dzień po dniu. Zauważyłam, że Bóg
odpowiada na moje modlitwy i to było takie cudowne!
Chwilami
jednak trudno mi było pogodzić moje tradycyjne myślenie z nową
dla mnie biblijną nauką, którą poznawałam. Nie chodziło
mi o nic innego, tylko o to, że to jest straszne, jak wiele milionów
ludzi chodzi w błędzie, tak jak do niedawna ja.
Postanowiłam
podzielić się z otoczeniem swoimi doświadczeniami. Jedynym
skutkiem tego działania było to, że dzień po dniu traciłam
koleżanki, ich kontakty ze mną były coraz bardziej wymuszone.
Została tylko ta jedna, która niejako zapoczątkowała tę
moją nowa drogę. Obie zostałyśmy "wyrzucone" z dawnej
grupy, zabroniono nam pojawiać się, bo obawiano się, że możemy
"wciągnąć" jedną wahającą się owieczkę.
Było
nam bardzo ciężko. Zaczęłyśmy też oczekiwać chwili, kiedy
będziemy mogły przyjąć chrzest. Podejrzliwość rodziców
sprawiła, że przyjęłam chrzest dopiero po roku oczekiwania.
Cieszę
się również, że w miejscowości, w której obecnie
studiuję, znalazłam Chrześcijańską Społeczność. Nikt obecnie
nie może budzić w moim sercu wątpliwości słowami: "najpierw
pokręcą wam w głowach, a potem pozostawią swoim problemom".
Mam świadomość, że "pojedynczą
kartkę bardzo łatwo jest zniszczyć, czego nie da się tak łatwo
dokonać gdy jest już 50 kartek"
(Dawid Watson).
Chciałam
podzielić się z wami tą radością, że Jezus jest moim Panem, że
prowadzi mnie każdego dnia i
Swą obecnością
rozjaśnia moje życie, daje mi na wszystko odpowiedź i zdejmuje z
ramion ciężar win.
Chwała
Panu!
Ania
"Oto
stoję u drzwi i kołaczę;
jeśli
ktoś usłyszy głos mój i otworzy drzwi,
wstąpię do niego i będę z nim wieczerzał, a on ze mną"
(Obj. 3,20).
Pomimo,
że Ewangelia zbawienia jest głoszona od wielu lat, istnieją
jeszcze miliony ludzi, którzy nie otworzyli swoich serc dla
Jezusa Chrystusa.
Może
nie powinno to dziwić, przecież nawet wtedy, gdy Jezus chodził po
ziemi, wielu widziało znaki, zasiadało z Nim do stołu, patrzyło
na Jego krzyż, a nie uwierzyło...
To,
co dzisiaj powinno nas niepokoić, to fakt, że ludzie, których
serca pozostają zimne i puste, uważają się za naśladowców
Chrystusa. Tak sądzą, ale nimi nie są, bo nie rozumieją, co to
naprawdę znaczy żyć w Chrystusie.
Znam
bardzo wielu takich ludzi, sama wychowałam się w takiej rodzinie i
przed swoim nawróceniem byłam taka, jak oni! Wiem, jak bardzo
trudno jest poznać Chrystusa, przyjść do Niego, a gdy się Go już
znajdzie, trzeba każdego dnia pokonywać dziesiątki przeszkód
i barier, wznoszonych przez najbliższych, którzy chcą
zniszczyć lub chociażby utrudnić codzienną społeczność z
Panem.
Jest
to bardzo bolesne...
Po
moim nawróceniu zrozumiałam, co znaczą słowa:
"najtrudniej jest być prorokiem we własnym kraju", być
odepchniętym przez przyjaciół, wyszydzanym przez wszystkich
wkoło, a przede wszystkim uzależnionym od rodziców, którzy
nie akceptują i nie chcą uszanować zmiany twego myślenia i
działania.
Moi
rodzice i znajomi nie znają potrzeby modlitwy, a jeżeli już "modlą
się", to jedynie wtedy, gdy czegoś potrzebują, gdy dotknie
ich jakieś nieszczęście.
Nie
jest to też powierzenie złamanego serca Ojcu, nie jest to nawet
prośba, jest to niejako specyficznie pojmowana ofiara, dla
złagodzenia Bożego gniewu, jest to "coś" za "coś".
