H. Ryszard Tomaszewski
Wywiad
z George'm Bajeńskim
-
misjonarzem z Kanady i Stanów Zjednoczonych
[Słowo
i Życie nr 7-8/91]
-
Od wielu lat pracujesz jako misjonarz w Stanach Zjednoczonych,
Kanadzie, Polsce, a ostatnio i w Związku Radzieckim. A jaki był
początek, czyli Twoje osobiste spotkanie z Jezusem Chrystusem? A
może to było jakieś szczególne wydarzenie?
- Postaram
się przedstawić swój "życiorys" w telegraficznym
skrócie. Urodziłem się w Hrubieszowie w czasie wojny, dokąd
moi rodzice wyemigrowali. Byli oni ludźmi wierzącymi, a ojciec w
tym trudnym okresie zwiastował Ewangelię (przed wojną był
pastorem wielu zborów Kościoła Chrystusowego). W 1945 roku
przeprowadziliśmy się z Chełma do Gdańska.
Jako
dziecko uczestniczyłem w nabożeństwach, uczęszczałem do Szkoły
Niedzielnej, codziennie wspólnie czytaliśmy Biblię, Słowo
Boże poruszało mnie. Dla mnie, jako dziecka, najtrudniejszy okres
rozpoczął się w 1950 roku, gdy władze bezpieczeństwa aresztowały
mojego ojca, jak również wielu braci. Jako prawie
dziesięcioletni chłopiec nie mogłem wytłumaczyć sobie, dlaczego
mój ojciec Paweł Bajeński został aresztowany i osadzony w
więzieniu. Wiedziałem o tym dobrze, że nic złego nie zrobił,
więc dlaczego teraz jest w więzieniu? Pamiętam łzy, pamiętam
troskę mamy, pamiętam chorobę ojca po wyjściu z więzienia.
Wydarzenia te z pewnością miały wpływ na moją późniejszą
decyzję, dotyczącą służby dla Pana Jezusa Chrystusa. W 1953
przeprowadziliśmy się do Warszawy. Rozpocząłem naukę w szkole
średniej. Nadal chodziłem na nabożeństwa i nie było żadnych
nadzwyczajnych wydarzeń. W tym okresie wielokrotnie myślałem, że
moje nawrócenie to musi być jakieś specjalne przeżycie, ale
tak się nie stało. Po jednym z nabożeństw w mieszkaniu przy ul.
Puławskiej modliłem się i doznałem tego przeżycia, które
Bóg chce ofiarować każdemu człowiekowi. Ja z tego
skorzystałem. Właśnie wtedy przypomniałem sobie pieśń, często
śpiewaną na nabożeństwach: "O nie czekaj, aż czyn wielki
będziesz spełnić mógł, aby rzesze za twym blaskiem
szły...". To wydarzyło się w 1956 roku i od tego czasu wiem,
że jestem Bożym dzieckiem, a On jest moim Panem. W następnym roku
mój ojciec ochrzcił mnie w Wiśle. To była wspaniała
uroczystość, którą do dnia dzisiejszego zachowałem w
pamięci.
-
Czy przeżycia z 1950 roku i następujące po nich kilkuletnie
prześladowania przesądziły o Twoim dalszym życiu? Mam na myśli
podjęcie studiów w Chrześcijańskiej Akademii Teologicznej,
a następnie w Stanach Zjednoczonych?
-
W okresie dzieciństwa o tym nie myślałem, to były za trudne
czasy. Szkoła średnia - to był okres mojego ponownego narodzenia
się, nawrócenia się, oddania się Bogu. Myślałem wówczas,
jak każdy młody człowiek: "l co dalej?" W Polsce po
"październiku 56" nastąpiły zmiany. Został nawiązany
listowny kontakt z br. P. Bajko ze Stanów Zjednoczonych. W tym
okresie zrodziła się myśl w Kościele, aby rozpocząć starania o
wydelegowanie młodych ludzi na studia biblijne do USA. Z czterech
zgłoszonych wyjechało nas tylko dwóch, dopiero w
październiku 1959 roku.
Po
moim nawróceniu, miałem wyraźne potwierdzenie od Boga, że
mam w przyszłości pracować dla jego chwały. Aresztowania mojego
ojca w 1950 roku, moje wewnętrzne przeżycia związane z tymi
wydarzeniami, miały również wpływ na podjętą przeze mnie
decyzję. W 1958 roku nie otrzymaliśmy zgody na wyjazd na studia
teologiczne do Stanów Zjednoczonych. Zdecydowałem się
rozpocząć studia w Chrześcijańskiej Akademii Teologicznej i
bardzo miło wspominam tamten okres. W październiku 1959 roku
wyjechałem razem br. K. Jakoniukiem na studia biblijne do Stanów
Zjednoczonych. Załatwianie formalności paszportowych trwało ponad
rok.
