Kaznodziejstwo
jest moją pasją
wywiad
z pastorem Andrzejem Bajeńskim
[Tekst
opublikowany w „Słowie i Życiu” nr 5-6/90]
R.
Krawczyk: Nosi Brat nazwisko znane dziś w środowisku
ewangelicznych chrześcijan w naszym kraju, a coraz szerzej także za
granicą. W Polsce pojawiło się ono w latach dwudziestych bieżącego
wieku. Czy jest Brat spadkobiercą tradycji rodzinnych w dziele
głoszenia ewangelii?
Andrzej
Bajeński: Jestem chrześcijaninem trzeciej generacji w naszej
rodzinie. Zaczęło się od mojego dziadka, Pawła Bajeńskiego.
Należał do Kościoła prawosławnego, kiedy jako młody człowiek
zapoznał się z ewangelią i ją przyjął. Było to na wschodzie
Polski. Potem, przez wiele lat, aż do końca życia zwiastował
Jezusa innym, był znanym pracownikiem naszego Kościoła.
Następnie
ojciec. On, co prawda, nie miał większego wpływu na moje życie;
zmarł gdy miałem siedem lat, ale też był człowiekiem wierzącym.
W tym drugim pokoleniu spuściznę chrześcijańską bardziej
dziedziczę po swoim stryju, George'u Bajeńskim, który był
kaznodzieją tu, w Polsce, obecnie mieszka i pracuje dla chwały
Bożej za granicą.
Tak,
jest moim przywilejem mieć to nazwisko z pewnymi już rodzinnymi
tradycjami w dziele głoszenia ewangelii. Dodam w tym miejscu, że
kiedy myślę, jak to dziedzictwo wpłynęło na moją obecną
służbę, to mam takie ukryte marzenie, ażeby kiedyś także mój
syn chciał tę tradycję przedłużyć. Ale to nie ode mnie zależy,
to Bóg powołuje.
— Zbór
warszawski, jako pierwszy z kręgu Kościoła Zborów
Chrystusowych przyjął nazwę autonomiczną „Chrześcijańska
Społeczność". Czy ten wyróżnik ma głębszy podtekst?
— Ta
nazwa powstała jeszcze wtedy gdy byliśmy częścią Zjednoczonego
Kościoła Ewangelicznego, i wówczas, odpowiadając komuś na
pytanie z jakiego jestem Kościoła, musiałem zawsze określać:
Zjednoczony Kościół Ewangeliczny - II Zbór w
Warszawie. l Zbór, II Zbór, III Zbór...
Myślałem, w jaki sposób uciec od pojęcia „zbór",
zwłaszcza, że w kręgach katolickich jest to rozumiane jako coś
bardzo obcego, coś niemieckiego, coś nie polskiego. Tak zrodziła
się nazwa „Chrześcijańska Społeczność".
Słowo
„Społeczność" ma zastąpić określenie „zbór"
czy „parafia". Dlaczego „Chrześcijańska"? — Inne
zbory nazywają się np. Betezda, Zbór Betezda. Przyznam się,
nie lubię za bardzo tych hebraizmów, więc chciałem, aby
było to coś komunikatywnego, a jednocześnie dawało wyraz temu, iż
nie stanowimy jakiejś szczególnej grupy poza tym, że
jesteśmy po prostu gronem chrześcijan. Warto może wiedzieć, że
Kościoły Chrystusowe na Zachodzie często noszą nazwę Christian
Churches — Chrześcijańskie Kościoły. W sumie - taka była
geneza „Chrześcijańskiej Społeczności".
Natomiast,
czy ma głębszy podtekst? Ma. Działamy w ramach Kościoła Zborów
Chrystusowych, jesteśmy jego częścią. Ze Statutu Kościoła
wynika, że Zbory powinny mieć, i mają, autonomię. Nadając imię
własne Zborowi, staliśmy się więc niejako prekursorami tego typu
działania również dla innych Zborów, co nie znaczy,
że chcemy się odróżniać od innych. Chodzi o to, aby ludzie
identyfikowali nas z konkretną społecznością, a nie z całym
Kościołem, którego poszczególne Zbory naprawdę
różnią się między sobą. To jest nasz wyróżnik,
wyróżnik mówiący o pewnej autonomii, którą
cieszymy się, szanujemy i bronimy...
