Jerzy Sacewicz
Notatki
powięzienne
[opublikowane w Słowie i Życiu nr 3-4
i 5-6 z roku 1992]
Oddajemy
do rąk Czytelników "Notatki
powięzienne" śp. br. Jerzego
Sacewicza, człowieka znanego i
cenionego, długoletniego prezesa
Zjednoczenia
Kościołów Chrystusowych,
założyciela i długoletniego
pastora Zboru
warszawskiego „Chrześcijańska
Społeczność”.
Autor dopiero pod koniec życia
zdecydował się na
napisanie wspomnień z pobytu w
areszcie Urzędu Bezpieczeństwa
(ul.
Koszykowa)
oraz z więzienia mokotowskiego
przy ul. Rakowieckiej. Podjęta
praca nie
została
dokończona, a to z powodu złego
stanu zdrowia autora. Br. Ryszard
Krawczyk,
drogą wywiadu uzupełnił
niekompletny materiał, całość
opracował i
dzięki temu
możemy ten ciekawy tekst
przedstawić Czytelnikom.
Maria
Krawczyk,
której ojciec - Mikołaj
Korniluk - był również przez kilka
lat więziony i szykanowany przez
władze
Urzędu Bezpieczeństwa, napisała wprowadzenie
do
"Notatek
powięziennych", które
opatrzyła tytułem
„Ani
śmierć, ani życie”. Jej tekst z pewnością
przybliży Czytelnikom klimat
polityczny, w
jakim przeżycia J.
Sacewicza biorą początek. (red.)
Był rok
1950, brzemienny w wydarzenia. We
wrześniu tego roku odbywał się w
Warszawie
kolejny, XIII Ogólnopolski Zjazd Delegatów
Zjednoczenia Kościołów
Chrystusowych. Celem jego było
pogłębienie życia duchowego w Zborach,
jak i
konsolidacja Kościoła,
którego Prezesem byłem od 1946 roku.
Po
zjeździe dało się zauważyć, że budynek
kościelny przy ulicy Puławskiej
114, w
którym znajdowała się kaplica oraz
centrala ZKCh (gdzie też mieszkałem
na II
p.), był pilnie obserwowany przez
tajniaków z Urzędu Bezpieczeństwa.
Przypominam
sobie, że w 1949 roku ówczesny
naczelnik Wydziału do Spraw Wyznań
powiedział mi, że w Bułgarii doszło
do aresztowań wielu duchownych.
Usłyszałem
wtedy:
"Patrzę na was jak na owce, które
pójdą na rzeź". "Skąd ta
pewność?" - spytałem. Odpowiedział:
"Wiem, bo zbierają materiały
dotyczące wszystkich aktywistów
waszego Kościoła".
Z czasem jego słowa
sprawdziły się. W dniu 19 września
(dziewięć dni po zakończeniu XIII
Zjazdu -
przyp. red.) 1950 roku o godz. 20 do
mojego mieszkania wkroczyło około
dziesięciu
pracowników UB i po okazaniu
odpowiedniego dokumentu, przystąpiło
do
rewizji,
która trwała całą noc, do 7 rano, to
znaczy przez 11 godzin. W
mieszkaniu
wszystko przewrócono "do góry nogami",
rozpruto nawet materace z
łóżek. Wyjęto książki z półek i
sprawdzono uważnie kartkę za kartką.
Akta
centrali Kościoła, moje prywatne
dokumenty i listy, szczególnie te,
które
otrzymałem z zagranicy, złożono na
biurku oraz obok na podłodze i
oznajmiono
mi, że to wszystko podlega
konfiskacie i będzie zabrane do UB.
Posadzono
mnie
za biurkiem i na każdej teczce z
dokumentami kazano napisać: "Znaleziono
u
mnie w czasie rewizji w dniu 19
września 1950 roku", pod czym miałem
złożyć własnoręczny podpis. l tak
pisałem do godz. 5 rano, aż przybył
do
mieszkania wysoki dygnitarz bezpieki,
niejaki Światło. Zlustrował mnie
niczym
jastrząb swoją ofiarę. Nie zamienił
ze mną ani jednego słowa, tylko
wydał
odpowiednie rozkazy podwładnym i
opuścił mieszkanie. Nawiasem mówiąc,
po pewnym
czasie uciekł za granicę, poprosił tam
o azyl polityczny; na pewno
miał im
dużo do opowiedzenia, jako jedna z
grubych ryb polskiego UB.
O
godz. 7 rano
aresztowano mnie w końcu. Gdy w
asyście dwóch ubeków wychodziłem ze
swego
gabinetu (nie miałem nawet możliwości
pożegnać się z żoną), zauważyłem,
że w
innych pokojach przebywa około
dwudziestu osób - moi krewni, znajomi
i
sąsiedzi. Powstał tzw. "kocioł",
ponieważ każdy, kto zapukał do
moich drzwi, był zatrzymywany celem
sporządzenia protokołu,
wyjaśniającego
przyczynę przybycia.
Zabrano
mnie z domu ubowskim samochodem na
ulicę Koszykową do aresztu śledczego
i od
razu wepchnięto nawet nie do celi, a
do ciemnego lochu w piwnicy.
Pogrążony w
absolutnej ciemności, zacząłem bardzo
ostrożnie, po omacku, centymetr
za
centymetrem badać podłogę i
stwierdziłem, że znajduję się w
komórce,
do której
wrzucono dwa sienniki ze słomą startą
na proch. Wyczuwałem stęchliznę
i smród
ludzkich odchodów. Szczególnie ostry
jak ocet był odór moczu ludzkiego.