-
Wyjazd do Ameryki, to również duże przeżycie, zwłaszcza
dla młodych ludzi. Ponad 30 lat temu to była chyba prawdziwa
sensacja. Opowiedz jak to było.
-
Byłem wtedy niedoświadczonym młodym człowiekiem, nie znającym
języka angielskiego (znałem może 100 stów), w szkole
średniej uczyłem się bowiem języka niemieckiego. Wyjazd dla nas
był ogromnym przeżyciem. Nie byliśmy pewni, czy ktoś po nas
wyjdzie, nie otrzymaliśmy potwierdzenia z Kanady, nikogo nie
znaliśmy, nie mieliśmy pieniędzy, nie znaliśmy języka i tak
płynęliśmy do Montrealu "Batorym", pokładając zarazem
ufność w Bogu. W porcie w Montrealu było kilka tysięcy ludzi, nie
wiedzieliśmy, kto spośród nich - być może nikt - wyszedł
po nas. Wspónie z br. K .Jakoniukiem rozglądaliśmy się,
szukaliśmy tych, (a nie należy zapominać, że staliśmy bardzo
wysoko na pokładzie statku) którzy mieli po nas wyjść.
Jestem przekonany, że to Bóg skierował nasz wzrok na dwóch
mężczyzn, którzy też patrzyli w górę, jakby kogoś
szukając. Przyglądając się im dokładniej, zobaczyłem w ich
rękach Biblię i byłem przekonany, że oni oczekują na nas. Tak
też było, spotkało nas dwóch braci, a mianowicie: br.
lżycki i br. Koleśnikow. Zaopiekowali się nami przez kilka dni.
Później udaliśmy się w dalszą drogę pociągiem do Nowego
Jorku. Tam po raz pierwszy spotkaliśmy się z br. P. Bajko, który
zawiózł nas do stanu Maryland, gdzie znajdowała się szkoła.
Tam spędziliśmy trzy lata, pierwszy rok to przede wszystkim nauka
języka, następne lata to studia biblijne. Potem przenieśliśmy się
do Lincoln Christian College (niedaleko Chicago), gdzie poza
biblistyką są inne fakultety. W 1965 roku zakończyłem naukę w
tej szkole. Poza fakultetem teologicznym, skończyłem również
wydział muzyczny.
-
W 1965 roku wróciłeś do Polski. Jaka była reakcja
"starszych braci", którzy zazwyczaj nie przepadają,
jak wiem, za młodymi, wykształconymi ludźmi?
-
Gdy wyjeżdżałem z Polski, to stosunki panujące w Zjednoczonym
Kościele Ewangelicznym były, w mojej opinii, braterskie. To bardzo
mi odpowiadało. Miałem serdecznego przyjaciela Izaaka Maksymowicza,
z którym razem śpiewaliśmy w Kościele, razem podróżowaliśmy
i bardzo dobrze wspominam ten okres. Po moim pięcioletnim pobycie w
Stanach Zjednoczonych sytuacja w Kościele bardzo się zmieniła.
Organizacyjnie z pewnością "stał" lepiej, ale moim
zdaniem zanikały stosunki braterskie, a prowadzona była tzw.
polityka kościelna i dalszy rozwój organizacyjnej struktury.
Z tego powodu miałem trudności z dostosowaniem się do istniejącej
rzeczywistości.
W
Ameryce przebywałem przede wszystkim w zborach Kościoła
Chrystusowego, przyjmujących nazwę: Kościół Chrystusowy
lub Chrześcijański Kościół, które prowadzą
niezależną od siebie pracę. Tu natomiast zastałem bardzo mocną
strukturę kościelną, do której było mi się trudno
przyzwyczaić. Rozpocząłem pracę w Kościele jako ewangelista,
odwiedzając zbory w całym kraju oraz prowadząc pracę młodzieżową
w Polsce.
Wracając
z Ameryki, poza wiedzą i nabytym tam doświadczeniem, przywiozłem
trochę sprzętu potrzebnego na obozach młodzieżowych. W następnym
roku zorganizowaliśmy w Szeszyłach na Białostocczyźnie obóz
dla młodzieży. Wynajęliśmy działkę, postawiliśmy duży namiot.
