Słowo i Życie - strona główna  
  wydawca      prenumerata       redakcja        e-mail
       

H. Ryszard Tomaszewski

Wywiad z George'm Bajeńskim

- misjonarzem z Kanady i Stanów Zjednoczonych

[Słowo i Życie nr 7-8/91]


- Od wielu lat pracujesz jako misjonarz w Stanach Zjednoczonych, Kanadzie, Polsce, a ostatnio i w Związku Radzieckim. A jaki był początek, czyli Twoje osobiste spotkanie z Jezusem Chrystusem? A może to było jakieś szczególne wydarzenie?

- Postaram się przedstawić swój "życiorys" w telegraficznym skrócie. Urodziłem się w Hrubieszowie w czasie wojny, dokąd moi rodzice wyemigrowali. Byli oni ludźmi wierzącymi, a ojciec w tym trudnym okresie zwiastował Ewangelię (przed wojną był pastorem wielu zborów Kościoła Chrystusowego). W 1945 roku przeprowadziliśmy się z Chełma do Gdańska.

Jako dziecko uczestniczyłem w nabożeństwach, uczęszczałem do Szkoły Niedzielnej, codziennie wspólnie czytaliśmy Biblię, Słowo Boże poruszało mnie. Dla mnie, jako dziecka, najtrudniejszy okres rozpoczął się w 1950 roku, gdy władze bezpieczeństwa aresztowały mojego ojca, jak również wielu braci. Jako prawie dziesięcioletni chłopiec nie mogłem wytłumaczyć sobie, dlaczego mój ojciec Paweł Bajeński został aresztowany i osadzony w więzieniu. Wiedziałem o tym dobrze, że nic złego nie zrobił, więc dlaczego teraz jest w więzieniu? Pamiętam łzy, pamiętam troskę mamy, pamiętam chorobę ojca po wyjściu z więzienia. Wydarzenia te z pewnością miały wpływ na moją późniejszą decyzję, dotyczącą służby dla Pana Jezusa Chrystusa. W 1953 przeprowadziliśmy się do Warszawy. Rozpocząłem naukę w szkole średniej. Nadal chodziłem na nabożeństwa i nie było żadnych nadzwyczajnych wydarzeń. W tym okresie wielokrotnie myślałem, że moje nawrócenie to musi być jakieś specjalne przeżycie, ale tak się nie stało. Po jednym z nabożeństw w mieszkaniu przy ul. Puławskiej modliłem się i doznałem tego przeżycia, które Bóg chce ofiarować każdemu człowiekowi. Ja z tego skorzystałem. Właśnie wtedy przypomniałem sobie pieśń, często śpiewaną na nabożeństwach: "O nie czekaj, aż czyn wielki będziesz spełnić mógł, aby rzesze za twym blaskiem szły...". To wydarzyło się w 1956 roku i od tego czasu wiem, że jestem Bożym dzieckiem, a On jest moim Panem. W następnym roku mój ojciec ochrzcił mnie w Wiśle. To była wspaniała uroczystość, którą do dnia dzisiejszego zachowałem w pamięci.

- Czy przeżycia z 1950 roku i następujące po nich kilkuletnie prześladowania przesądziły o Twoim dalszym życiu? Mam na myśli podjęcie studiów w Chrześcijańskiej Akademii Teologicznej, a następnie w Stanach Zjednoczonych?

- W okresie dzieciństwa o tym nie myślałem, to były za trudne czasy. Szkoła średnia - to był okres mojego ponownego narodzenia się, nawrócenia się, oddania się Bogu. Myślałem wówczas, jak każdy młody człowiek: "l co dalej?" W Polsce po "październiku 56" nastąpiły zmiany. Został nawiązany listowny kontakt z br. P. Bajko ze Stanów Zjednoczonych. W tym okresie zrodziła się myśl w Kościele, aby rozpocząć starania o wydelegowanie młodych ludzi na studia biblijne do USA. Z czterech zgłoszonych wyjechało nas tylko dwóch, dopiero w październiku 1959 roku.