Po
pierwszej, nieprzespanej nocy, byłem
bardzo zmęczony. Udało mi się
zdrzemnąć w
tej cuchnącej norze. Straciłem
poczucie czasu, ale intuicyjnie
orientowałem
się, że jest późny wieczór. Gdzieś o
23 lub 24 zaciągnięto mnie na
przesłuchanie. Znalazłem się w dość
dużym pomieszczeniu na drugim lub
trzecim
piętrze. Pokój był dobrze oświetlony,
za biurkiem siedział porucznik w
wojskowym mundurze, ten sam, który
pojawił się w moim mieszkaniu. Dla
przesłuchiwanego było krzesło w kącie
pokoju. Polecono mi usiąść na
nim, położyć
ręce na kolana i w tej pozycji
siedzieć tak długo, póki nie będzie
rozkazu
wstać. Oświadczono mi, że znajduję się
w gestii Prokuratury Wojskowej i
podejrzany jestem o szpiegostwo na
rzecz agentury amerykańskiej, czyli
o zdradę
narodu polskiego.
Zaczęło
się badanie śledcze, które trwało
nieprzerwanie 24 godziny. Jedynie
oficerowie
zmieniali się co kilka godzin,
a ja musiałem
siedzieć
na krześle z rękami na kolanach. Ach,
jak bardzo chciałem wstać,
chociażby na
kilka minut, ale było mi to surowo
zabronione. Po piętnastu godzinach
przesłuchiwania non stop, poprosiłem
śledczego o pozwolenie pójścia do
ubikacji
celem załatwienia swoich
fizjologicznych potrzeb. Lecz oficer
wrzasnął:
"Co? Wykluczone!", po czym chciał dalej
kontynuować swoje
dochodzenie. Mówię mu: "Panie śledczy,
ja nie wytrzymam! Muszę wyjść!
W
przeciwnym razie będę musiał załatwić
się tu, w tym pokoju". Oficer
wstał
i krzyknął: "Co? Tu? To językiem
wyliżesz!", po czym chwycił mnie za
kark i popychając oraz kopiąc "ułatwiał"
mi dojście do ustępu.
Na
szerokim korytarzu usłyszałem głosy
dwóch osób schodzących klatką
schodową.
Wówczas śledczy przycisnął moją twarz
do ściany i syknął przez zęby:
"Nie
oglądaj się!". l tak stałem odwrócony,
dopóki osoby nie oddaliły się
dostatecznie daleko. Przejście
nareszcie było wolne, dotarliśmy do
ubikacji.
Przy
okazji rozprostowałem moje nogi,
zdrętwiałe przez piętnastogodzinne
siedzenie
na krześle w jednej pozycji.
Uświadomiłem sobie wtedy, że już samo
kilkunastogodzinne siedzenie jest
torturą dla człowieka. A też zdałem
sobie
sprawę z tego, jak może być zdeptana
godność ludzka butem brutalnego,
wszechwładnego ubeka - nie wroga, ale
współobywatela, Polaka!
Błogie
minuty odprężenia i ulgi szybko minęły
i znowu poczułem na karku rękę
śledczego, popychającego mnie z
powrotem na śledztwo. Trwało
ono jeszcze dziewięć godzin, aby
dopełnić miarę przesłuchania - całą
dobę.
Znowu musiałem siedzieć na twardym
krześle w bezruchu i odpowiadać na
różne
pytania oficera śledczego,
sporządzającego protokół. Nie
dziwiłem się, że słabsi wpadali w stan
apatii, rezygnowali z obrony,
załamywali
się i podpisywali wszystko, co
śledczy podsunął. Ale Bóg dał
mi siły i
odmówiłem podpisania sporządzonego
protokołu, nie godząc się z
tendencyjnymi
sformułowaniami moich wypowiedzi,
zapisywanych w trakcie
przesłuchania.
Oczywiście grożono mi, nie
przebierając w słowach, których nie
godzi
się
powtórzyć.
Wstępne
śledztwo dobiegło końca. A była już
noc i zbliżała się druga doba
przesłuchań.
Nareszcie odprowadzono mnie do celi,
gdzie samotnie przespałem resztę
nocy w
ubraniu, na podłodze, w obrzydłym
lochu.
Gdzieś
nad ranem usłyszałem silne kopnięcie w
żelazne drzwi, a to znaczyło,
że należy
wstawać i być gotowym na wezwanie
"władców UB". W otwartych drzwiach
stał wysoki, barczysty strażnik i
rozkazując mi gestem, abym
postępował
przodem, mruczał coś po francusku.
Przybyliśmy do kancelarii aresztu
śledczego, mieszącego się w tejże
piwnicy. Za biurkiem siedział
wypasiony
człowiek o śniadej, nalanej twarzy.
Później dowiedziałem się, że
nosił
przezwisko "Zając". Ten król ubeckiego
podziemia, po wypełnieniu
odpowiedniego kwestionariusza,
skierował mnie do dwuizbowej celi na
dłuższy
pobyt.
Zostałem
zaprowadzony do pomieszczenia pod
klatką schodową, oczywiście bez
żadnego okna
na zewnątrz. Była to cela ok. 3 m
długości, 1,5 m szerokości i 2,70 m
wysokości z betonową podłogą, posypaną
trocinami; ani śladu
drewnianych prycz.