Korzystaliśmy z gościnności brata Leoniuka, który ponadto
udostępnił nam stodołę i inne pomieszczenia. W obozie
uczestniczyło ponad 60 osób, odwiedzaliśmy wioski,
zapraszaliśmy wszystkich na nabożeństwa organizowane w namiocie.
Opiekunem obozu był brat B.Winnik, my natomiast, tzn. A. i L.
Lewczukowie, K. Jakoniuk i ja realizowaliśmy wcześniej przygotowany
program. To był nasz pierwszy zorganizowany obóz, a było ich
przecież wiele.
-
Może trochę więcej opowiesz naszym Czytelnikom o rozwoju tej
pracy. Jakie były dzieje akcji OBOZY MŁODZIEŻOWE. .
-
Po udanym, moim zdaniem, obozie w Szeszyłach, zorganizowaliśmy
zimowisko w górach, w Wiśle. Bardzo nam w tym pomógł
br. Karol Wieja z Wisły. Przez szereg lat jeździliśmy na obozy do
Wisły i wspomniany brat, jak również rodzina Wiejów z
Wisły, bardzo nam w tym pomagali.
Jak
już wspomniałem, pierwszy obóz był w Szeszyłach, drugi w
Swiętajnie, trzeci w Liwie, a czwarty w Lidzbarku Warmińskim.
Zmienialiśmy miejsca, co było dużą atrakcją dla młodzieży, ale
dla nas, organizatorów bardzo uciążliwe i kosztowne.
Organizując obozy, poszukiwaliśmy stałego obiektu dla tej
działalności. Znaleźliśmy go w 1971 w Ostródzie. Bardzo
dobrze pamiętam naszą pierwszą modlitwę w tym obiekcie, gdy
przyjechaliśmy z Lidzbarka Warmińskiego razem z młodzieżą na
jednodniową wycieczkę, aby modlić się, śpiewać i prosić Boga o
umożliwienie nam zakupu tego obiektu. Może to nieistotne, ale
pamiętam, że wtedy chyba po raz pierwszy uczestniczyła w naszym
obozie młodzież amerykańska, z którą zapoznałem się w
czasie pobytu na studiach. Oni byli tak poruszeni tym wydarzeniem, że
po powrocie do domu sami zaczęli zbierać pieniądze na zakup tego
obiektu. Takie były początki Ośrodka Młodzieżowego w Ostródzie,
który, moim zdaniem, staje się z każdym rokiem piękniejszy
i bardziej przydatny w służbie Bogu.
-
Po powrocie do Polski byłeś bardzo zajęty, ale założyłeś
rodzinę. Jak poznałeś swoją żonę?
-
Po pobycie w Stanach Zjednoczonych wracałem do kraju z wielkim
entuzjazmem, myślałem jak wykorzystać w Polsce nabyte
doświadczenia; nie myślałem wtedy o małżeństwie. W czasie
studiów poznałem wielu wspaniałych przyjaciół. Oni
pozostali tam, a ja wróciłem do Polski. Z przyjaciółmi
nadal prowadziłem korespondencję, z jednymi dłużej, z innymi
krócej, ale korespondencja z Werą – córką jednego z
kaznodziei - stawała się dłuższa, milsza i słodsza. My znaliśmy
się wcześniej, ale miłość dojrzewała powoli. Jestem pewien, że
w tej kwitnącej przyjaźni, prowadzącej do naszego małżeństwa,
sam Bóg wybrał mi moją żonę i za nią jestem Mu bardzo
wdzięczny.
W
1968 roku, po długich staraniach, udało się zaprosić do Polski
32-osobową grupę wierzących ze Stanów Zjednoczonych i
Kanady. Wśród tych turystów, ponieważ inaczej nie
mogli przyjeżdżać, znalazła się i Wera Huk. W czasie jej pobytu
w Polsce, wielokrotnie ze sobą rozmawialiśmy, a po nabożeństwie w
Ostródzie zapytałem Werę, czy zgodzi się wyjść za mnie.
Ona odpowiedziała, że się zgadza. Byłem bardzo tym uradowany,
wyjąłem z kieszeni pierścionek (kupiłem go jeszcze w Ame ryce,
ale nie wiedziałem dla kogo) i założyłem jej na palec. To były
nasze zaręczyny. Następnego dnia, na kolacji pożegnalnej,
przedstawiono nas jako narzeczonych. Wieczór ten bardzo miło
wspominam, ale następny dzień już nie tak miło, ponieważ cała
grupa opuszczała Polskę, a z wśród nich i Wera. Nie
widzieliśmy się ponad rok, ale prowadziliśmy nadal korespondencję.
