Wywiad
z br. Henrykiem Sacewiczem
-
Przewodniczącym Naczelnej Rady Kościoła Zborów
Chrystusowych
[opublikowane
w „Słowie i Życiu” nr 3-4/90]
rozmawiali: Anna Bronowska i H. Ryszard
Tomaszewski
— Proszę
o kilka słów o sobie, o swoim spotkaniu z Panem.
Henryk Sacewicz: Pochodzę
z rodziny ludzi wierzących. Ma to oczywiście ogromny wpływ na moje
życie. Urodziłem się 10 maja 1944 roku. Ojciec mój, od
niepamiętnych dla mnie czasów zajmował stanowisko
przełożonego zboru, był bardzo czynnie zaangażowany w życie tego
zboru. Swoje życie oddałem Jezusowi Chrystusowi i potwierdziłem to
chrztem wiary, mając 13 lat. Moje nawrócenie nie było jakimś
szokującym przełomem, w którymś momencie, mimo tak młodego
wieku, uzmysłowiłem sobie po prostu, że w moim życiu musi być
miejsce dla Jezusa Chrystusa. W 16 roku życia po raz pierwszy
stanąłem za kazalnicą. Ciekawie Bóg pokierował moim
życiem, bo pochodziłem ze zboru w Sosnowcu, a moja pierwsza usługa
miała miejsce w Dąbrowie Górniczej, zborze, który
kilka lat później powierzył mi funkcję pastora.
Ojciec
bardzo pragnął, bym zdobył wyższe wykształcenie. Kiedy nie
udało mi się dostać na wydział geodezji na Politechnice
Warszawskiej, w ramach „luzów" znalazłem się w
Częstochowie, na wydziale metalurgicznym. Przeżyłem w tym mieście
duży kryzys duchowy.
Po
pierwszym roku, w czasie wakacji, zostałem kilkakrotnie poproszony o
usługę w zborze Polskiego Kościoła Chrześcijan Baptystów.
Po moich kazaniach pewna siostra zwróciła się do mnie ze
słowami: „Słuchaj, Henryk, czy ty nie tracisz czasu, studiując
na politechnice?" Przyznam się szczerze, że wtedy dopiero
zacząłem poważnie myśleć o swojej przyszłości. Następnego
dnia rano wstałem z gotową decyzją, żeby pójść na
studia, które pomogą mi później w służbie dla Boga.
I tak znalazłem się w Chrześcijańskiej Akademii Teologicznej.
Okres studiów był dla mnie szkołą patrzenia na innych, na
ludzi inaczej wierzących niż ja, mających różne od moich
problemy natury duchowej. Studia ukończyłem w 1971 roku i podjąłem
pracę zawodową, równocześnie udzielając się w pracy w
zborze w Dąbrowie Górniczej, gdyż jeszcze w trakcie studiów,
w 1967 roku zbór ten powierzył mi obowiązki przełożonego.
— Rodzice
Brata byli ludźmi oddanymi Bogu. Które z wartości
wyniesionych z domu są najcenniejsze, najbardziej Bratu pomogły w
życiu?
— Po
pierwsze, moi rodzice nauczyli mnie bezgranicznej wiary w Pismo
Święte, jako Słowo Boże; nauczyli mnie tego, że jeżeli o
jakichś sprawach Biblia mówi, i mnie wolno mówić,
jeżeli o jakichś sprawach Biblia nie mówi, mnie też nie
wolno mówić, nie wolno spekulować, dopasowywać tekstu
biblijnego do własnych wyobrażeń i poglądów.
Po
drugie, nauczyli mnie, że w życiu człowieka sprawa Boża powinna
zajmować zawsze pierwsze miejsce; że zbór nie jest miejscem,
w którym ja, nawet będąc pastorem, mogę forsować swoje
interesy. Na terenie zboru mogę jedynie czynić to, co będzie
służyło dobru wszystkich i co jest zgodne ze Słowem Bożym.
Innych rzeczy mi nie wolno. l to jest coś, co na pewno wyniosłem z
domu.
Rodzice
nauczyli mnie również sposobu patrzenia na innych ludzi.
Wyniosłem z domu przekonanie, że w drugim człowieku powinienem
przede wszystkim szukać brata, tym bardziej jeżeli jest to człowiek
wierzący, a nie doszukiwać się w nim złych cech. Właśnie tę
umiejętność bardzo cenię w moim ojcu, widziałem bowiem, że
postępował tak na co dzień.
— Przenieśmy
się wstecz do trudnych lat pięćdziesiątych. Rodzina Brata, jak
tyle innych, bardzo wiele wycierpiała. Jakie wspomnienia wiążą
się z tym okresem?