Tylko w tylnej części celi leżały na
betonie sienniki, spłaszczone,
zleżałe, ze
spleśniałą słomą. Dostrzegłem na nich
trzy cienkie derki; niewątpliwie
okres
świetności miały już za sobą. Jedynym
"dostojnym" przedmiotem był
kubeł z pokrywą, służący do
załatwiania potrzeb fizjologicznych.
Nad
drzwiami
widniał otwór w murze o wymiarach 20
x 20 cm, oczywiście zakratowany.
Otwór
łączył celę z korytarzem. Jarzyła się
w nim brudna żarówka, rzucająca
światło
do środka i na korytarz.
W
celi zastałem mężczyznę wysokiego
wzrostu, w poszarpanym mundurze
niemieckim.
Okazało się, że był to Niemiec z
Westfalii, były zastępca komendanta
gestapo w
Tomaszowie Mazowieckim. Podobno
siedział już z wyrokiem śmierci. Po
odrzuceniu
prośby o ułaskawienie czekał tylko
na wykonanie wyroku. Nazywał się
Herman
Waze, miał żonę i dwie córki w
Niemczech. Bardzo źle mówił po
polsku.
Był
bardzo skruszony i żałował, że nie
zginął podczas działań wojennych.
Z
korytarza dobiegał odgłos,
przypominający stuk naczyń. Niemiec
chwycił
mnie za
rękę, pociągnął do tyłu, posadził obok
siebie i kazał obie ręce położyć
na
kolanach. Taki rytuał obowiązywał
aresztantów, gdy przy podawaniu
posiłków
otwierały się drzwi celi. Pozycja taka
sama jak na przesłuchaniach
śledczych.
Siedzieliśmy z dala od drzwi.
Kojarzyło mi się to z pieskami, które
służą
grzecznie złożonymi łapkami, gdy
podaje się im strawę. Trzymając ręce
na
kolanach, mieliśmy prawo przyglądać
się tylko, jak nalewano do misek
ciężko
słodzoną (gęsta od słodu czarna
ciecz -przyp. R.K.) kawę
zbożową, którą dużą
chochlą czerpano z jakiegoś baniaka.
Obok miski kładziono na betonie
po porcji
czarnego chleba dla każdego na cały
dzień. Rzucano go wprost na brudny
beton,
bez żadnych ceregieli z jakimiś
serwetkami czy chociażby gazetą. Za
plecami
nalewającego, w otwartych drzwiach,
dostrzec można było skierowaną w
nas
"pepeszę". Żelazne drzwi celi
zamknięto. Teraz dopiero można było
wstać, podnieść z podłogi
przyniesiony chleb i kawę, aby spożyć
je z
rozkoszą.
Był to mój pierwszy posiłek po
opuszczeniu domu. Mijała druga doba.
Po
pewnym czasie, tuż przed obiadem, do
naszej celi wprowadzono jeszcze
jednego
człowieka, niskiego wzrostu, po
pięćdziesiątce, łysego ze szpiczastą
bródką. Z
wyglądu podobny był do Lenina. Po
zapoznaniu okazało się, że był to
Żyd z
Łodzi, stary komunista, tyle że miał
trockistowskie poglądy, za co
został
skazany na dożywocie. Wniósł apelację
i czekał na rozprawę. Narzekając
na swój
los rozgościł się u nas. Na obiad
dostaliśmy dość gęstą zupę z kaszy
jęczmiennej i nic więcej, tylko nowemu
dodano kawałek czarnego chleba.
Na
kolację otrzymaliśmy rzadką zupę z
brukwi, którą spożyliśmy z resztkami
chleba.
Zbliżała
się noc. Rozłożyliśmy bardzo
ostrożnie plackowate sienniki.
Zagłówków
żadnych.
O prześcieradłach nie było w ogóle
mowy. Za podkładanie odzieży
osobistej pod
głowę groziła kara. Trudno się było z
tym pogodzić. Odzież musiała być
złożona
w kosteczkę u drzwi celi. Oko
strażnika nieustannie lustrowało cele
przez
"judasza". Gdy leżeliśmy,
zajmowaliśmy całą powierzchnię
podłogi od
ściany do ściany, a na osobę
przypadało ok. 50 cm przestrzeni.
Około
północy otworzyły się żelazne drzwi
celi i strażnik zawołał: "S. na
przesłuchanie!". Poprowadził mnie do
pokoju śledczego. l znowu
siedzenie
na tym krześle w kącie, przez
dwanaście godzin, bez żadnej przerwy!
Przez ten
czas zmieniało się dwóch śledczych.
Drugim był właśnie człowiek, który
przyszedł w czasie mojego aresztowania
i przeprowadzanej rewizji w
domu na
Puławskiej. Wysoki funkcjonariusz UB
Światło, o którym wspomniałem,
wstąpił na
chwilę do pokoju, spojrzał na mnie
badawczym wzrokiem, zamienił parę
słów ze
śledczym i wyszedł.
Po
dziewięciu godzinach przesłuchań
byłem wyczerpany nerwowo. Gdy śledczy
rozkazał, abym podpisał protokół,
powiedziałem, że muszę najpierw
wnikliwie go
prześledzić. Zacząłem powoli czytać i
w rezultacie odmówiłem jego
podpisania,
ponieważ oświadczyłem, że protokół
jest źle zredagowany. Śledczy
wpadł
we wściekłość i zaczął nerwowo krążyć
po pokoju. Nagle podszedł do mnie
i
błyskawicznie kantem dłoni bardzo
mocno uderzył mnie w szyję z
tyłu, tam
gdzie głowa łączy się z tułowiem.