Po moim nawróceniu, miałem wyraźne potwierdzenie od Boga, że mam w przyszłości pracować dla jego chwały. Aresztowania mojego ojca w 1950 roku, moje wewnętrzne przeżycia związane z tymi wydarzeniami, miały również wpływ na podjętą przeze mnie decyzję. W 1958 roku nie otrzymaliśmy zgody na wyjazd na studia teologiczne do Stanów Zjednoczonych. Zdecydowałem się rozpocząć studia w Chrześcijańskiej Akademii Teologicznej i bardzo miło wspominam tamten okres. W październiku 1959 roku wyjechałem razem br. K. Jakoniukiem na studia biblijne do Stanów Zjednoczonych. Załatwianie formalności paszportowych trwało ponad rok.

- Wyjazd do Ameryki, to również duże przeżycie, zwłaszcza dla młodych ludzi. Ponad 30 lat temu to była chyba prawdziwa sensacja. Opowiedz jak to było.

- Byłem wtedy niedoświadczonym młodym człowiekiem, nie znającym języka angielskiego (znałem może 100 stów), w szkole średniej uczyłem się bowiem języka niemieckiego. Wyjazd dla nas był ogromnym przeżyciem. Nie byliśmy pewni, czy ktoś po nas wyjdzie, nie otrzymaliśmy potwierdzenia z Kanady, nikogo nie znaliśmy, nie mieliśmy pieniędzy, nie znaliśmy języka i tak płynęliśmy do Montrealu "Batorym", pokładając zarazem ufność w Bogu. W porcie w Montrealu było kilka tysięcy ludzi, nie wiedzieliśmy, kto spośród nich - być może nikt - wyszedł po nas. Wspónie z br. K .Jakoniukiem rozglądaliśmy się, szukaliśmy tych, (a nie należy zapominać, że staliśmy bardzo wysoko na pokładzie statku) którzy mieli po nas wyjść. Jestem przekonany, że to Bóg skierował nasz wzrok na dwóch mężczyzn, którzy też patrzyli w górę, jakby kogoś szukając. Przyglądając się im dokładniej, zobaczyłem w ich rękach Biblię i byłem przekonany, że oni oczekują na nas. Tak też było, spotkało nas dwóch braci, a mianowicie: br. lżycki i br. Koleśnikow. Zaopiekowali się nami przez kilka dni. Później udaliśmy się w dalszą drogę pociągiem do Nowego Jorku. Tam po raz pierwszy spotkaliśmy się z br. P. Bajko, który zawiózł nas do stanu Maryland, gdzie znajdowała się szkoła. Tam spędziliśmy trzy lata, pierwszy rok to przede wszystkim nauka języka, następne lata to studia biblijne. Potem przenieśliśmy się do Lincoln Christian College (niedaleko Chicago), gdzie poza biblistyką są inne fakultety. W 1965 roku zakończyłem naukę w tej szkole. Poza fakultetem teologicznym, skończyłem również wydział muzyczny.

- W 1965 roku wróciłeś do Polski. Jaka była reakcja "starszych braci", którzy zazwyczaj nie przepadają, jak wiem, za młodymi, wykształconymi ludźmi?

- Gdy wyjeżdżałem z Polski, to stosunki panujące w Zjednoczonym Kościele Ewangelicznym były, w mojej opinii, braterskie. To bardzo mi odpowiadało. Miałem serdecznego przyjaciela Izaaka Maksymowicza, z którym razem śpiewaliśmy w Kościele, razem podróżowaliśmy i bardzo dobrze wspominam ten okres. Po moim pięcioletnim pobycie w Stanach Zjednoczonych sytuacja w Kościele bardzo się zmieniła. Organizacyjnie z pewnością "stał" lepiej, ale moim zdaniem zanikały stosunki braterskie, a prowadzona była tzw. polityka kościelna i dalszy rozwój organizacyjnej struktury. Z tego powodu miałem trudności z dostosowaniem się do istniejącej rzeczywistości.

W Ameryce przebywałem przede wszystkim w zborach Kościoła Chrystusowego, przyjmujących nazwę: Kościół Chrystusowy lub Chrześcijański Kościół, które prowadzą niezależną od siebie pracę. Tu natomiast zastałem bardzo mocną strukturę kościelną, do której było mi się trudno przyzwyczaić. Rozpocząłem pracę w Kościele jako ewangelista, odwiedzając zbory w całym kraju oraz prowadząc pracę młodzieżową w Polsce.