Otrzymałem oficjalne zaproszenie, aby przyjechać do Kanady i
poślubić Werę Huk. Władze polskie odmówiły mi wydania
paszportu, tłumacząc, że ślub może odbyć się w Polsce. Po
ponownym zaproszeniu otrzymałem paszport, załatwiłem wizę. Ślub
odbył się 31 grudnia 1969 roku w Toronto. Od tego czasu razem z
moją żoną Werą idziemy i służymy Bogu.
-
Wiem, że po ślubie pewien okres spędziliście w Stanach
Zjednoczonych i Kanadzie, odwiedzając m.in. różne zbory.
Wróciliście jednak do kraju. Czy Twoja Żona chciała tu
przyjechać? To był przecież inny świat?
-
Po ślubie jeździliśmy przez kilka miesięcy po Ameryce odwiedzając
zbory, informując o pracy w Polsce, o możliwościach i
trudnościach. W wielu zborach byłem już znany, ponieważ niektórzy
znali mnie z różnych konferencji, a inni znali mój
głos z płyty, którą wydałem w 1963 roku w Stanach
Zjednoczonych. Czytelnikom jestem winiem małe wyjaśnienie. W czasie
mojego pobytu w Stanach Zjednoczonych, w 1961 roku przyjechał do
Polski po raz pierwszy Jack Wyrtzen - dyrektor i założyciel
organizacji młodzieżowej Słowo Życia (Word of Life). Po powrocie
skontaktował się ze mną i zaprosił mnie na prowadzony przez
siebie obóz. Chętnie skorzystałem z zaproszenia, pojechałem
i byłem naprawdę mile zaskoczony panującą tam atmosferą.
Zobaczyłem, jak można robić obozy, aby nie były nudne, ale bardzo
atrakcyjne. Po powrocie do Polski niektóre metody udało mi
się przenieść i na nasz grunt. Spędziłem wspaniały czas, tam
również nauczyłem się pieśni "W dzwony dzwoń",
którą młodzież często śpiewała. Pieśń ta tak
przylgnęła do mego serca, że zacząłem ją śpiewać każdego
dnia, jako codzienne przypomnienie misyjne."W dzwony dzwoń
niech świat cały wie, że w Betlejem Chrystus Pan nam narodził
się. Przyszedł, aby zbawić nas...". Ta pieśń została w
Ameryce "przypięta" do mojego nazwiska i w zborach, które
odwiedzałem, jak również na różnych konferencjach
często ją śpiewałem. Od tego czasu ta pieśń towarzyszy mi w
Ameryce i w Polsce.
Jak
już powiedziałem, po kilkumiesięcznym pobycie w Ameryce,
przyjechaliśmy do Polski i do wiosny 1973 roku mieszkaliśmy w
Polsce. Wspólnie z żoną, poza pracą w zborze na Puławskiej,
odwiedzaliśmy zbory w terenie, zajmując się również
organizacją obozów młodzieżowych i zimowisk. Planowaliśmy
wyjechać do Stanów Zjednoczonych i Kanady, aby odwiedzić
zbory, które nas wspierały finansowo oraz załatwić jeszcze
kilka spraw. Planowałem m.in. ukończenie studiów w Lincoln
Christian Seminary (Wydział Misyjny), składając, napisaną pracę
magisterską i formalności emigracyjne. Pobyt nasz się przedłużył.
W 1974 Bóg ubogacił nasze życie, darując nam syna Bena.
W
następnym roku planowaliśmy przyjechać do Polski i staraliśmy się
o stałą wizę pobytową, ale władze polskie odmówiły nam.
Dlatego też przez następne dwa lata, tzn. 1975 i 1976,
zatrzymaliśmy się w Niemczech, a do Polski przyjeżdżaliśmy raz w
miesiącu, aby wspierać pracę misyjną i młodzieżową w Polsce. W
1977 roku wróciliśmy do Stanów Zjednoczonych i
uzgodniliśmy z br. P. Bajko – dyrektorem Department of Missions -
że wspólnie z br. B.Winnikiem będę przygotowywał audycje
radiowe oraz odpowiadał za pracę młodzieżową Kościoła w
Polsce. Przez trzy lata byliśmy w Stanach Zjednoczonych.