Oszołomiony, doznałem dziwnego
uczucia, że
moja głowa jest ścięta i toczy się po
podłodze; dziwiłem się, że nie ma
krwi.
Szok zaczął powoli mijać. Po kilku
minutach przyszedłem do siebie.
Spostrzegłem, że głowę mam na karku;
jednocześnie czułem potworny ból
szyi.
Ucieszyłem się, że nie dostałem
wstrząsu mózgu; mój umysł mógł
funkcjonować
normalnie. Prawie
godzinę siedzieliśmy w milczeniu.
Śledczy odezwał się ponownie:
"Podpiszesz?". Opowiedziałem "nie!".
Kazał więc odprowadzić
mnie do celi. A była już pora
obiadowa. Po dwunastogodzinnym
śledztwie
i mocnym
uderzeniu bolała mnie szyja. Ból ten
pamiętam do dziś.
Na
obiad, jak zwykle, podano miskę
jęczmiennej kaszy, nędznie
okraszonej.
A na
kolację znowu zupę z brukwi.
W celi
panowała cisza. Każdy myślał z
pewnością o swoim domu. Trockista nie
zdradzał
chęci rozmowy z hitlerowcem, chociaż
znał język niemiecki. Ja
natomiast
rozmyślałem o przeżyciach ostatnich
dni, szczególnie o tym, jak
człowiek
człowieka może tak brutalnie
traktować. Myślałem również o swoich
domownikach.
Przecież zostawiłem żonę z
kilkumiesięcznym dzieckiem. Co z nimi
będzie?
Dręczyły mnie takie właśnie myśli.
Do snu
znów ułożyliśmy się na podłodze. Ja
leżałem pośrodku. Dość długo nie
mogłem
zasnąć; czułem ból głowy. Lecz w końcu
zmorzył mnie sen. Z drzemki
wyrwał mnie
głos strażnika, który wołał: "S. Do
śledczego !". Była
północ. Śledztwo trwało do czwartej
rano, po czym zostałem
odprowadzony do
celi, gdzie spędziłem resztę dnia
wśród towarzyszy niedoli. W nocy
spałem
błogim snem, powierzywszy uprzednio
opiece Bożej żonę z dzieckiem oraz
siebie.
Rozpoczął
się kolejny, zwykły dzień w
podziemiach UB przy Koszykowej.
Okazało
się, że
pracownicy dozoru więziennego to
Polacy, którzy od dłuższego czasu
bardzo
ciężko pracowali we Francji; należeli
do "Ruchu Oporu". Teraz
powrócili do kraju, gdzie trafiła się
im lżejsza praca. Po polsku
rozumieli,
ale z przyzwyczajenia mówili po
francusku. Byli bardzo pewni siebie;
ze
względu na swą mentalność wyjątkowo
dobrze nadawali się do pracy w
więziennictwie.
Rano
otworzono celę, kazano nam założyć
tylko spodnie i buty i przejść
wąskim
korytarzem do tzw. wspólnej umywalni,
gdzie było kilka kranów z zimną
wodą,
spływającą w długie blaszane koryto.
W ciągu dziesięciu minut
mieliśmy się
umyć i wrócić do celi. Dwóm z nas
kazano wynieść kubeł z naszej celi,
zawartość
wrzucić do dołu kloacznego, po czym
umyć, wychlorować i przynieść z
powrotem.
Celę należało sprzątnąć. Wykonywaliśmy
te czynności z zadowoleniem,
ponieważ
dzięki temu mieliśmy możliwość ruchu.
O północy jeszcze raz wezwano
mnie na
dwugodzinne przesłuchanie do
śledczego. Następnego dnia po
śniadaniu
zabrano
trockistę, który już do naszej celi
nie powrócił. Pozostałem z
Niemcem,
gestapowcem. Co za towarzystwo... Po
kilku dniach zabrano i jego.
Wyrok
śmierci, jaki otrzymał wcześniej,
wykonano. Zostałem w celi sam, ale
nie na
długo. Na przesłuchania przestano
mnie jakoś wzywać.
Pewnego
dnia przyprowadzono do celi wysokiego
mężczyznę, od którego powiało
świeżością
i wolnością. Okazało się, że był to
Polonus, Stanisław Prus. Posiadał
on we
Francji zakład energetyczny, a teraz
odważył się przyjechać z kraju
kapitalistycznego, aby w Polsce
odwiedzić matkę. Po kilku dniach
pobytu u
matki posądzono go o szpiegostwo na
rzecz Francji. Aresztowano więc go
i
rzucono na pastwę piekielnej machiny
UB. W ten sposób znalazł się na
Koszykowej. Ów Polak, spod
trójkolorowego sztandaru, był pewien,
że po
wyjaśnieniu sprawy wkrótce go
wypuszczą, ale grubo się pomylił.
Czas
nieubłaganie szedł naprzód, mijały
miesiące. Na początku często ciągano
Prusa
na nocne przesłuchania, później
robiono to rzadziej. Po pół roku
przeniesiono
mego towarzysza do innej celi. Na jego
miejsce przyprowadzono młodego
człowieka. Nazywał się Roman Burbo.