Wracając z Ameryki, poza wiedzą i nabytym tam doświadczeniem, przywiozłem trochę sprzętu potrzebnego na obozach młodzieżowych. W następnym roku zorganizowaliśmy w Szeszyłach na Białostocczyźnie obóz dla młodzieży. Wynajęliśmy działkę, postawiliśmy duży namiot. Korzystaliśmy z gościnności brata Leoniuka, który ponadto udostępnił nam stodołę i inne pomieszczenia. W obozie uczestniczyło ponad 60 osób, odwiedzaliśmy wioski, zapraszaliśmy wszystkich na nabożeństwa organizowane w namiocie. Opiekunem obozu był brat B.Winnik, my natomiast, tzn. A. i L. Lewczukowie, K. Jakoniuk i ja realizowaliśmy wcześniej przygotowany program. To był nasz pierwszy zorganizowany obóz, a było ich przecież wiele.

- Może trochę więcej opowiesz naszym Czytelnikom o rozwoju tej pracy. Jakie były dzieje akcji OBOZY MŁODZIEŻOWE. .

- Po udanym, moim zdaniem, obozie w Szeszyłach, zorganizowaliśmy zimowisko w górach, w Wiśle. Bardzo nam w tym pomógł br. Karol Wieja z Wisły. Przez szereg lat jeździliśmy na obozy do Wisły i wspomniany brat, jak również rodzina Wiejów z Wisły, bardzo nam w tym pomagali.

Jak już wspomniałem, pierwszy obóz był w Szeszyłach, drugi w Swiętajnie, trzeci w Liwie, a czwarty w Lidzbarku Warmińskim. Zmienialiśmy miejsca, co było dużą atrakcją dla młodzieży, ale dla nas, organizatorów bardzo uciążliwe i kosztowne. Organizując obozy, poszukiwaliśmy stałego obiektu dla tej działalności. Znaleźliśmy go w 1971 w Ostródzie. Bardzo dobrze pamiętam naszą pierwszą modlitwę w tym obiekcie, gdy przyjechaliśmy z Lidzbarka Warmińskiego razem z młodzieżą na jednodniową wycieczkę, aby modlić się, śpiewać i prosić Boga o umożliwienie nam zakupu tego obiektu. Może to nieistotne, ale pamiętam, że wtedy chyba po raz pierwszy uczestniczyła w naszym obozie młodzież amerykańska, z którą zapoznałem się w czasie pobytu na studiach. Oni byli tak poruszeni tym wydarzeniem, że po powrocie do domu sami zaczęli zbierać pieniądze na zakup tego obiektu. Takie były początki Ośrodka Młodzieżowego w Ostródzie, który, moim zdaniem, staje się z każdym rokiem piękniejszy i bardziej przydatny w służbie Bogu.

- Po powrocie do Polski byłeś bardzo zajęty, ale założyłeś rodzinę. Jak poznałeś swoją żonę?

- Po pobycie w Stanach Zjednoczonych wracałem do kraju z wielkim entuzjazmem, myślałem jak wykorzystać w Polsce nabyte doświadczenia; nie myślałem wtedy o małżeństwie. W czasie studiów poznałem wielu wspaniałych przyjaciół. Oni pozostali tam, a ja wróciłem do Polski. Z przyjaciółmi nadal prowadziłem korespondencję, z jednymi dłużej, z innymi krócej, ale korespondencja z Werą – córką jednego z kaznodziei - stawała się dłuższa, milsza i słodsza. My znaliśmy się wcześniej, ale miłość dojrzewała powoli. Jestem pewien, że w tej kwitnącej przyjaźni, prowadzącej do naszego małżeństwa, sam Bóg wybrał mi moją żonę i za nią jestem Mu bardzo wdzięczny.

