W
oka mgnieniu
[Słowo
i Życie nr 5-6/90]
„Lecz
jak niebiosa są wyższe niż ziemia,
tak
moje drogi są wyższe niż drogi wasze
i
myśli moje niż myśli wasze".
(Iz.
55,9)
Śmierć
nadjechała z lewej strony, nie zważając na zielone światło dla
pieszych. Skręcający w prawo rozpędzony autokar w jednej chwili
brutalnie przerwał życie 14-letniego ucznia szkoły średniej.
Sprawcą tragedii był pojazd dowożący niepełnosprawne dzieci do
jednej z kanadyjskich szkół. Za kierownicą siedziała
przerażona młoda kobieta, wpatrująca się w ciało leżącego na
białych pasach młodzieńca, któremu spod marynarki wysunął
się wąski, skórzany krawat. Kałuża krwi i mózg
ofiary zdawały się krzyczeć: - TRAGEDIA!, a oczy wpatrywały się
w kierowcę, pytając: - DLACZEGO? Rozsypane zeszyty i książki.
Kilka metrów dalej – o dziwo - niestłuczone okulary w
drucianej oprawie, odbijające refleksy porannego słońca; ocalałe,
a ich właściciel rozbity.
Młodzież
śpiesząca 16 lutego 1989 roku do Instytutu 0'Neilla rozpoznała w
leżącym „chłopca w krawacie". Ten slogan reklamowy przyjął
się z czasów kampanii wyborczej do samorządu szkolnego,
którą uczeń wygrał. Tylko przejście dla pieszych i
zaledwie kilka domów dzieliło młodego człowieka od budynku,
w którym byłby bezpieczny.
Wiedział,
że był to ważny dzień w jego życiu. Miał przy sobie pismo z
wykazem przedmiotów, które za aprobatą rodziców
zaakceptował do dalszej edukacji, a tego dnia zamierzał przedłożyć
je dyrekcji.
Wyboru
szkoły dokonał sam. Instytut rozwijał artystyczne uzdolnienia
chłopca, pragnącego kontynuować rodzinne tradycje muzyczne.
Ciekawy był wiedzy i chłonął ją pośpiesznie, ponieważ, jak
mawiał, mało tych pięciu lat, aby zgłębić całą. Uczył się
tu dopiero od sześciu miesięcy, a często powtarzał: „Nigdy
jeszcze w moim życiu nie byłem tak szczęśliwy, ale 5 lat szkoły
to za mało, aby przerobić wszystkie przedmioty, które bym
chciał. Tak naprawdę nie starczyłoby życia, żeby zrobić to co
zamierzam". Była to wymarzona szkoła jego życia, dlatego
chętnie angażował się w jej działalność. Jako członek chóru
szkolnego śpiewał w basach. W orkiestrze grał na trąbce.
Przewodził szkolnej grupie chrześcijańskiej.
Był
jednym z tych dzieci, które wiedziało kim jest i dokąd
zmierza, zgodnie z ewangelicznym wychowaniem jakie otrzymał w
rodzinie. Potwierdził to dwa lata wcześniej, kiedy publicznie
ofiarował swoje życie Bogu, przyjmując chrzest wiary. Był
świadkiem Jezusa w słowie i czynie, wobec młodych, starszych i
najstarszych. Jako chrześcijanin o wesołym i otwartym usposobieniu
był pozytywnie ustosunkowany do tego co go otaczało. Posiadał dar
zjednywania sobie przyjaciół. Miał dobre i życzliwe serce,
dzięki czemu pocieszał innych i pragnął czynić ludzi
szczęśliwymi. Mimo młodego wieku nie ulegał presji swoich
rówieśników. "Ciepły, łagodny duch" -
powiedziała o nim matka.
BENJAMIN
PETER urodził
się 26 sierpnia 1974 roku w Lincoln w stanie lllinois w USA. Był
odpowiedzią na modlitwę Very i George'a
BAJEŃSKICH.
Jako dziecko misjonarskiej rodziny bardzo często zmieniał miejsce
pobytu. Swoją pierwszą "misyjno-służbową" przygodę
rozpoczął gdy liczył zaledwie... kilka dni życia. Odtąd
podróżował wraz z rodzicami po świecie, przemierzając
kraje Ameryki i Europy. W ciągu 10 lat uczęszczał do 5 szkół.
