Gdybym
miała skrzydła
Słowo i Życie 10-12/95
Jest 29 września,
piątkowy wieczór, Warszawa. Mijam Dworzec Zachodni
i ciemną uliczką kieruję się w stronę hali Mera.
Bardzo się śpieszę - byleby tylko nie spóźnić się
na to niezwykłe spotkanie z niezwykłą kobietą. I
już jestem wewnątrz. Widzę mnóstwo ludzi, mnóstwo
wózków inwalidzkich i ją - Joni Eareckson-Tadę.
Przeszywa mnie dreszcz - jest dokładnie tak, jak
to sobie wyobrażałam. Zaczyna śpiewać: „Gdybym
miała skrzydła, gdybym potrafiła latać, wzbiłabym
się wysoko w błękitne niebo...”, a ja już wiem, że
będzie to fantastyczny wieczór.
Wyobraźmy sobie
dużą scenę, a na niej 40-letnią piękną kobietę na
wózku inwalidzkim. Posługuje się nim bardzo
sprawnie, jest w ciągłym ruchu. Robi to
niesamowite wrażenie. „Fotel na kółkach” usuwa się
na dalszy plan, zdaje się w niczym jej nie
krępować. Zresztą Joni uważa, iż wszyscy jesteśmy
na swój sposób niepełnosprawni. Każdy z nas ma
przecież ograniczenia - niekoniecznie fizyczne.
Roześmiana Joni
jest niesamowicie aktywna. Sama prowadzi
konferansjerkę, opowiada o sobie, mężu,
przyjaciołach, śpiewa. Wciąga do aktywnego udziału
słuchaczy. Mówi o tym, dlaczego przyjechała,
przedstawia towarzyszącą jej 15-osobową grupę
(amerykańscy wolontariusze, prowadzący
2-tygodniowe warsztaty szkoleniowe w Warszawie i
Poznaniu), dziękuje kolejno wszystkim, dzięki
którym ta impreza mogła się odbyć. Z nieskrywaną
radością przedstawia swego męża Kena Tadę.
Wspólnie wspominają jak się poznali. Joni urzekła
go swą osobowością w której widoczna jest miłość
Jezusa. Ją ujęło również jego oddanie Jezusowi, a
też szczerość i otwartość. W sposób nieskrępowany
mówią o bardzo przyziemnych codziennych problemach
ludzi na wózkach inwalidzkich, np. opowiadając o
pierwszej randce ze szczegółami wspominają ile
problemów sprawiła im konieczność opróżnienia
pojemnika na mocz (Joni nie mogła rozwiązać tego
problemu sama). Joni nie może wielu rzeczy robić,
wtedy „wypożycza” ręce Kena. O tym właśnie
śpiewają wspólną pieśń.
Podziwiam entuzjazm
Joni. Skąd w niej tyle radości i energii? Przecież
na konferencji prasowej mówiła, że szybko się
męczy i wczesnym wieczorem musi być w łóżku, co ją
bardzo drażni, gdyż na wózku czuje się znacznie
sprawniejsza. Zauważam, że dyskretnie prosi
tłumacza o odpowiednie ułożenie ramienia. Musi jej
jednak być trochę niewygodnie.
Najwięcej mówi o
tym, co w jej życiu najważniejsze - o Bogu. Robi
to bardzo ciekawie i nienużąco. Nic z „prawienia
kazań”, chociaż przekazana treść wystarczyłaby na
kilka takowych. O Bogu słyszała od najmłodszych
lat, ale osobiście dla niej był kimś zupełnie
obcym, do czasu aż pojechała na chrześcijański
obóz młodzieżowy. Tam zrozumiała miłość Jezusa i
oddała mu swoje życie. Przyznaje, że popełniła
kardynalny, niestety chyba powszechny, błąd.
Wyobrażała sobie, iż odtąd rozpocznie nowe i - jak
mówi Biblia - obfite życie. Ale ta „obfitość" w
jej mniemaniu miała oznaczać, że np. jej siostry
przestaną się z nią kłócić, rodzice nie będą jej
obciążać dodatkowymi obowiązkami, straci na wadze
i wreszcie znajdzie chłopaka... A więc brak
problemów i realizacja marzeń poprzez Boże
błogosławieństwa. Bóg był bardziej „rogiem
obfitości” niż Panem jej życia, na pierwszym
miejscu było „ja”. Efektem tego był formalizm i
duchowe odrętwienie.
- Nigdy nie zapomnę
kwietnia 1967 - kontynuuje Joni. - W mojej
frustracji modliłam się: Boże zrób coś w moim
życiu, by się wszystko odmieniło. Weź moje życie i
naprawdę bądź jego szefem.
Bóg odpowiedział na
jej modlitwę trzy miesiące później. Upalne lato,
plaża, skok do wody i ciemność. Złamany kręgosłup
i paraliż od ramion w dół to coś więcej niż szok
dla 17-letniej dziewczyny. Natychmiast odwieziono
ją do szpitala, gdzie pozostała cały rok. Później
jeszcze przez dwa lata nie mogła opuścić swego
pokoju.
- Moją pierwszą
myślą było: Boże, jeśli to jest odpowiedź na moją
modlitwę, by być bliżej Ciebie, to już nigdy w
niczym Ci nie zaufam. Byłam załamana. Błagałam
przyjaciół, by pomogli mi popełnić samobójstwo.