W 1968 roku, po długich staraniach, udało się zaprosić do Polski 32-osobową grupę wierzących ze Stanów Zjednoczonych i Kanady. Wśród tych turystów, ponieważ inaczej nie mogli przyjeżdżać, znalazła się i Wera Huk. W czasie jej pobytu w Polsce, wielokrotnie ze sobą rozmawialiśmy, a po nabożeństwie w Ostródzie zapytałem Werę, czy zgodzi się wyjść za mnie. Ona odpowiedziała, że się zgadza. Byłem bardzo tym uradowany, wyjąłem z kieszeni pierścionek (kupiłem go jeszcze w Ame ryce, ale nie wiedziałem dla kogo) i założyłem jej na palec. To były nasze zaręczyny. Następnego dnia, na kolacji pożegnalnej, przedstawiono nas jako narzeczonych. Wieczór ten bardzo miło wspominam, ale następny dzień już nie tak miło, ponieważ cała grupa opuszczała Polskę, a z wśród nich i Wera. Nie widzieliśmy się ponad rok, ale prowadziliśmy nadal korespondencję. Otrzymałem oficjalne zaproszenie, aby przyjechać do Kanady i poślubić Werę Huk. Władze polskie odmówiły mi wydania paszportu, tłumacząc, że ślub może odbyć się w Polsce. Po ponownym zaproszeniu otrzymałem paszport, załatwiłem wizę. Ślub odbył się 31 grudnia 1969 roku w Toronto. Od tego czasu razem z moją żoną Werą idziemy i służymy Bogu.

- Wiem, że po ślubie pewien okres spędziliście w Stanach Zjednoczonych i Kanadzie, odwiedzając m.in. różne zbory. Wróciliście jednak do kraju. Czy Twoja Żona chciała tu przyjechać? To był przecież inny świat?

- Po ślubie jeździliśmy przez kilka miesięcy po Ameryce odwiedzając zbory, informując o pracy w Polsce, o możliwościach i trudnościach. W wielu zborach byłem już znany, ponieważ niektórzy znali mnie z różnych konferencji, a inni znali mój głos z płyty, którą wydałem w 1963 roku w Stanach Zjednoczonych. Czytelnikom jestem winiem małe wyjaśnienie. W czasie mojego pobytu w Stanach Zjednoczonych, w 1961 roku przyjechał do Polski po raz pierwszy Jack Wyrtzen - dyrektor i założyciel organizacji młodzieżowej Słowo Życia (Word of Life). Po powrocie skontaktował się ze mną i zaprosił mnie na prowadzony przez siebie obóz. Chętnie skorzystałem z zaproszenia, pojechałem i byłem naprawdę mile zaskoczony panującą tam atmosferą. Zobaczyłem, jak można robić obozy, aby nie były nudne, ale bardzo atrakcyjne. Po powrocie do Polski niektóre metody udało mi się przenieść i na nasz grunt. Spędziłem wspaniały czas, tam również nauczyłem się pieśni "W dzwony dzwoń", którą młodzież często śpiewała. Pieśń ta tak przylgnęła do mego serca, że zacząłem ją śpiewać każdego dnia, jako codzienne przypomnienie misyjne."W dzwony dzwoń niech świat cały wie, że w Betlejem Chrystus Pan nam narodził się. Przyszedł, aby zbawić nas...". Ta pieśń została w Ameryce "przypięta" do mojego nazwiska i w zborach, które odwiedzałem, jak również na różnych konferencjach często ją śpiewałem. Od tego czasu ta pieśń towarzyszy mi w Ameryce i w Polsce.

Jak już powiedziałem, po kilkumiesięcznym pobycie w Ameryce, przyjechaliśmy do Polski i do wiosny 1973 roku mieszkaliśmy w Polsce. Wspólnie z żoną, poza pracą w zborze na Puławskiej, odwiedzaliśmy zbory w terenie, zajmując się również organizacją obozów młodzieżowych i zimowisk. Planowaliśmy wyjechać do Stanów Zjednoczonych i Kanady, aby odwiedzić zbory, które nas wspierały finansowo oraz załatwić jeszcze kilka spraw. Planowałem m.in. ukończenie studiów w Lincoln Christian Seminary (Wydział Misyjny), składając, napisaną pracę magisterską i formalności emigracyjne. Pobyt nasz się przedłużył. W 1974 Bóg ubogacił nasze życie, darując nam syna Bena.

W następnym roku planowaliśmy przyjechać do Polski i staraliśmy się o stałą wizę pobytową, ale władze polskie odmówiły nam. Dlatego też przez następne dwa lata, tzn. 1975 i 1976, zatrzymaliśmy się w Niemczech, a do Polski przyjeżdżaliśmy raz w miesiącu, aby wspierać pracę misyjną i młodzieżową w Polsce. W 1977 roku wróciliśmy do Stanów Zjednoczonych i uzgodniliśmy z br. P. Bajko – dyrektorem Department of Missions - że wspólnie z br. B.Winnikiem będę przygotowywał audycje radiowe oraz odpowiadał za pracę młodzieżową Kościoła w Polsce. Przez trzy lata byliśmy w Stanach Zjednoczonych.