Był fotografem z zawodu i
posiadał
mikrometryczne aparaty fotograficzne.
Oczywiście aresztowano go pod
zarzutem
szpiegostwa na szkodę państwa
polskiego. Z początku brali go na
śledztwo
trwające ponad 24 godziny, później na
krócej, ale za to częściej.
Wracał
stamtąd zwykle bardzo zmaltretowany,
zwłaszcza, że był człowiekiem
słabego
zdrowia.
Miałem
w nim nieocenionego towarzysza
niedoli. Burbo znał dobrze alfabet
Morse'a,
przy pomocy którego łatwo było
porozumiewać się, stukając w rury
biegnące
przez cele naszego podziemia.
Skorzystał więc z tej możliwości
kontaktu.
Kiedyś zdobył ważną informację, którą
zaraz mi przekazał, mianowicie,
że w
sąsiedniej celi siedzi biskup
rzymskokatolicki Kaczmarek oraz
jeszcze
jakiś ksiądz. Mają nawet brewiarz, z
którego legalnie korzystają. Wtedy
wpadło
mi do głowy, aby poprosić komendanta
więzienia o Biblię z mojego
depozytu.
Na
drugi dzień stanąłem do raportu u
komendanta, ale bez skutku. Odmówił
mi
oddania Pisma Świętego. Wówczas postanowiłem
założyć głodówkę
na tę
właśnie intencję. Rozpocząłem ją
następnego dnia. Nie przyjmowałem
żadnych
posiłków przez sześć dni z rzędu, z
wyjątkiem kilku łyków wody
dziennie.
Siódmego dnia zjawił się w celi
komendant i powiedział, że da mi tę
Biblię,
jeżeli przerwę głodówkę.
Odpowiedziałem, że głodówkę
przerwę,
jak
dostanę Biblię do rąk.
Po paru
godzinach dwóch strażników zabrało
mnie do punktu sanitarnego; tam
siłą byłem
zmuszany do jedzenia, lecz zaciskałem
zęby. Przywiązano mnie więc do
noszy i
przy pomocy sanitariusza zaczęto
tłoczyć mi pokarm do żołądka nosem,
przez
wepchnięte głęboko rurki gumowe. Było
to dla mnie prawdziwą torturą.
Zostałem w
ten sposób nakarmiony przymusowo.
Czułem, że gorączkuję i chciało mi
się
strasznie pić. Sanitariusz ulał mi
kilka łyków ciepłej wody, którą
wypiłem z
jakimiś pigułkami. Po kilku godzinach
przyszedł komendant i kazał mnie
rozwiązać, a potem powiedział: "My
umiemy w różny sposób przerywać
głodówki, ale daję ci uroczyste słowo
honoru, że Biblię dostaniesz,
jak tylko
zaczniesz samodzielnie jeść i
przerwiesz głodówkę". Powiedział to w
tak
przekonywający sposób, że uwierzyłem
mu i głodówkę przerwałem.
Odprowadzono
mnie do celi, gdzie zastałem śpiącego
Burbo. Jednak po kilku dniach
przekonałem
się, jak zdradliwe są obietnice ludzi
z UB; upragnionej Biblii
nie
odzyskałem.
Do
naszej celi dodano eleganckiego
mężczyznę w średnim wieku. Okazało
się, że
był to Prezes Sądu Najwyższego, który
został aresztowany za próbę
ucieczki z
Polski przez Bałtyk. Zdradzili go
przemytnicy z Gdańska, którym ślepo
zaufał.
Będzie teraz odpowiadał przed sądem
niższej instancji. Co za paradoks
- Prezes
Sądu Najwyższego w Polsce będzie
sądzony przez swoich podwładnych, a
tymczasem
musi zakosztować ubeckiego śledztwa.
Gdy szykował się do drzemki w
kąciku celi,
został wezwany na przesłuchanie,
gdzie bito go i maltretowano. Wrócił
do celi
po dwudziestu czterech godzinach,
nieskory do rozmów. W milczeniu
spędzał pierwszą
dobę na Koszykowej. Następnego dnia,
znów o północy, wezwano go na
kolejne
przesłuchanie. Wrócił nad ranem i
zasnął twardym snem.
Młody
Burbo czuwał nad dostarczaniem
wiadomości, uzyskiwanych dzięki
porozumiewaniu
się alfabetem Morse'a. Kiedyś
przekazał mi wiadomość, że w jednej z
cel
naszego podziemia uwięziony jest pastor
Bolesław Winnik,
bardzo bliski
memu sercu. Wywnioskowałem z tego, że
moje aresztowanie nie było
odosobnione,
ale że wraz ze mną siedzi jeszcze
wielu naszych działaczy religijnych.
Doszła
mnie również inna wiadomość,
mianowicie, że masowo aresztują
byłych
oficerów
Armii Krajowej.
Po kilku
dniach Prezes Sądu Najwyższego nie
wrócił ze śledztwa. Widocznie
przeniesiono
go do innego więzienia (w najlepszym
razie). Na jego miejsce do naszej
celi
przyprowadzono młodego człowieka lat
około trzydziestu. Okazało się,
że jest
to były porucznik AK, aresztowany
wspólnie z kolegą. Nie miał pojęcia z
jakiej
przyczyny traf ił do aresztu. Chyba
jedynie za przynależność do tej
armii. Nie
mógł tego zrozumieć. Mówił, że
przecież walczył z okupantem o
wyzwolenie
ukochanej Ojczyzny i został ranny.