— Pamiętam
najtrudniejszy dla nas rok 1950. Ja akurat wtedy zacząłem naukę i
kilkanaście dni po rozpoczęciu roku szkolnego ojciec wyjechał na
kurację i powrócił z niej... po ponad pół roku. Mama
nie wiedziała, co się stało. Dopiero później, bardzo
okrężną drogą, dowiedziała się, że ojciec został aresztowany.
Mnie nie powiedziała mi o tym, a ja wciąż namawiałem ją, żeby
pójść na dworzec, bo być może tata wróci. Mama
chodziła tam ze mną, nigdy nie mówiąc, że tata nie wróci.
Z tamtego czasu pamiętam dokładnie jedno wydarzenie: zapakowaliśmy
paczkę z żywnością. Ta paczka po około miesiącu powróciła
i do dzisiaj mam przed oczami widok spleśniałego chleba, jaki
ukazał się nam po jej otwarciu.
Dopiero
gdy ojciec wrócił, gdy byłem już bardziej świadomy,
powiedział mi, że był aresztowany jako szpieg amerykański i
podlegał sądownictwu wojskowemu. Jednak nie był sądzony, był
tylko w areszcie i po około pół roku dochodzenie umorzono.
Ale i w takich momentach Bóg nie zapomina o swoich ludziach.
Pierwsze co zdarzył, gdy ojciec został osadzony w celi w Kudowie,
na półeczce, która była w tej celi, któryś z
poprzedników wydrapał zdanie: „Ufaj w Bogu". Innym
razem, w więzieniu w Katowicach, kiedy ojciec myślał, że jest
sam, i wydawało się, że nie ma nikogo z osób znajomych,
bliskich, któregoś dnia usłyszał, że ktoś za ścianą
gwiżdże melodię pieśni „Już się nie bój dłużej".
Trudno jest opisać, co w chwilę później działo się w
więzieniu, ponieważ wszyscy, ilu było braci, zaczęli śpiewać tę
pieśń. Obsługa więzienna „chciała zwariować".
— Bardzo
ciepło wspomina Brat rodzinę, w której się wychował. Jaka
jest rodzina, którą sam Brat założył?
— Związek
małżeński zawarłem jeszcze w czasie studiów. Moja żona
Nina z wykształcenia i z praktyki jest nauczycielką nauczania
początkowego i już 26 lat wykonuje swój zawód.
Chociaż wiem, że jest w znacznym stopniu obciążona dodatkowymi
obowiązkami związanymi z charakterem mojej pracy, uważam, że jest
to niezwykle ważne jako świadectwo dla ludzi, którzy patrzą
na nas z zewnątrz. Nina jest bardzo dobrą żoną i gdyby nie jej
pomoc, nie mógłbym podjąć tak wielu funkcji, związanych z
pracą w Kościele. Bardzo dużo, żeby nie powiedzieć: wszystkie
obowiązki domowe spadły praktycznie na nią. Mamy trzech synów:
najstarszy – Robert - studiuje na Politechnice Warszawskiej, średni
- Arkadiusz - jest w klasie maturalnej, a najmłodszy – Dariusz -
uczy się w szóstej klasie szkoły podstawowej.
— Przez
długi czas łączył Brat pracę zawodową z pracą pastorską. Czy
powinno to być regułą?
— Myślę,
że byłoby dobrą rzeczą, gdy kaznodzieje, którzy
rozpoczynają pracę w Kościele, przez pewien czas pracowali
najpierw zawodowo. Praca zawodowa uczy bowiem pewnych rygorów
i dyscypliny. Poza tym uczy umiejętności współżycia z
innymi ludźmi i daje możliwość praktycznego sprawdzenia
chrześcijańskiego życia wśród ludzi niewierzących. Często
bywa też praktyczną szkołą pokory.
— Proszę
powiedzieć kilka słów o zborze, którego jest Brat
pastorem.
— Zbór
w Dąbrowie Górniczej liczy 65 członków (nie licząc
dzieci i sympatyków), którzy oddali swoje życie Panu i
potwierdzili to chrztem wiary. Prowadzi pracę wśród dzieci,
wśród młodzieży, organizuje zimowiska. Dla mnie bardzo
ważne jest, że większość dzieci, które wychowywały się
w zborze, pozostało w nim i stało się później świadomymi
członkami zboru. Ostatnio takie poruszenie przeżyłem w czasie
programu świątecznego, kiedy widziałem śpiewające dzieci, które
prowadziła młoda osoba, która nie tak dawno jeszcze sama
uczęszczała do szkółki niedzielnej, a w tej chwili już
odpowiada za pracę wśród dzieci. W tym samym czasie w
kaplicy chodziło, może i troszeczkę przeszkadzając, dziecko,
które ma półtora roku i które stanowi to
trzecie pokolenie dzieci wychowywanych przez zbór. Jest to,
jak myślę, dla każdego pastora czymś bardzo budującym i dającym
wielką satysfakcję, bo świadczy o poprawności prowadzenia zboru.