Chciałbym
jeszcze podkreślić dwie rzeczy. Po pierwsze - autonomia wyzwala
inicjatywy. Natomiast, im większa jest nadbudowa, tym trudniej o
realizację inicjatyw własnych. Po drugie - jako Zbór
wypracowaliśmy pewne wizje działań. Działając autonomicznie
możemy poświęcić się całkowicie ich realizacji, bez zbędnych
debat, targów, uzgadniania byle szczegółów.
Sądzę, że ideałem byłoby, gdyby swego czasu ZKE zreorganizował
się nie na poszczególne denominacje, ale na federację
autonomicznych zborów.
— Od
ośmiu lat jest Brat pastorem największej społeczności Kościoła
Zborów Chrystusowych, ale jak mi wiadomo prowadzi Brat
- jako duchowny – szerszą działalność, wykraczającą daleko poza
ramy Zboru. Jakich form pracy ona dotyczy?
— Tak
się złożyło, że jestem pastorem jednej z największych
społeczności ewangelicznych w Polsce, ale to nie moja zasługa. Po
prostu było mi to niejako darowane. Tutaj, w tym Zborze się
wychowałem, ta Społeczność (poprzejściu na emeryturę br.
Jerzego Sacewicza, sen.) upoważniła mnie do prowadzenia Zboru.
Jaka
jest moja szersza działalność? Myślę, że zmienia ona trochę
swój kierunek w zależności od wieku i moich zainteresowań.Do
tej sfery mego życia zaliczam działalność wśród
młodzieży. Przez lata, gdy byłem jeszcze liderem młodzieżowym, a
też później, gdy przyjąłem na siebie obowiązki pastora,
stale fascynowała mnie praca z młodymi ludźmi. M.in. powołałem
do życia tzw. Międzykościelny Komitet Młodzieżowy, dzięki czemu
doszło do zwołania trzech ogólnopolskich konferencji
młodzieżowych. Przez pewien okres prowadziłem szkolenia dla
liderów młodzieżowych, do czego zresztą chcę wrócić
w przyszłym roku. Wciąż lubię uczestniczyć w obozach i
zimowiskach młodzieżowych.
Od
wielu lat jestem stałym wykładowcą w Seminarium Teologicznym
(dawniej przy ZKE,
obecnie
w ramach Kościoła Zielonoświątkowego), a także w
Korespondencyjnym Seminarium Biblijnym KZCh. Wykładam naukę o
Kościele oraz homiletykę. Niektórzy z moich byłych uczniów
to dziś naprawdę wzięci kaznodzieje.
W
kręgu moich zainteresowań leży również działalność
wydawnicza. Czytam dużo literatury w języku angielskim, i co
lepsze, wartościowsze pozycje promuję do przełożenia na polski.
Część sarni tłumaczymy i wydajemy, część zlecamy.
Myślę,
że w temacie pytania mieści się także przyjmowanie i dystrybucja
darów z zagranicy, którą od czasu naszego polskiego
kryzysu w roku 1981 nasz Zbór prowadzi. Ta działalność
„zjadła" mi ogromną ilość czasu i zdrowia, wtedy gdy
osobiście się tym zajmowałem, jak i potem gdy już tylko
nadzorowałem.
Do
wymienionych form moich poczynań dodam wreszcie i tę, która
obecnie najbardziej mnie fascynuje i wciąga — misja szerzenia
ewangelii w szerokim tego słowa znaczeniu. Kiedyś, w czasie
modlitwy miałem rozłożoną przed sobą mapę Polski. W promieniu
mniej więcej 100 km od Warszawy naliczyłem około 60 miejscowości
(mam na myśli miasta liczące minimum 10 tys. mieszkańców),
w których nie ma żadnych Kościołów typu
ewangelicznego. Bóg położył mi na serce, aby w jakiś
sposób do tych miast dotrzeć, a jednocześnie wskazał
człowieka, który z czasem stał się moim asystentem, i to
nie tylko w sprawach misyjnych.
Był
czerwiec 1987 r. Pożyczyliśmy duży namiot, krzesła i
przeprowadziliśmy pierwszą namiotową kampanię ewangelizacyjną.