Jakże cieszył się z jej wyzwolenia.
Był
gorącym patriotą. Jakże to teraz?
Areszt w wolnym kraju? Za co? Nie
mógł tego
pojąć. W rozmowach był serdeczny i
bezpośredni. Niewątpliwie posiadał
wysoką
kulturę osobistą. Dowiedzieliśmy się,
że miał kochającą żonę i dwie
córeczki.
Był delikatny w obejściu i
interesował się naszymi losami.
Oddychał
jeszcze
atmosferą wolności. Niepokoił się, że
tak długo nie wzywają go na
przesłuchanie. Zapewnialiśmy, że tu
przesłuchania odbywają się w nocy
około
dwunastej i nieraz trwają całą dobę.
Zaczęliśmy więc we trzech
szykować się do
spania na betonie.
Około
dwunastej w otwartych drzwiach ukazał
się strażnik i wrzasnął: "M. na
przesłuchanie do śledczego!".
Porucznik szybko ubrał się i wyszedł
za
strażnikiem. Wrócił dopiero nad ranem.
Mijały
miesiące, zbliżała się wiosna. Jeszcze
kilka osób przewinęło się przez
naszą
celę pod klatką schodową. Burbo i
porucznik AK przeniesieni zostali
gdzie
indziej, na ich miejsce przyszli nowi.
Pewnej
nocy, a właściwie nad ranem, do
naszej celi przez szparę pod drzwiami
zaczął
wsączać się dym. Poczuliśmy swąd
spalenizny. Gdy rozbudziliśmy się na
dobre,
usłyszeliśmy głośny łomot na
korytarzu, coś jakby odgłosy
szarpaniny,
a nawet
głośne rozmowy. Okazało się, że
więzień z celi z naprzeciwka podpalił
siennik
ze słomy i usiłował spalić się żywcem,
ale służba więzienna nie
dopuściła do
samospalenia się więźnia. Wyrwano go
szybko z płomieni, pożar ugaszono,
a jego,
silnie poparzonego, na noszach
wywleczono na zewnątrz. Usłyszeliśmy
warkot
motoru samochodowego, a do naszej celi
zaczęła spływać woda z
korytarza.
Leżąc
na swoim posłaniu, długo myślałem o
losie i cierpieniach tego
desperata.
Widocznie zbyt mocno znęcano się nad
nim w śledztwie, lub może były
inne
powody, że odważył się targnąć na
własne życie. Wybrał niefortunny
sposób. A
może chciał przez to zamanifestować,
że już dłużej nie wytrzyma życia
w tym
podziemiu? Bóg jedynie wie, co było
powodem tego czynu. Przypomniałem
sobie
wówczas końcowe słowa śpiewanej w
naszym Kościele pieśni:
"Gdy
chmury zwątpienia zawisną na tobą,
A
rozpacz i boleść rozpiera ci
pierś,
Ty
spójrz na Chrystusa,
On powstał
już z grobu,
On
wszystko zwyciężył,
Więc
patrz
nań i wierz!".
Nucąc
tę pieśń w mojej duszy, oczy wiary
skierowałem na Chrystusa w
cierniowej koronie,
a potem na tegoż samego Chrystusa w
aureoli Jego zmartwychwstania i
błogość
napełniła me serce. Zapomniałem, że
jestem w lochu więziennym, w
oddaleniu od
bliskich i zasnąłem.
Mijały
dni, a ja wciąż siedziałem. Pewnego
czerwcowego dnia 1951 roku zapadła
decyzja
o przeniesieniu mnie z siedziby UB do
więzienia mokotowskiego przy
ulicy
Rakowieckiej. Zawsze była to jakaś
zmiana, więc z ochotą opuszczałem
"moją" ciemnicę.
Przez
szereg miesięcy odzwyczaiłem się od
światła dziennego. Siedziałem
bowiem w
piwnicy oświetlonej "oszczędnościową
judaszówką" - jak zwałem
żarówkę. Gdy po raz pierwszy, po
dziewięciu miesiącach, zobaczyłem
światło
dzienne, doznałem szoku na widok
otaczającej mnie przyrody. Po
kilkumiesięcznym
przebywaniu w ciemnościach wystąpiła
u mnie intensyfikacja kolorów.
Niebo,
które w pamięci zachowałem jako
błękitne, wydawało mi się teraz
granatowe.
Błysnęła mi myśl, że może nastąpił
jakiś kosmiczny kataklizm.
Zaskoczył mnie
widok zielonych drzew. Zieleń ta była
wszechobecna i tak intensywnie
świeża,
soczysta, jak gdyby kapała z liści na
ziemię.
Kiedy
zakuty w kajdanki czekałem na
dopełnienie jakiś formalności - Bóg
wie o
co
chodziło - przez szczeliny w bramie
parkanu zobaczyłem miejski autobus.
Jakże
czerwony był ten pojazd! Dosłownie
płonął. Ta czerwień raziła moje
oczy do
tego stopnia, że odczuwałem fizyczny
ból. Pomyślałem - dlaczego malują
autobusy tak strasznie jaskrawą farbą;
czy nie mają łagodniejszych
odcieni?
Musiałem powoli przyzwyczaić się do
barw wolnego świata. Raz po raz
zamykałem
i otwierałem oczy. Widok codziennej,
raczej szarej dla zwykłego
przechodnia,
rzeczywistości wydawał mi się wprost
cudowny. Był czerwiec, ten
wspaniały,
piękny miesiąc, a mnie od września
ubiegłego roku trzymali w ciemnej
norze. Z
zadumy wyrwał mnie strażnik: "Siadać!"