To nie było łatwe ani dla uczącego się dziecka, ani dla rodziców.
Z chwilą przejścia syna do szkoły średniej rodzice postanowili
zapewnić Benowi stabilizację. Myśleli, że szczęście zajrzało
do domu na zawsze. Często zapewniano się o wzajemnej miłości. Co
prawda martwiono się o stan zdrowia ojca Very, gdy tymczasem zmarł
nagle jej starszy brat, ulubiony wujek Bena. Ta śmierć była dla
Benjamina bezpośrednim bodźcem do opowiedzenia się po stronie
Boga. Niedługo potem opuścił ziemską rodzinę dziadek Bena –
br. John K. Huk, senior, misjonarz znany również w Polsce.
Wydawało się, że teraz już długo nic nie zamąci spokoju.
Lato
1989 roku rodzina G. Bajeńskiego spędziła częściowo na
Białorusi, szukając tam swoich korzeni po linii Very, a resztę
urlopu w Polsce, ojczyźnie George'a. Ben powrócił z matką
do Kanady pod koniec sierpnia. Ojciec zatrzymał się jeszcze w
Warszawie, z którą był związany niemal od dzieciństwa, aby
uczestniczyć w uroczystościach połączonych z 40-leciem założenia
w tym mieście Zboru Kościoła Chrystusowego. Wrócił do
Kanady we wrześniu. Nie spodziewali się, że zostały im tylko
miesiące cieszenia się sobą.
Ben
bardzo często nosił koszulki sportowe z ulubionym nadrukiem „W
jednej chwili, w oka mgnieniu!".
Cytat z 1 Listu do Koryntian (15,52), swoistego rodzaju memento,
jakże jest wymowny w kontekście tej historii.
Rodzice
z dumą myśleli o dynamicznym rozwoju swojego dziecka. Więź między
synem a rodzicami była bardzo silna. On był ich dumą, nadzieją na
przyszłość, oni - najlepszymi, najdroższymi rodzicami świata.
Uczucia macierzyńskie Very, jako osoby wrażliwej, były nad wyraz
rozwinięte. Niedługo przed tragedią zwróciła się do syna:
„Nie wyobrażam sobie, że mogłabym ciebie kiedykolwiek utracić".
Odpowiedzią były słowa: „Nie martw się mamo. Jeżeli odejdę
pierwszy, będę codziennie odkurzał złotą bramę, czekając u
wrót nieba na twoje przybycie".
Ostatniego
wieczora długo rozmawiano o przyszłości syna. On sam snuł
marzenia i dokonywał realnych ocen swoich możliwości w ramach
własnych zainteresowań. Położył się spać późno,
ponieważ nie mogli się jakoś rozstać. Matka pożegnała go, jak
zwykle, czułymi słowami. Rano do dworca odwiózł syna
ojciec. Kiedy George wrócił do domu, aby zagłębić się w
pracę, o 8.45 zadzwonił telefon. Suchy głos zawiadomił, że
powinni zgłosić się jak najszybciej w szpitalu Pogotowia
Ratunkowego, położonego blisko szkoły, w sprawie związanej z
wypadkiem syna.
Ze
świadectwa matki: „Jechaliśmy ulicą, którą Ben
przemierzał codziennie. Nie wiedzieliśmy jeszcze o tragedii. Im
bliżej miejsca wypadku, tym większe zagęszczenie aut i
rozbłyskujących świateł policyjnych samochodów i karetek
pogotowia. Migały flesze reporterów prasowych. Spojrzałam na
drogę ogarnięta niedobrym przeczuciem, ale nie zauważyłam
rozsypanego szkła czy innych śladów jakiegoś wypadku. Kiedy
jednak zbliżyliśmy się do przejścia dla pieszych zobaczyłam
największą jaką dotąd w życiu widziałam kałużę krwi. George,
nasz Ben poszedł do domu - powiedziałam. W jakimś od ruchu
chciałam pozbierać tę krew i wlać ją do ciała; droga, jak każda
ulica nie była dość czysta, nie była miejscem dla krwi. Była to
najdroższa dla mnie, życiodajna krew mojego syna, którego
tak kochałam. Wiedziałam już co się stało, ale ciągle
odpychałam najgorsze myśli. Nagle nasunęła mi się analogia do
krwi Chrystusa, przelanej również za moje winy. Jak droga
była ta krew dla Boga i czyż mógł mi dać więcej w
ofierze? Teraz Bóg przemówił do mnie bezpośrednio,
poprzez śmierć mojego jedynego syna, Benjamina. Jakże silne było
w tym momencie moje doświadczenie ewangelicznej prawdy o zbawieniu
poprzez ofiarę Jezusa. W tej arcytrudnej dla mnie sytuacji
wyszeptałam: - Dziękuję Ci Panie”.