Po pięć dni byliśmy w Makowie, Ciechanowie i Grójcu. Dziś
mamy tam zarejestrowane placówki misyjne. Dodam przy tej
okazji, że ich liczbę uzupełnia Grudziądz, który zaistniał
niezależnie od akcji „Biblia pod namiotem". Drugą, większą
już kampanię zrobiliśmy w tym roku. Byliśmy w sześciu miastach,
w każdym z nich przez tydzień. Głosiliśmy Chrystusa tym razem w:
Płocku, Pułtusku, Puławach, Płońsku, Piasecznie i Ostrołęce.
Po tej akcji przymierzamy się do otwarcia kolejnych placówek.
Rozglądamy się za lokalami odpowiednimi do prowadzenia pracy
duszpasterskiej w niektórych z odwiedzanych wiosną miast.
— To
rzeczywiście ogrom
obowiązków, których pogodzenie wymaga dużego zmysłu
organizacyjnego, a także całego sztabu wspópracowników.
O nich dotychczas nie mówiliśmy. Poza tym, nie wspomniał
Brat o innych cennych inicjatywach. Mam na myśli informator zborowy,
(co zauważono na łamach „Chrześcijanina"), sprzedaż
literatury chrześcijańskiej i Pisma Świętego, moe jeszcze jakieś?
Trzeba być prawie... dyrektorem, aby wszystko tak sprawnie
funkcjonowało.
— Inicjatyw
można mieć
mnóstwo, ale aby je obrócić w czyn potrzebni są
ludzie. Kluczem do sukcesu są dobrzy współpracownicy.
Rozpocznę od Rady Zboru, która bacznie mnie obserwuje i
wspiera. Mam poza tym grono piętnastu etatowych pracowników.
Są nimi: II pastor d/s duszpasterstwa i administracji, II pastor d/s
młodzieży, trzej asystenci pastora, redaktor opracowujący na
komputerze wszelkie materiały do druku, brat odpowiadający za
sprawy techniczne (samochody,audio-video), kierownik sklepu z
literaturą, sekretarka, administrator ośrodka
szkoleniowo-wypoczynkowego w Ostródzie oraz czterech
kierowników placówek misyjnych. Są też
współpracownicy społeczni, mianowicie: komitet d/s
dystrybucji darów, osoby zajmujące się sprzętem
nagłośniającym i nagraniowym, obsługujące gości i konferencje,
nauczyciele szkoły niedzielnej, muzycy. W gronie tych najbliższych
i najbardziej oddanych sprawie współpracowników
winienem wymienić też swoją żonę. To na niej spoczywa
praktycznie cały ciężar prowadzenia domu, przyjmowania gości i
tolerowanie mojego braku czasu.
Jeżeli
chodzi o nasz mały biuletyn „Zborownik", to była to
niewątpliwie nowość na rynku ewangelicznym w Polsce. Niewielka,
ale pożyteczna rzecz, która z Bożą pomocą ukazuje się już
piąty rok. Jest skierowany właściwie do członków Zboru,
ale tą formą małej publikacji jest zainteresowanych także wielu
sympatyków. W „Zborowniku" piszemy głównie o
tym,co nas czeka. Są więc informacje dotyczące uroczystości,
konferencji, oczekiwanych gości. Są komunikaty dla Rady Zborowej,
młodzieży, Szkoły Niedzielnej. Jest kącik na recenzję książki,
którą warto przeczytać, na rocznice urodzin członków
Zboru i... wykaz dyżurów czystościowych. Jest też miejsce
na stałą rubrykę „Od pastora", zawierającą malutkie
refleksje na różne tematy.
Na
bazie Zboru zrodziło się kilka lat temu Korespondencyjne Seminarium
Biblijne i tu odbywają się jego zajęcia.
Z
najnowszych inicjatyw, zaczyna się urealniać sprawa sklepu,
chrześcijańskiej księgarni. Chcemy ją uruchomić od grudnia.
Aktualnie przeprowadzamy remont lokalu; mieści się w tym samym
budynku co kaplica. Będziemy sprzedawali książki na miejscu, ale
chcemy, aby to była równocześnie księgarnia wysyłkowa.
To
tyle do tej pory. Natomiast nasza przyszłość to działanie
misyjne. Mówić, jeszcze raz mówić ludziom o Bogu. Jak
najwięcej i jak najszerzej.
— Co sądzi
Brat o
pojęciu „teren trudny do ewangelizowania". Czy w ogóle
takie istnieją?