- zawołał. Wepchnięto mnie do
karetki więziennej. Moim towarzyszem
był znajomy z celi Burbo - ten od
precyzyjnych aparatów
fotograficznych.
W
więzieniu na Rakowieckiej znaleźliśmy
się dosyć szybko; w końcu nie
było to
daleko. Tu rozpoczął się "nowy" etap
mojego życia. Kiedy byliśmy już
za bramą więzienną, wepchnięto mnie w
jakiś labirynt wejść, przejść,
korytarzy, aby - przy akompaniamencie
ciągłych pokrzykiwań - osadzić
mnie w
końcu w X Pawilonie, przeznaczonych
dla więźniów politycznych, w celi
nr 50.
Kiedy
zatrzasnęły się za mną drzwi,
spostrzegłem dwóch mężczyzn.
Przywitali
mnie
serdecznie, z zaciekawieniem.
Przedstawiliśmy się sobie. Jednym ze
współwięźniów był prałat z parafii Św.
Ducha w Warszawie, ks.
Kaczyński.
Dostał się w ręce ubeków, ponieważ
pełnił funkcję zastępcy ministra
oświaty i
kultury w rządzie Mikołajczyka.
Oskarżony został o zdradę stanu.
Drugim był
ks. Raczyński - generał zakonu
paulinów na Polskę i Węgry, który po
wojnie, z
nominacją w kieszeni, przyjechał z
Watykanu, aby przystąpić do
pełnienia
swojej funkcji na Jasnej Górze.
Zarzut, wysuwany przeciwko ks.
Raczyńskiemu
przez prokuraturę, był taki sam -
szpiegostwo. Jako dowody rzeczowe
posłużyły
tutaj dewocjonalia jasnogórskie,
między innymi strzelba skałkowa -
relikt
minionej epoki, jak też zabytkowa
szabla, no i dolary amerykańskie,
których
podwładni szefa UB Światły tak
gorliwie u nas wszystkich szukali.
Po
kilku dniach do naszego grona dołączył
jeszcze jeden duchowny
katolicki. Był
nim jezuita, sekretarz czy też
skarbnik klasztoru św. Andrzeja
Boboli,
który utrzymywał kontakt ze swymi
braćmi zakonnymi za granicą. Za to go
aresztowano. Nazywał się Domaradzki. W
tym zacnym towarzystwie wolny
czas
(między przesłuchaniami) spędzaliśmy
na rozmowach i modlitwie.
Najlepiej ze
wszystkich znałem Słowo Boże, więc je
wykładałem. Pozostali dołączali
swoje
komentarze.
Po
jakimś czasie drzwi celi otworzyły
się, a w nich stanął Mikołaj
Korniluk, sekretarz naszego Kościoła.
Nie byłem już
osamotnionym protestantem
w tym gronie. M.Korniluk był z natury
człowiekiem wesołym, ale
zasadniczym.
Czasami dochodziło do ostrych polemik
dogmatycznych między nim a
Domaradzkim;
tak czasem bywa, gdy dyskutują katolik
z protestantem. Pewnego
razu tak się zaperzyli, że musiał
interweniować ks. Raczyński -
najstarszy
rangą duchowny katolicki w naszej
celi, strofując Domaradzkiego,
powiedział: "Nie wystarczy być
jezuitą, trzeba być przede
wszystkim
chrześcijaninem". Te surowe słowa
nagany zapadły w moją pamięć
doskonale.
Po spowiedzi Domaradzki musiał
przeprosić i ucałować Korniluka, co
uczynił -
trzeba przyznać - z całą pokorą
chrześcijańską. To wydarzenie
zbliżyło
mnie do
ks. Raczyńskiego. Wiele godzin
spędzaliśmy na wspólnych rozmowach. On
dzielił
się z nami swoimi paczkami
żywnościowymi, a w chwilach smutku
był
naszym
pocieszycielem. Zdani byliśmy na to
katolicko-ewangeliczne towarzystwo
aż do
śmierci Stalina.
Odżywiano
nas podle. Najgorzej było w dni
wielkich świąt kościelnych. Wtedy, aby
więźniów
szczególnie upokorzyć, podawano lurę z
brukwi. Poza tym bez końca
karmiono nas
kaszą jęczmienną. Brat Korniluk,
humorysta, powiedział nam, że jeżeli
kiedyś
wyjdzie z więzienia, to poprosi żonę,
aby ugotowała jak największy
garnek kaszy
jęczmiennej, a kiedy kasza będzie już
miękka, postawi ją na środku
podłogi i
kopnie z całej siły najtwardszym
butem, jaki znajdzie. Rozbryzgująca
się kasza
będzie wyrazem nienawiści do niej jej
więziennego "smakosza".
Na
Rakowieckiej znów nas przesłuchiwano,
usiłując sklecić w miarę
sensowny akt
oskarżenia. Najwięcej ciągali na
przesłuchania ks. Raczyńskiego. Po nie
kończących się badaniach wracał bardzo
wyczerpany.
Nadal
usiłowano mi wmówić, że jestem
szpiegiem amerykańskim, który jeździł
po
jednostkach wojskowych i zbierał
informacje, co było oczywiście
nieprawdą.