I
dla mnie osobiście, i dla zboru, jest bardzo ważną sprawą, że
znalazło się wielu ludzi, którzy pomagają mi w pracy
pastorskiej, szczególnie teraz, kiedy podjąłem się
dodatkowych, międzyzborowych obowiązków. Zbór powołał
dwóch drugich pastorów, którzy nie tylko
uzupełniają się wzajemnie, ale wykonują wiele rzeczy, których
ja nie byłem w stanie dokonać.
— Od
wielu lat jest Brat przełożonym zboru. Jakie cechy, brata zdaniem,
pomagają, a jakie przesz kadzają w pracy pastorskiej?
— Może
zacznę od pozytywów. Na pewno cechą, która pomaga w
kierowaniu zborem jest zdecydowanie. Nie znaczy to, oczywiście, że
zdanie pastora musi być forsowane za wszelką cenę. Pamiętam swój
start w pracy zborowej: Przyjechałem zaraz po studiach i zacząłem
pracę w zborze, gdzie miałem do czynienia z gronem ludzi starszych,
doświadczonych - ludzi, którzy pamiętali mnie jeszcze jako
„Heniusia w krótkich majteczkach". A ja teraz miałem
ich przekonywać do pewnych form pracy. Wydaje mi się, że udało mi
się nawiązać z tymi ludźmi kontakt we właściwy sposób,
który nie polegał na narzucaniu swojego zdania, a na
przekonywaniu i liczeniu się ze zdaniem innych.
Kolejna
ważna cecha to otwartość. Na pewno pastor, kaznodzieja czy członek
Rady Zboru nie może być człowiekiem, który zamyka się w
sobie, którego interesują tylko własne sprawy i problemy
lub, co najwyżej, jeszcze sprawy rodziny. Musi być człowiekiem
otwartym, bo w przeciwnym razie rozproszy tylko zbór, a nie
będzie przyciągał ludzi do Chrystusa. Dotyczy to także domu
pastora, który – choć jest to często bardzo trudne w
realizacji - musi zawsze pozostawać otwarty dla innych. Oczywiście,
ludzie czasem nadużywają tej otwartości, przychodząc w porze, o
której nie powinno się nikogo odwiedzać, tym bardziej jeżeli
problem nie jest aż tak palący, że nie można z nim poczekać tych
kilkunastu godzin. Ale myślę, że nawet taka sytuacja musi być
zrozumiana przez kaznodzieję zboru. Później można z tym
człowiekiem porozmawiać i powiedzieć mu, że przyszedł nie w
porę, ale w tym momencie nie można odwracać się od niego.
Ważne
jest również, żeby kaznodzieja potrafił stworzyć w zborze
ciepłą atmosferę: klimat zrozumienia innego człowieka, nie
stwarzania barier ludziom, którzy chcą porozmawiać; pewności
że każdy, kto przyjdzie z jakimkolwiek problemem, zostanie zawsze
chętnie wysłuchany. Nie twierdzę, że do każdego członka mojego
zboru umiałem dotrzeć w taki sposób, ale wiem, że jest to
potrzebne, i że wtedy atmosfera w całym zborze będzie taka, że
inni, szczególnie ludzie z zewnątrz, będą do nas lgnęli.
Kolejną
cechą, która ułatwia służbę kaznodziejską, jest łatwość
nawiązywania kontaktów. Są ludzie i wydaje się że ja
również należę do tej grupy, którym łatwo jest
mówić „ex cathedra" natomiast trudniej jest rozmawiać
indywidualnie. Ale powinno się wtedy uzmysłowić sobie swoje
niedostatki i umiejętnie dobrać współpracowników,
którzy mogliby swoimi umiejętnościami zapełnić tę lukę.
I tu widzę kolejną pozytywną cechę, którą powinien
posiadać pastor: umiejętność bliskiej współpracy z innymi
ludźmi.
Natomiast
cechą, która zdecydowanie przeszkadza w służbie pastorskiej
jest impulsywność, nad którą nie potrafi się zapanować.