Zaczęłam otaczać się barierami gorzkości, bólu i
gniewu - wspomina ten okres Joni. - Nigdy nie
zapomnę, gdy przyszedł do mnie do szpitala z
Biblią jeden z moich przyjaciół. Przeczytał mi
wiersz z 1 Listu do Tesaloniczan (5,18): „Za
wszystko dziękujcie; taka jest bowiem wola Boża w
Chrystusie Jezusie względem was”. Miałam ochotę
wyrzucić go z pokoju. Powiedziałam, że to
niemożliwe. Nie da się dziękować za wszystko.
Byłabym obłudna, gdybym tak zrobiła.
Ale przyjaciel był
cierpliwy. - Przestań i przeczytaj raz jeszcze -
powiedział. - Tu nie ma mowy o tym, by dziękować
za to, za co czujesz wdzięczność. Odrzuć łzy. Zrób
krok wiary i złóż Bogu dziękczynienie.
Joni postanowiła
spróbować. Nie była w stanie dziękować za
wszystko. Zaczęła dziękować najpierw za rzeczy
małe. Postanowiła zacząć działać pozytywnie.
Zdecydowała się wziąć w usta długopis i zacząć
pisać. Dotąd stanowczo tego odmawiała. Widok
napisanego przez nią na tablicy alfabetu wypełnił
ją - pierwszym od długiego już czasu -
autentycznym uczuciem radości. Szczerze mogła za
to podziękować. To był początek odzyskiwania
pokoju i radości. Zaufała na nowo Bogu i była w
stanie dziękować nawet za wózek inwalidzki.
Wróciła do życia. Krok po kroku zaczynała
rozumieć, co to jest obfite chrześcijańskie życie
- podobieństwo do Jezusa Chrystusa, cierpliwość,
opanowanie, dyscyplina, wytrwałość, cierpliwość,
uprzejmość, miłość, radość. To znacznie więcej niż
móc stać na własnych nogach. Dlatego właśnie „Bóg
współdziała we wszystkim ku dobremu z tymi, którzy
Boga miłują” (Rzym. 8,28).
Nie wszystkie
rzeczy, które się nam przydarzają są dobre same w
sobie, lecz Bóg potrafi poprzez nie uczynić rzeczy
naprawdę wartościowe, byśmy „stali się podobni do
obrazu Syna Jego” (Rzym. 8,29). Bóg używa często
również cierpienia, by nasze serce oczyścić i
uszlachetnić.
Cierpienie nie jest
jednak wieczne. Nadzieją Joni jest niebo. Tam
opadną wszystkie bariery. Ten świat nigdy nikogo
tak naprawdę nie zaspokoił. Wszystkich nas
wcześniej czy później spotyka rozczarowanie. Mamy
jednak nadzieję i to jest wspaniałe. Życie z
cierpieniem to sztuka dostosowania swoich
oczekiwań do tego, co może nas spotkać na ziemi.
Najbardziej
poruszyło mnie, gdy Joni na zakończenie
powiedziała, że chciałaby zabrać swój wózek ze
sobą do nieba. Stanęłaby - zdrowa i silna - przy
Jezusie i wskazując na wózek podziękowałaby: -
Dzięki Ci Jezu za to, że pozwoliłeś mi posiedzieć
na nim na ziemi. Mogłam przez to le piej zrozumieć
Twoje cierpienie na krzyżu. Im byłam słabsza, tym
bardziej polegałam na Tobie. Twoja moc okazała się
w mej słabości. Nie doświadczyłabym tego, gdyby
nie ten wózek.
Słuchając Joni
uświadomiłam sobie, że przecież już nie raz
słyszałam to wszystko przy różnych okazjach, na
obozach, w kazaniach. Nigdy nie brzmiało to jednak
tak autentycznie. To dlatego nikt nie opuszczał
wyziębionej hali, dwie godziny minęły szybko, a na
spotkanie przyjechało wiele osób spoza Warszawy.
Joni jest znana na
całym świecie. Pięknie maluje. Ładnie śpiewa. Rola
w autobiograficznym filmie dowodzi, że jest też
całkiem niezłą aktorką. Jej książki są znane i
cenione nie tylko w Ameryce. Jest członkiem Rady
ds. osób niepełnosprawnych Kongresu USA, aktywnie
uczestniczyła w przygotowywaniu Ustawy o
niepełnosprawnych Amerykanach (ADA -American with
DisabilitiesAct). Podejmuje liczne akcje. Założyła
organizację Joni and Friends (JAF), której celem
jest uwrażliwienie na niepełnosprawność i
praktyczna pomoc niepełnosprawnym poprzez usuwanie
różnorakich barier. Opowiada się przeciw
eutanazji, głosząc i przekonując, że bez względu
na ograniczenia życie warte jest życia. Tysiące
ludzi na całym świecie korzysta z wózków
inwalidzkich przekazanych im w ramach programu
„Wózki dla świata”. Tak oto jej życie stało się
błogosławieństwem dla milionów, zwłaszcza
niepełnosprawnych i ich rodzin.
Co w tym wszystkim
jest dla niej najważniejsze? Odpowiadając na to
pytanie na konferencji prasowej w Warszawie Joni
stwierdziła, że jest to osobista społeczność z
Bogiem, czas poświęcany codziennie na modlitwę i
czytanie Bożego Słowa, wyciszanie się przed
Bogiem, rozmowa z Nim. To decyduje o jakości jej
życia, sensie jej działań. - Gdybym tego nie
robiła, wszystko inne byłoby tylko pustosłowiem -
zakończyła swą wypowiedź.
Aktywność nie może
zastąpić, ani tym bardziej zniszczyć, naszej
relacji z Bogiem. By dawać innym, musimy osobiście
czerpać ze źródła. To dlatego Joni jest jedną z
najbardziej inspirujących osobowości współczesnego
świata.
MARTA WRÓBEL