Mogę jednak mówić o szczęściu,
ponieważ w miarę upływu czasu,
poniechano
stawiania tych bezsensownych zarzutów.
Muszę wyznać, że były takie
chwile,
kiedy byłem gotowy przyznać się do
każdej zbrodni, byle tylko te
przesłuchania
się skończyły. Bóg miał mnie jednak w
opiece. Kiedy przyszła słabość -
nie
przesłuchiwali, a kiedy
przesłuchiwali - miałem siły, by
zaprzeczyć
kłamstwu i
bronić prawdy.
Tak się
złożyło, że z trzech więzionych na
Rakowieckiej przedstawicieli naszego
Kościoła, ja byłem najsilniejszy
fizycznie i miałem największe
doświadczenie w
kontaktach z komunistami spod znaku
Stalina. Pierwszy raz za
działalność
chrześcijańską zostałem aresztowany w
1924 roku. Uzbrojeni NKWD-owcy
otoczyli
wszystkich trzystu delegatów
młodzieżowego zjazdu aktywistów
chrześcijańskich
i zawieźli nas do jakiegoś
opuszczonego klasztoru, po czym
skoszarowali, a
następnie kazali ładować drewno na
wagony kolejowe. Po jakimś czasie
rozpędzono nas. To był dla mnie
sygnał, by wyjechać do Ojczyzny, do
Polski. W
Rosji prześladowania Kościoła
rozpoczęły się wtedy na dobre. Po
różnych
perypetiach dotarłem do Kobrynia,
gdzie przez wiele lat głosiłem Słowo
Boże. To
była Polska. Mimo, że w większości
katolicka, to jednak tolerancyjna.
Jednymi
z pierwszych moich współpracowników
byli Korniluk i Winnik, teraz
towarzysze
więziennej niedoli, oskarżeni przez
władzę ludową o szpiegostwo na
rzecz Stanów
Zjednoczonych. O nich to właśnie
bałem się najbardziej, bo ani takich
jak moje
doświadczeń życiowych, ani siły
fizycznej nie mieli. Moje
przewidywania
sprawdziły się. Wymęczono ich
solidnie, łącznie z biciem i
torturami,
w czym
najbardziej zasłużył się i zapisał w
ich pamięci właśnie Józef Światło. Przez
rok nad ich głowami wisiała groźba
kary śmierci (wyroki takie były w
owym
czasie wykonywane bardzo często) i
chociaż nie udowodniono im
szpiegostwa, to
zmieniono taktykę (typowe ubeckie
praktyki), zarzucając im współpracę z
okupantem. W ten sposób zostali
skazani na trzy lata więzienia. Było
to
kolejne
kłamstwo.
Niefortunnym
dla moich współbraci było to, że w
czasie okupacji, równolegle z
obowiązkami w
Kościele, pełnili funkcje świeckie,
co było głównym źródłem ich
utrzymania.
Obaj zrobili dla swoich rodaków
więcej, niż niejeden bohater
narodowy,
wielu
zawdzięczało im życie. Po napaści
bolszewików na Polskę uniknęli,
jako
duchowni, zesłania przez NKWD w głąb
Rosji lub rozstrzelania, okupację
przeżyli w stanie ciągłego zagrożenia
ze strony okupanta, a teraz
więzieni
byli przez władzę ludową. Ich także
uznano za wrogów komunizmu.
W
więzieniu dla przestępców
politycznych przy Rakowieckiej
przesłuchiwano mnie
jeszcze przez szereg miesięcy.
Przesłuchiwania okazały się jednak
niewarte
wkładanego w nie trudu. Prokuratura
Wojskowa po
wielomiesięcznym
śledztwie nie zdołała zebrać faktów,
które miały obciążyć mnie jako
szpiega,
wobec czego sprawę moją przekazała w
gestię Prokuratury Sądu Cywilnego.
Odczułem ulgę. Widmo śmierci i miecz,
który wisiał nad moją głową przez
szereg
miesięcy, zostały teraz odsunięte. Ale
nie byłem jeszcze na wolności.
Przecież
gdy mają człowieka, którego tyle
czasu trzymali, muszą mu choćby dla
formalności przypisać jakieś
oskarżenie. Nigdy się go jednak nie
doczekałem.
Moja
żona, Maria, długo
nie wiedziała, gdzie jestem.
Wszystkie jej starania o
uzyskanie informacji spełzły na
niczym. Dopiero po 9 miesiącach
dowiedziała
się, że żyję i jestem w więzieniu na
Rakowieckiej.
Wyszedłem
na wolność po ponad dwóch latach. Po
trzech miesiącach odwiedził mnie
ks.
Raczyński. Chciał się ze mną zobaczyć,
a też obejrzeć naszą kaplicę
przy
Puławskiej. Przed rozstaniem - jak się
okazało, na zawsze -
pomodliliśmy się
wspólnie o wszystkich, którzy
niesłusznie i bezprawnie więzieni są
na
Rakowieckiej, o nasze Kościoły, o
naszą służbę duszpasterską i inne
sprawy,
które leżały nam obu na sercu.
Żegnając tego wspaniałego człowieka
czułem, że
mam za sobą jeden z najtrudniejszych
etapów mojej ziemskiej
pielgrzymki. Co
przyniosą lata następne, pozostawało
dla mnie zagadką. Przyszłość miała
już
pisać następny rozdział mego życia.
JERZY
SACEWICZ
oprac.
Ryszard
Krawczyk
|
|