— W moim
odczuciu takie
tereny chyba nie istnieją. Myślę, że do zewangelizowania bywają
trudne jednostki. Apostoł Paweł był prześladowcą Kościoła, a
kiedy ewangelia go poruszyła, po prostu przyjął Chrystusa. Bywa,
że na jakimś terenie do niektórych ludzi w żaden sposób
nie można dotrzeć z poselstwem Prawdy, ale są i tacy, którzy
aż czekają na to, aby przyjść do nich z ewangelią. Przekonaliśmy
się o tym w czasie wspomnianej akcji „Biblia pod namiotem". W
większości miast frekwencja była bardzo liczna. Przeważnie
wszystkie 250 krzesła były zajęte. Natomiast podwarszawska
miejscowość Piaseczno wyróżniała się, szczególnie
w negatywnym znaczeniu. Rozdaliśmy tam trzykrotnie więcej Ewangelii
św. Jana i zaproszeń niż gdzie indziej, około 5 tysięcy.
Zważywszy, że jest to miasteczko 15-tysięczne, otrzymała
zaproszenie co trzecia osoba. Tymczasem zanotowaliśmy tam frekwencję
najniższą. Był moment, że myślałem, iż w ogóle przerwę
kazanie. W czasie zwiastowania wyczuwałem jakby mur. Było tak jakoś
dziwnie. Nie mam odpowiedzi z czym to wiązać. Może rzeczywiście
istnieje jakiś oporny teren, ale sądzę raczej, że to okoliczności
mogą być bardziej lub mniej sprzyjające głoszeniu ewangelii.
— Żyjemy w
czasach
szczególnego propagowania haseł ekumenizmu. Jak daleka jest
droga do jednego Kościoła Chrystusa na ziemi, w myśl słów
ewangelii: „Jeden Pan, jedna wiara, jeden chrzest"?
— Zacznę od
tego, że nie
wierzę w organizacje ekumeniczne, to jest w ich zjednoczeniowy
charakter, ponieważ nie wierzę w organizacyjną jedność Kościoła.
Chrystus ma tylko jeden swój Kościół. Mówiąc
o jedności, miał na myśli jedność duchową. O tym trzeba
pamiętać. Tymczasem, można mieć duchową jedność, a
równocześnie żyć tak, że niszczy się jej oznaki. To tak,
jak np. w małżeństwie: dwoje ludzi zawarło związek małżeński,
ale żyją tak, iż bliźni myślą, że to są najgorsi wrogowie.
Podobnie bywa z Kościołami. Jeżeli ty przyjąłeś Chrystusa i ja
też, to jesteśmy braćmi, a naszym Ojcem jest Bóg. Możemy
jednak postępować tak, że nie będzie oznak naszego braterstwa i
ludzie pomyślą, że nie jesteśmy jedno. Ekumenizm powinien
wypływać z potrzeb samych Kościołów, powinien być
płaszczyzną dla realizacji wspólnych celów. Chęć
współdziałania i poszanowania partnerów są tu
zasadnicze. Jeżeli cele wyznacza Kościołom organizacja poprzez
swoją biurokrację, to jest to nie do przyjęcia. Bezwzględnie,
jestem za jednością chrześcijan, ale organizacja ekumeniczna dziś
to bardziej forum dla polityki kościelnych dygnitarzy niż działania
jednoczące. Przed paru laty, na ostatnim synodzie ZKE, byłem jednym
z inicjatorów myśli o powołaniu aliansu, łączącego ludzi
ewangelicznie wierzących w Chrystusa. Aliansu, który nie
oznaczałby organizacji kierującej sprawami Kościołów, ale
byłby forum do przedstawienia, kim jesteśmy, czym aktualnie
dysponujemy, co mamy do zaoferowania i co planujemy. Wiem, że w
ostatnim czasie ta myśl ożywa i to mnie bardzo cieszy.
— Był Brat
członkiem
Naczelnej Rady Kościoła, z czego zrezygnował. Jak to się dzieje,
że tak liczny Zbór nie ma swojego przedstawiciela w tejże
Radzie. Czy jest to bez znaczenia?
— Członkiem
Rady
Zjednoczonego Kościoła Ewangelicznego byłem przez dwie trzyletnie
kadencje, a kilka lat dłużej pełniłem takąż funkcję w Radzie
Ugrupowania Kościoła Chrystusowego. Dlaczego zrezygnowałem?