Po licznych rozmowach i dyskusjach z pokrewną nam misją radiową w Toronto, postanowiliśmy połączyć misje radiowe (słowiańskie) w jedną organizację. To było w 1980 roku, a nasza następna przeprowadzka to wyjazd do Kanady. W Toronto utworzyliśmy "Globalną służbę radiową" (Global Missionary Radio Ministries), w której po dzień dzisiejszy pracujemy, prowadząc audycje religijne "Głos Prawdy" w czterech językach: polskim, rosyjskim, białoruskim i ukraińskim. Są one emitowane z Monte Carlo, Monaco. Współpracujemy również z br. Kościechą, który audycje radiowe "Głos Dobrej Nowiny" emituje przez "Radio Ibra" z Portugalii. W poprzednich latach korzystaliśmy z szeregu innych stacji m.in. z Alaski, ale zrezygowaliśmy ze względu na słabą słyszalność. Obecnie w Polsce zaszły zasadnicze zmiany i staramy się nadawać audycje religijne z Polski.

- Jeżeli sobie przypominam, to w 1981 roku byłeś, wspólnie z Rad Huronem, jednym z inicjatorów pomocy dla Polski. Pierwszy transport przyjechał w przeddzień stanu wojennego. Jak udało ci się przekonać Amerykanów do tej działalności?

- Wszyscy pamiętają sytuację, jaka była w Polsce w 1980 i 1981 roku. W Kanadzie mogliśmy tylko słuchać wiadomości z dzienników radiowych i telewizyjnych. W 1981 roku zaczęły napływać listy z Polski, w których ludzie dziękowali za nadawane audycje religijne, ale pytali czy byśmy mogli pomóc im materialnie. Tych listów przychodziło coraz więcej i więcej. W miarę naszych możliwości wysyłaliśmy paczki do Polski, informowaliśmy zbory amerykańskie i kanadyjskie o sytuacji w Polsce.

Po wakacjach w 1981 roku postanowiliśmy z br. Rad Huronem i Jack Webbem, aby przed świętami Bożego Narodzenia wysłać jeden większy transport żywności do Polski. Ten transport dotarł 12 grudnia 1981 roku do Warszawy, a rozładunek zakończyliśmy już po północy. Nie wiedzieliśmy nawet, że Generał o północy ogłosił stan wojenny. W niedzielę rano 13 grudnia byliśmy bardzo zaskoczeni, gdy na ul. Puławskiej stanęły czołgi i uzbrojeni milicjanci i żołnierze. Amerykanie bardzo przerażeni wyjechali z Polski, a ja pozostałem na dłużej, ponieważ miałem ważną wizę. W styczniu powróciłem do Ameryki i zabraliśmy się do "roboty". Wykorzystywaliśmy sprzyjający "klimat", aby pomóc narodowi polskiemu. Często w tym okresie przyjeżdżałem do Polski, ponieważ wiele organizacji chciało pomóc Polsce.

Po powrocie z Polski jeździłem po Stanach Zjednoczonych i Kanadzie i mówiłem w kościołach, organizacjach charytatywnych, rządowych i innych, w jaki sposób to robimy. Przesyłane transporty do Polski zawierały m.in. żywność, lekarstwa, odzież, odżywki, środki higieniczne. W Polsce został utworzony Komitet, który zajmował i zajmuje się dystrybucją darów, które w mniejszym już stopniu, ale nadal docierają do Polski.

- Byłeś bardzo zaangażowany w pracę charytatywną w Polsce. Szpitale, przychodnie, osoby potrzebujące pomocy otrzymywały przesyłane dary. Jednocześnie prowadziliście działalność radiową. Nie pracowaliście dla sławy, ale był to rodzaj służby dla bliźnich. W tym dużym zaangażowaniu w pracy dla Bożej chwały, Bóg zabiera Warn umiłowanego syna Bena. Wiem, że trudno o tym mówić, ale jak Wy to przyjęliście?