Po
licznych rozmowach i dyskusjach z pokrewną nam misją radiową w
Toronto, postanowiliśmy połączyć misje radiowe (słowiańskie) w
jedną organizację. To było w 1980 roku, a nasza następna
przeprowadzka to wyjazd do Kanady. W Toronto utworzyliśmy "Globalną
służbę radiową" (Global Missionary Radio Ministries), w
której po dzień dzisiejszy pracujemy, prowadząc audycje
religijne "Głos Prawdy" w czterech językach: polskim,
rosyjskim, białoruskim i ukraińskim. Są one emitowane z Monte
Carlo, Monaco. Współpracujemy również z br.
Kościechą, który audycje radiowe "Głos Dobrej Nowiny"
emituje przez "Radio Ibra" z Portugalii. W poprzednich
latach korzystaliśmy z szeregu innych stacji m.in. z Alaski, ale
zrezygowaliśmy ze względu na słabą słyszalność. Obecnie w
Polsce zaszły zasadnicze zmiany i staramy się nadawać audycje
religijne z Polski.
-
Jeżeli sobie przypominam, to w 1981 roku byłeś, wspólnie z
Rad Huronem, jednym z inicjatorów pomocy dla Polski. Pierwszy
transport przyjechał w przeddzień stanu wojennego. Jak udało ci
się przekonać Amerykanów do tej działalności?
-
Wszyscy pamiętają sytuację, jaka była w Polsce w 1980 i 1981
roku. W Kanadzie mogliśmy tylko słuchać wiadomości z dzienników
radiowych i telewizyjnych. W 1981 roku zaczęły napływać listy z
Polski, w których ludzie dziękowali za nadawane audycje
religijne, ale pytali czy byśmy mogli pomóc im materialnie.
Tych listów przychodziło coraz więcej i więcej. W miarę
naszych możliwości wysyłaliśmy paczki do Polski, informowaliśmy
zbory amerykańskie i kanadyjskie o sytuacji w Polsce.
Po
wakacjach w 1981 roku postanowiliśmy z br. Rad Huronem i Jack
Webbem, aby przed świętami Bożego Narodzenia wysłać jeden
większy transport żywności do Polski. Ten transport dotarł 12
grudnia 1981 roku do Warszawy, a rozładunek zakończyliśmy już po
północy. Nie wiedzieliśmy nawet, że Generał o północy
ogłosił stan wojenny. W niedzielę rano 13 grudnia byliśmy bardzo
zaskoczeni, gdy na ul. Puławskiej stanęły czołgi i uzbrojeni
milicjanci i żołnierze. Amerykanie bardzo przerażeni wyjechali z
Polski, a ja pozostałem na dłużej, ponieważ miałem ważną wizę.
W styczniu powróciłem do Ameryki i zabraliśmy się do
"roboty". Wykorzystywaliśmy sprzyjający "klimat",
aby pomóc narodowi polskiemu. Często w tym okresie
przyjeżdżałem do Polski, ponieważ wiele organizacji chciało
pomóc Polsce.
Po
powrocie z Polski jeździłem po Stanach Zjednoczonych i Kanadzie i
mówiłem w kościołach, organizacjach charytatywnych,
rządowych i innych, w jaki sposób to robimy. Przesyłane
transporty do Polski zawierały m.in. żywność, lekarstwa, odzież,
odżywki, środki higieniczne. W Polsce został utworzony Komitet,
który zajmował i zajmuje się dystrybucją darów,
które w mniejszym już stopniu, ale nadal docierają do
Polski.
-
Byłeś bardzo zaangażowany w pracę charytatywną w Polsce.
Szpitale, przychodnie, osoby potrzebujące pomocy otrzymywały
przesyłane dary. Jednocześnie prowadziliście działalność
radiową. Nie pracowaliście dla sławy, ale był to rodzaj służby
dla bliźnich. W tym dużym zaangażowaniu w pracy dla Bożej chwały,
Bóg zabiera Warn umiłowanego syna Bena. Wiem, że trudno o
tym mówić, ale jak Wy to przyjęliście?
-
W tym czasie mieszkaliśmy w Toronto, gdzie Ben chodził do szkoły.