Czasami niektóre z moich koncepcji, które chciałem
realizować znacznie odbiegały od punktu widzenia na daną sprawę
innych członków Rady w ramach Ugrupowania. Moje postulaty
wydawały mi się na tyle słuszne, że nie zgadzałem się na ich
podważenie. Z chwilą, kiedy KZCh usamodzielnił się, wiedziałem,
że nadszedł czas sprawnego, szybkiego działania w miejsce tracenia
czasu na jakieś specjalne deliberacje, wzajemne przekonywanie się.
Wtedy ustąpiłem z Rady. Przyznam, nie traktuję tego lekko, ale
postanowiłem sprawdzić siebie w działaniu, nie będąc członkiem
Rady, a też pozwolić funkcjonować innym braciom beze mnie. Uważam,
że wpływ na całość pracy Kościoła, czy poszczególne
Zbory można mieć niekoniecznie z racji sprawowania urzędu i
posiadania praw wypływających z tego tytułu. Jestem przekonany, że
skuteczniejszą, od administracyjnych zaleceń, formą wpływu jest
pozytywne działanie.
— A jaki
jest Brata
stosunek do przeszłości Kościoła Zborów Chrystusowych w
Polsce? Czy nie należałoby, w ramach „pamięci o wodzach”,
pielęgnować wspomnień o poprzednikach, ojcach wiary? Nieliczne już
tylko grono dzisiejszych członków zna fakty prześladowań i
cierpień w więzieniach naszych braci w Chrystusie w okresie rzędów
Stalina.
— Historia jest
nauczycielką życia, pamiętam o tym. Staram się znać przeszłość
naszego Kościoła i mieć w tej sprawie swoje zdanie, chociaż
unikam jej oceny. Myślę, że nie mam do tego jakichś upoważnień.
Rozumiem, że tkwimy w przeszłości, że przeszłość zawsze ma
związek z teraźniejszością. Bezwzględnie zgadzam się z tym, że
pamięć o wodzach wiary powinna być pielęgnowana. Jednak na razie
mój problem tkwi w tym, że jestem jeszcze, myślę, na tyle
młody, że wciąż raczej patrzę ku przyszłości niż przeszłości.
W ferworze dnia codziennego, w zatroskaniu o przyszłość Zboru,
Kościoła, stale jakby nie starczało mi czasu na te ważne rzeczy,
na zgłębienie przeszłości. Na pewno z wiekiem i to się u mnie
zmieni.
Natomiast,
co się tyczy znajomości faktów prześladowań naszych braci
poprzedników, przywódców, to powiem, że Kościół
Chrystusa miał w każdym wieku swoich prześladowców. Akurat
dzisiaj nie znosimy prześladowań, ale kto wie, co przyniesie dzień
następny.
— Zbór w
Warszawie boryka się z poważnymi trudnościami lokalowymi. Są
podejmowane kroki w celu polepszenia sytuacji. Na jakim jesteśmy
etapie?
— Nie da się
nie zauważyć
liczbowego wzrostu naszej Społeczności. Zapełnione wszystkie
miejsca, łącznie z korytarzem, dzieci „upchnięte" w ławkach
chóru, brak powietrza - to obraz naszych zgromadzeń w
niedziele. Czasami, np. na Wielkanoc, zmuszeni byliśmy do posunięć
niecodziennych. Aby móc swobodnie pomieścić wszystkich
zborowników z ich gośćmi, musieliśmy wynająć większą
salę. Ostatnim razem był to teatr. Przez całe lata usiłowaliśmy
zdobyć nową działkę, ażeby pobudować kościół wolno
stojący wraz z zapleczem. Nie udało się dotąd i nie wiem, czy
trzeba to potraktować jako znak z nieba, że nie powinniśmy mieć
takich pragnień, że jeszcze nie nadszedł dla nas czas, czy też
należy skuteczniej w tym kierunku działać. Na razie podjęliśmy
decyzję, że zabudujemy całe podwórko budynku, w którym
mieści się obecnie nasza kaplica. Da nam to w sumie, łącznie ze
stanem obecnym, około 300-350 miejsc siedzących. Jesteśmy w tej
chwili na etapie załatwiania formalności. Mam nadzieję, że może
wiosną rozpoczniemy realizację planów. Tymczasem
postanowiliśmy zdwoić liczbę porannych nabożeństw, choć nie bez
pewnego żalu, bo zawsze chcielibyśmy być wszyscy razem.