- W tym czasie mieszkaliśmy w Toronto, gdzie Ben chodził do szkoły. Po skończeniu szkoły podstawowej kontynuował naukę w szkole średniej ogólnokształcącej i muzycznej. Bardzo lubił grać na trąbce, więc wybrał dodatkowo ten instrument. Rozwijał się bardzo dobrze fizycznie i duchowo. Półtora roku wcześniej zmarł nagle na serce brat mojej żony, w trzy miesiące później nastąpiła śmierć mego teścia, a dziadka Bena. To było i dla nas, i dla Bena trudne przeżycie. W naszym domu dużo rozmawialiśmy o niebie i o życiu wiecznym. Ben, jako dwunastoletni chłopiec, na jednym z nabożeństw powiedział: "Mamo ja wyjdę do przodu, aby wyznać Jezusa, aby przyjąć Go do swego serca". Oczywiście wcześniej o tym mówiliśmy i wiedzieliśmy, że to jest Jego świadoma decyzja. Cieszyliśmy się z Jego postępów w szkole, a jeszcze bardziej z postępów duchowych. Był młodym chłopcem, który naprawdę nie wstydził się Pana Jezusa. Podam taki przykład. Pewnego razu wracał ze szkoły i zobaczył na wystawie koszulkę, na której narysowane były dwa buty, a z nich "wychodząca chmurka". Pod butami był napis: "...w jednej chwili" (l Kor 15,52). Kupił i chętnie nosił koszulkę do szkoły, a swoim rówieśnikom tłumaczył, co oznacza napis. Interpretował to tak: "Gdy powtórnie przyjdzie Pan Jezus, gdy nas weźmie do siebie, to i nasze buty zostaną, i wszystko zostawimy, a właściwy człowiek pójdzie do Pana Jezusa".

Dnia 16 lutego 1989 roku, jak zwykle odwiozłem Bena do pociągu. Miał do szkoły około 16 kilometrów. Jechał zwykle dwa przystanki pociągiem, później miejskim autobusem, a ostatni odcinek pokonywał pieszo. Na ostatnim skrzyżowaniu wydarzył się wypadek. Młoda kobieta prowadząca autobus, nie zauważyła na pasach Bena, który miał zielone światło i nastąpiło zderzenie. Ben zginął na miejscu. Mniej więcej 40 minut po tym wydarzeniu, poinformowano nas o wypadku. W szpitalu powiedziano nam, że Ben już do domu nie wróci, ale zapytano nas, jako rodziców, czy zgadzamy się, aby Jego organy były przeszczepione innym ludziom. To był dla nas szok, chociaż nie mieliśmy z tym teologicznych obiekcji, ale podpisanie tego dokumentu oznaczało koniec. Bóg dał jednak siły i to uczyniliśmy.

W tych trudnych dla nas dniach czytaliśmy książkę B. Grahama "O Aniołach". Znaleźliśmy przykład, który bardzo nas zbudował. Obojętnie, gdzie następuje śmierć wierzącego człowieka, dało zostaje, ale aniołowie Boży przychodzą i tego właściwego człowieka zabierają i niosą przed Boży tron, przed oblicze Jezusa, Tego, którego Ben tak bardzo pokochał i któremu tak bardzo zaufał. Wspólnie z Werą tak sobie uzmysłowiliśmy, że nasz Ben szedł do szkoły i zamiast spotkać nauczydela, aniołowie zaprowadzili Go przed oblicze Jezusa. Spotkał Mistrza, najlepszego Nauczyciela i to nas radowało i po dzień dzisiejszy raduje, ponieważ wiemy, że my również niedługo spotkamy się z naszym Panem.

- Może masz jakieś specjalne słowo dla naszych Czytelników na zakończenie wywiadu?

- Czytelnikom "Słowa i Życia" chcę powiedzeć, że czas powtórnego przyjścia Jezusa Chrystusa jest bardzo bliski - tak ja to odczuwam - i dlatego pragnę zakończyć tekstem biblijnym, który w ostatnim okresie stał mi się bardzo bliski: "Skoro więc wraz z Chrystusem duchowo powstaliście z martwych, kierujcie odtąd wzrok na wspaniałe bogactwa i radości niebios, gdzie obok Boga zasiadł Chrystus, otoczony czcią i majestatem. Niechaj wasze myśli przepełniają sprawy niebiańskie, a nie ziemskie" (Kolosan 3, 1-2) – wersja "Słowo Życia".

- Dziękujemy bardzo za rozmowę.


Rozmawiał H. Ryszard Tomaszewski

[Tekst opublikowany w „Słowie i Życiu” nr 7-8/91].

Copyright © Słowo i Życie