Po skończeniu szkoły podstawowej kontynuował naukę w szkole
średniej ogólnokształcącej i muzycznej. Bardzo lubił grać
na trąbce, więc wybrał dodatkowo ten instrument. Rozwijał się
bardzo dobrze fizycznie i duchowo. Półtora roku wcześniej
zmarł nagle na serce brat mojej żony, w trzy miesiące później
nastąpiła śmierć mego teścia, a dziadka Bena. To było i dla
nas, i dla Bena trudne przeżycie. W naszym domu dużo rozmawialiśmy
o niebie i o życiu wiecznym. Ben, jako dwunastoletni chłopiec, na
jednym z nabożeństw powiedział: "Mamo ja wyjdę do przodu,
aby wyznać Jezusa, aby przyjąć Go do swego serca". Oczywiście
wcześniej o tym mówiliśmy i wiedzieliśmy, że to jest Jego
świadoma decyzja. Cieszyliśmy się z Jego postępów w
szkole, a jeszcze bardziej z postępów duchowych. Był młodym
chłopcem, który naprawdę nie wstydził się Pana Jezusa.
Podam taki przykład. Pewnego razu wracał ze szkoły i zobaczył na
wystawie koszulkę, na której narysowane były dwa buty, a z
nich "wychodząca chmurka". Pod butami był napis: "...w
jednej chwili" (l Kor 15,52). Kupił i chętnie nosił koszulkę
do szkoły, a swoim rówieśnikom tłumaczył, co oznacza
napis. Interpretował to tak: "Gdy powtórnie przyjdzie
Pan Jezus, gdy nas weźmie do siebie, to i nasze buty zostaną, i
wszystko zostawimy, a właściwy człowiek pójdzie do Pana
Jezusa".
Dnia
16 lutego 1989 roku, jak zwykle odwiozłem Bena do pociągu. Miał do
szkoły około 16 kilometrów. Jechał zwykle dwa przystanki
pociągiem, później miejskim autobusem, a ostatni odcinek
pokonywał pieszo. Na ostatnim skrzyżowaniu wydarzył się wypadek.
Młoda kobieta prowadząca autobus, nie zauważyła na pasach Bena,
który miał zielone światło i nastąpiło zderzenie. Ben
zginął na miejscu. Mniej więcej 40 minut po tym wydarzeniu,
poinformowano nas o wypadku. W szpitalu powiedziano nam, że Ben już
do domu nie wróci, ale zapytano nas, jako rodziców, czy
zgadzamy się, aby Jego organy były przeszczepione innym ludziom. To
był dla nas szok, chociaż nie mieliśmy z tym teologicznych
obiekcji, ale podpisanie tego dokumentu oznaczało koniec. Bóg
dał jednak siły i to uczyniliśmy.
W
tych trudnych dla nas dniach czytaliśmy książkę B. Grahama "O
Aniołach". Znaleźliśmy przykład, który bardzo nas
zbudował. Obojętnie, gdzie następuje śmierć wierzącego
człowieka, dało zostaje, ale aniołowie Boży przychodzą i tego
właściwego człowieka zabierają i niosą przed Boży tron, przed
oblicze Jezusa, Tego, którego Ben tak bardzo pokochał i
któremu tak bardzo zaufał. Wspólnie z Werą tak sobie
uzmysłowiliśmy, że nasz Ben szedł do szkoły i zamiast spotkać
nauczydela, aniołowie zaprowadzili Go przed oblicze Jezusa. Spotkał
Mistrza, najlepszego Nauczyciela i to nas radowało i po dzień
dzisiejszy raduje, ponieważ wiemy, że my również niedługo
spotkamy się z naszym Panem.
-
Może masz jakieś specjalne słowo dla naszych Czytelników na
zakończenie wywiadu?
-
Czytelnikom "Słowa i Życia" chcę powiedzeć, że czas
powtórnego przyjścia Jezusa Chrystusa jest bardzo bliski -
tak ja to odczuwam - i dlatego pragnę zakończyć tekstem biblijnym,
który w ostatnim okresie stał mi się bardzo bliski: "Skoro
więc wraz z Chrystusem duchowo powstaliście z martwych, kierujcie
odtąd wzrok na wspaniałe bogactwa i radości niebios, gdzie obok
Boga zasiadł Chrystus, otoczony czcią i majestatem. Niechaj wasze
myśli przepełniają sprawy niebiańskie, a nie ziemskie"
(Kolosan 3, 1-2) – wersja "Słowo Życia".
-
Dziękujemy bardzo za rozmowę.■
Rozmawiał
H. Ryszard Tomaszewski
[Tekst
opublikowany w „Słowie i Życiu” nr 7-8/91].