— „Chrześcijańska
Społeczność" nie ogranicza swojej działalności do ram
wewnętrznych i czysto ewangelizacyjno-misyjnych. Zbór
uczestniczy w wielu różnorakich akcjach na rzecz
społeczeństwa, w którym żyje...
— Przynajmniej
dwie rzeczy
wybijają się tutaj na czoło. Przede wszystkim jest to dystrybucja
darów. Za pośrednictwem naszego Zboru przeszły dobra
wartości blisko 70 milionów dolarów, przekazane przez
różne organizacje misyjne, charytatywne z zagranicy. Był to
sprzęt medyczny, leki, żywność, odzież, środki czystości.
Odbiorcami, w skali kraju, zostały szpitale, apteki, domy dziecka,
inne Zbory, Kościoły, ale też bezpośrednio zgłaszające się o
pomoc do naszego Zboru osoby prywatne. Były akcje specjalne. Np. z
okazji Dnia Dziecka czy Bożego Narodzenia, odżywkami firmy „Gerber"
obdarowano najmłodsze dzieci z połowy Warszawy. Jest teczka
podziękowań, dyplomów, setki najróżniejszych śladów
tego, że wielu ludziom pomogliśmy.
Druga
sprawa, to akcje letniego i zimowego wypoczynku dla dzieci i
młodzieży. Staramy się, aby 50% miejsc było zarezerwowanych dla
osób spoza naszego kościelnego grona, aby nie było to tylko
dla nas. Dopłacamy do utrzymania uczestników obozu. Jest to
wkład może nie aż tak wielki, ale robimy co możemy, na ile nas
stać. Nie jest to bez znaczenia w obecnej sytuacji materialnej wielu
rodzin.
— Czy tak
znacząca
pomoc okazana przez Zbór polskiemu społeczeństwu została
dostrzeżona przez administrację państwową?
— Owszem. Ta
służba
została uhonorowana kilkoma odznaczeniami. Są to: z roku 1983 –
Odznaka Honorowa za Zasługi dla m. Warszawy, a z września 1989 roku
- Odznaka Przyjaciela Dziecka, przyznana przez Towarzystwo Przyjaciół
Dzieci, oraz Srebrny Krzyż Zasługi nadany przez Radę Państwa. Co
prawda, odznaczenia te zostały wpięte w moją klapę, ale traktuję
je bardziej jako wyraz uznania dla „Chrześcijańskiej
Społeczności” niż dla Andrzeja Bajeńskiego.
— Niektóre
nasze
Zbory odżegnują się od terminu „liturgia". A przecież, z
greki, oznacza to sposób odprawiania nabożeństw, pewien
schemat, niekoniecznie traktowany jako kanon. Jakie jest Brata zdanie
w tej kwestii?
— Oczywiście,
zgadzam się,
że niektórzy nie lubią nie tylko słowa „liturgia”, ale
wszelkich słów, które płyną z tzw. kościelnictwa.
Nie chcemy uprawiać kościelnictwa, chcemy, ażeby nasze
chrześcijaństwo było życiem, niemniej odżegnywanie się od
pojęcia „liturgia” uważam za nieporozumienie. Każde
nabożeństwo musi mieć swój plan, porządek, a porządek to
po prostu liturgia. Może ona być uboga albo ubogacona, przemyślana,
albo chaotyczna, ale liturgia jest czymś od czego nie uciekniemy.
— W dużych
Zborach
coraz częściej podnoszą się głosy, aby w dobie zagrożeń
chorobami XX wieku zmienić formę rozdzielania elementów
Wieczerzy Pańskiej. Czy dla „Chrześcijańskiej Społeczności” nie stało
się to jeszcze problemem?
— Owszem, stało
się. Stąd
też podjęliśmy ten temat na zebraniu członkowskim i wprowadzamy
novum. Muszę tu od razu koniecznie zastrzec, że dotyczy ono tylko
sposobu przeprowadzania Wieczerzy Pańskiej, w żadnym zaś stopniu
nie spacza jej istoty. I tak, każdej niedzieli podczas spożywania
chleba i wina wspominamy Jezusa Chrystusa, Jego życie, odkupieńczą
śmierć i zmartwychwstanie, wyglądając Jego chwalebnego powrotu.