Forma nie jest ważna, ale najczęściej modlitwa to szybkie
"wydeklamowanie" wyuczonego na pamięć tekstu. Są też
ludzie, którzy trzymają się ściśle określonego czasu na
modlitwę: rano, wieczorem, podczas niedzielnego nabożeństwa. Są
też okresy szczególnie wyróżnione, np. październik -
ale w tych "październikowych" modlitwach Chrystus jest
spychany na dalszy plan, najważniejsze jest powtórzenie 50
razy pozdrowienia, jakim powitał anioł Marię, gdy przyszedł jej
oznajmić, że została wybrana na matkę Jezusa (Łk 1,28).
Każdego
dnia przechodzisz wśród tysiąca osób, co druga nosi
na szyi zawieszony piękny krzyż, ale gdybyś spróbował
zapytać o miejsce Chrystusa w ich życiu, spotkałbyś śmiech lub
rumieniec wstydu. Żadna z tych osób nie przyzna Ci się
publicznie do wiary w Chrystusa. Może dlatego, że tak naprawdę, to
wcale nie wierzy?
Publicznie
można wzywać imienia Bożego, ale tylko tonem pełnym pretensji i
zdenerwowania lub zniecierpliwienia, gdy coś się nie uda, krzycząc
"o Boże!".
Tysiące
tych osób przychodzi w niedzielę i zajmują miejsca w
kościołach. Wielu jest twarzy szczerych, wiele też odświętnych
masek. Ci w maskach nie przyszli na pewno wielbić Boga, a więc po
co to wszystko - z obowiązku, przyzwyczajenia, z chęci "pokazania
się"?
Tysiące
klęka przed obrazem, myśląc ze złością, że właśnie pobrudzi
sobie za chwilę spodnie. Więc po co w ogóle klękać? Nie
ważne, co pomyślą inni, jak mechaniczne roboty powtarzające te
same gesty, ale czy warto zanosić przed oblicze Boga taki pakunek
fałszu? Mamy przecież świadomość, że w geście tym nie ma
niczego dla Jezusa (więcej dla stojących obok), że jest to tylko
taki zewnętrzny rytuał, bardziej przedstawienie teatralne, niż
wyraz czci.
Jest
jeszcze jedno - nie widziałam nigdy w swoim otoczeniu, aby ktoś,
idąc na spotkanie z Panem, trzymał w swych rękach otwartą Biblię.
Oczywiście, większość tę księgę posiada, ale tylko dlatego, że
tak wypada. Czytanie jej pozostawia się już duchownym. Od czasu do
czasu przekartkujemy z dzieckiem "Biblię w obrazkach", bo
pociąga nas piękno barw i ilustracji, ale - nie za często! Po co
zaczynać i narażać się na pytania, gdy ograniczamy swą wiedzą
do tych pierwszych jedynie symbolicznych obrazów - jabłko,
wąż, potop...
Bardzo
trudno jest dotrzeć do takich serc, bardzo trudno rozpocząć z nimi
rozmowę o Zbawicielu, skoro słyszysz od nich, że oni są
"wierzący", a i owszem, "praktykujący"
przecież. Bardzo trudno jest do nich przemówić, gdy
obstawiają się dookoła rekwizytami, a nie dopuszczają do głosu
prawdziwego Boga.
Ludzie,
którzy pędzą drogą zagłady, tworzą współczesną
rzeczywistość: rozbite rodziny, kłamstwo, nieufność, pogoń za
pieniądzem; to oni "wierzący", zakrapiający każde
przedsięwzięcie alkoholem; to oni, a właściwie szatan, który
mieszka w nich.
Nie
ma tu miłości, którą daje Chrystus. Wieczni aktorzy przed
Bogiem i ludźmi, wierni widzowie tego filmu, umierają w
osamotnieniu, gdyż rozminęli się z najwspanialszym
DAWCĄ
i najwspanialszym darem
– DAREM ZBAWIENIA.
Oni
nigdy nie spotkali Chrystusa, usprawiedliwiani są nadzieją czyśćca
- miejsca, które również nie jest realne, jak
wszystkie ich obłudne gesty. Wobec wieczności pozostają w
bezradnej rozpaczy. My jesteśmy świadomi ich zguby, ale oni nie
zdają sobie sprawy, że kroczą prosto do dołu zagłady. Musimy ich
stamtąd wyciągnąć. Oni na pewno nie poproszą cię o pomoc, wręcz
przeciwnie - będą uważali, że to ty potrzebujesz pomocy
psychiatry, próbując wyrwać ich z tego "bezpiecznego"
światka, w którym żyją, ale mimo wszytko, pamiętajmy o
nich w swoich modlitwach, aby spadły zasłony z ich twarzy, a serca
otworzyły się i składajmy świadectwo życia, jakie daje
społeczność z Chrystusem.■ A.T.
[Tekst
opublikowany w „Słowie i Życiu” nr 3-4/92].