Późniejsze
wydarzenia były już tylko przeżyciem wtórnym. Oczywiście,
Ben w tym zderzeniu z żelaznym autobusem nie miał szansy. Śmierć
nastąpiła natychmiast. Dodatkowym wstrząsem dla rodziców
było podtrzymywane życie biologiczne organów wewnętrznych.
Musieli zdecydować czy ich dziecko może być dawcą dla ludzi
czekających na przeszczepy. Zdecydowali się. Dziś wiedzą, że na
tym ziemskim padole żyją cząstki ich ukochanego syna.
DLACZEGO
Ben? Dlaczego nie kto inny? DLACZEGO? Najtrafniej chyba odpowiedział
jeden z przyjaciół: „Pan mówi mi, że powodem, dla
którego był to Benjamin Peter Bajeński pozostaje fakt, że
był on młodzieńcem najbardziej przygotowanym do spotkania z
Bogiem. Lider młodzieżowej grupy ewangelicznej, o czystym sercu i
szlachetnym charakterze z pewnością jest tam, gdzie każdy
chrześcijanin ma nadzieję się znaleźć, kiedy jego życie
dobiegnie końca. Co jednak by było, gdyby zamiast niego odszedł
ktoś kto nie był chrześcijaninem? Kiedy pomyślę, że mogłem to
być ja, to naprawdę zaczynam egzaminować siebie i sprawdzać na
czym faktycznie stoję."
Dlatego
może właśnie Ben...
Pozostawił
rodziców, krewnych, przyjaciół, wielu znajomych. Swoim
odejściem zatrzymał w pędzie codziennych obowiązków
ogromną ilość osób. Wielu zmusił do zastanowienia się
DOKĄD IDZIEMY?
Tym, którzy wiedzą — przypomniał, że życie na ziemi jest
wobec wieczności tylko chwilką i trzeba być gotowym. Zawsze
gotowym! Benjamin znał swój cel w życiu i wiedział dokąd
dążył. Bóg wezwał swojego trębacza. Odszedł „w jednej
chwili, w oka mgnieniu".
Niniejsze
wspomnienie ukazuje się w pierwszą rocznicę tragicznego
wydarzenia. Relacja została sporządzona na podstawie świadectwa
rodziców, członków rodziny oraz korespondencji
kondolencyjnej przyjaciół. Przyczyn, dla których
zdecydowano się na tę publikację jest kilka. Benjamin Bajeński
był chłopcem znanym w środowisku Zboru warszawskiego oraz
młodzieży spędzającej wakacje w Ostródzie. Charakterystyka
jego osobowości może posłużyć młodzieży za przykład życia
chrześcijańskiego, natomiast postawa, jaką wobec faktu przyjęli
rodzice świadczy o całkowitym posłuszeństwie woli Bożej.
Śmierć
jednego człowieka uratowała w sensie fizycznym, a też duchowym,
życie innym. Poza tym, otworzyła młodym ludziom możliwość
dokształcania się w dziele Ewangelii, w szerokim tego słowa
znaczeniu. Mianowicie, dotarła do Polski wiadomość, że przy
Global Missionary Radio Ministries (Kanada) powołano Fundację
Pamięci Benjamina Bajeńskiego. Jej zadaniem jest pomoc finansowa
ułatwiająca odbycie studiów teologicznych w amerykańskich
uczelniach chrześcijanom z Europy Wschodniej. Pragniemy
poinformować, że z pomocy takiej korzystają aktualnie br. br.
Władysław Jurków i Jan Barczuk.■
W
powyższym tekście Redakcja
nie dokonała
żadnych
skrótów ani zmian.
[Tekst
opublikowany w „Słowie i Życiu” nr 5-6/90].