Wzorem wydarzenia w Wieczerniku podajemy rozłamany chleb, który
symbolizuje umęczone ciało Jezusa, a potem roznosimy wino, symbol
przelanej - na znak „nowego przymierza” - krwi.
Chciałbym
zauważyć, że sposób przeprowadzania Wieczerzy Pańskiej był
i jest różny w różnych okresach i różnych
kulturach. Żydzi i my używamy chleba bez kwasu. Większość Zborów
używa chleba zwykłego. Kościół prawosławny - specjalnie
wypiekanych bułek. Amerykanie stosują wyłącznie sok winogronowy,
my prawdziwe wino, a w niektórych krajach azjatyckich
stosowana jest herbata. Był czas, kiedy stanowiąc niewielką
społeczność wszyscy piliśmy z jednego kielicha. Potem
wprowadziliśmy drugi, a teraz pragniemy wypróbować stosowane
przez wiele Kościołów na Zachodzie indywidualne
mini-kieliszki. W Piśmie Świętym nie znajduję teologicznych
podstaw do tego, aby uważać, że byłoby to jakieś wynaturzenie
Wieczerzy. Powody zmian są głównie higieniczne. Gdy z
jednego kielicha korzysta 70, a czasem więcej osób, pojawiają
się różne zahamowania. W każdej dziedzinie życia zmiany
przyjmujemy niechętnie, zwłaszcza gdy chodzi o sprawy uświęcone
tradycją. Dlatego postanowiliśmy, że jeżeli po okresie
kilkutygodniowej próby czyjeś przekonania nie pozwolą mu na
taką formę uczestnictwa w Stole Pańskim - poszukamy wspólnie
jakiegoś rozwiązania.
— Jest Brat
znanym
kaznodzieją. Należy żałować, że Brata budujące kazania nie
znajdują miejsca w kościelnym organie prasowym „Słowo i Życie",
ze szkodą dla czytelników oczywiście. Czy nie zamierza Brat
pomyśleć także o publicystyce?
— Przede
wszystkim dziękuję
za komplement, choć przyznam, że wolałbym być raczej cenionym,
niż tylko znanym kaznodzieją. Jest wielu znanych kaznodziejów,
którzy swoją popularność zawdzięczają niekoniecznie
chlubnym powodom. Ale, jeżeli już jestem znanym kaznodzieją, to
myślę dlatego, że kaznodziejstwo jest pewną moją pasją. Co się
tyczy publicystyki, to po trosze ją uprawiam. Np. 99% moich kazań
jest całkowicie napisanych, zanim je wygłoszę. Oczywiście, nigdy
nie wygłaszam ich dosłownie tak jak napiszę, ale jest to w pewnym
sensie publicystyka. Nazywam to publicystyką do ucha słuchacza, i
jak na razie do szuflady.
Dla
„Słowa i Życia" nie piszę po części dlatego, że brakuje
mi czasu na doszlifowanie kazań dla potrzeb druku, a po części
dlatego, że chyba nie do mnie winno należeć promowanie własnej
kaznodziejskiej twórczości. Na koniec dodam, że jest moim
ukrytym marzeniem, aby kiedyś napisać książkę, ale to się chyba
nigdy nie stanie.
— Jaką myślą
chciałby
się Brat podzielić z Czytelnikami na zakończenie naszej rozmowy?
Czasami
zastanawiam się, kim byłbym, gdyby nie fakt, że Chrystus w pewnym
momencie mnie za sobą pociągnął. Wolę nie myśleć! To On
obdarował mnie dobrą rodziną, otwartym Zborem, oddanymi
współpracownikami, kilkoma przyjaciółmi,
uzdolnieniami oraz wieloma możliwościami różnorodnej
służby. To On nadał sens biegowi mojego życia. Toteż myśl,
którą chciałbym Czytelnikom pozostawić jest następująca:
Dać się Chrystusowi pociągnąć za Nim, to zyskać szansę
fascynującego, choć może trudnego życia. Życia, dającego
głęboką satysfakcję, życia obfitego, jak obiecuje Chrystus na
kartach Ewangelii. Życzę wszystkim Czytelnikom doświadczenia tej
prawdy.
Rozmawiał
RYSZARD
KRAWCZYK
Tekst
wywiadu został przekazany redakcji w grudniu 1989 r. ■