Czasami - umiejętnie prowadzona - może być cechą pozytywną. Ale
impulsywność, która nie jest pohamowana, która
niszczy, tłumi innych ludzi, na pewno jest cechą negatywną.
— Czym
się zajmuje Przewodniczący Naczelnej Rady Kościoła?
— Spraw,
którymi się zajmuję, jest bardzo dużo i nie o wszystkich
będę w stanie tutaj powiedzieć. Rozumiem swoją funkcję jako
szczególne powołanie i wyróżnienie. Myślę, że
zostałem powołany przede wszystkim do tego, aby koordynować pracę
zborów naszego Kościoła, oraz reprezentować go na zewnątrz.
Można
by tu oczywiście mówić o wielu pracach natury
administracyjnej: zwoływanie, czuwanie, prowadzenie spotkań
Naczelnej Rady Kościoła, uczestnictwo w spotkaniach
międzykościelnych czy wizyty w urzędach, gdzie reprezentowane są
sprawy naszego Kościoła. Ale myślę, że są to rzeczy najmniej
ważne. Sprawą o podstawowym znaczeniu jest dla mnie odwiedzanie
zborów. Wizyty te traktuję nie tylko jako klasyczną służbę
kaznodziejską, ale przy tej okazji staram się rozmawiać, czy to w
trakcie oficjalnego spotkania z Radą d anego zboru, z pastorem, czy
też w formie takich prawie prywatnych rozmów z poszczególnymi
członkami zboru. Rozmowy te dają mi pewne światło na atmosferę,
jaka panuje w zborze i na pewne sprawy, z którymi Rada i
pastor czasami się borykają. Próbuję wtedy, w miarę moich
możliwości, przekazać jakieś sugestie, które mogą pomóc
w rozwiązaniu takiego problemu.
Dlaczego
przyjąłem taką zasadę? Dlatego, że myślę, że nie jestem
powołany do tego, aby być nadzorcą nad zborami, nad pastorami, ale
po to, by pomagać. I trudno byłoby mi nieść taką pomoc zborom,
nigdy ich nie odwiedzając i nie rozmawiając z nich członkami, a
tylko bazując na informacjach, jakie do mnie docierają jakimiś
innymi drogami. Wydaje mi się, że własna obserwacja i bezpośredni
kontakt dadzą najwięcej. Dlatego staram się bywać we wszystkich
zborach naszego Kościoła.
— Jakie
są pozytywne i negatywne skutki reorganizacji ZKE?
— Myślę
że jest jeszcze za wcześnie, by w sposób pełny odpowiedzieć
na to pytanie. Uważam, że negatywną stroną reorganizacji
Zjednoczonego Kościoła jest f akt utworzenia się kilku niedużych,
nieznanych grup wyznaniowych, podczas gdy ZKE pewną renomę już
posiadał. Innym minusem jest to, że mogliśmy wspólnie dużo
więcej zdziałać na zewnątrz. Mam tu na myśli sprawy wydawnicze,
służbę radiową a może i w przyszłości telewizyjną.
Natomiast
pozytywny jest niewątpliwie fakt, że małe zbory, współpracujące
ze sobą mogą dotrzeć z Ewangelią Chrystusową do znacznie
większej liczby osób, znacznie rozszerzając teren swojej
działalności. Jeżeli dalsze lata pokażą, że Kościoły, które
wyszły z ZKE, rzeczywiście potrafią ze sobą współpracować
– chodzi tu o zbory na danym terenie – to na pewno będziemy w
stanie przekazać Dobrą Nowinę znacznie większej liczbie ludzi.
Inną
pozytywną cechą tego stanu rzeczy jest fakt, że Kościoły
powróciły do swojej dawnej tożsamości i praktyka (bo
żadnych poważnych różnic doktrynalnych nigdy nie było),
różniąca dotąd poszczególne Kościoły przestała
być źródłem napięć. Obecnie każdy gość czy zaproszony
kaznodzieja musi dostosować się do zwyczajów panujących w
zborze, w którym usługuje, co wcześniej nie zawsze było
regułą.
Elementem
pozytywnym reorganizacji jest także uzmysłowienie nam, że
administracyjnie nie da się na dłuższą metę utrzymać jedności.
Oczywiście jestem za jednością wśród chrześcijan, ale
powinna się ona wyrażać się raczej w sferze wzajemnego
zrozumienia, poszanowania, współpracy, a nie w jednym
szyldzie.
— Czy
to dobrze, czy źle, że nasz Kościół nie ma jasno
sprecyzowanej dogmatyki?
— Trudno
jest jednoznacznie odpowiedzieć na to pytanie. Myślę, że mamy
dość ściśle określoną doktrynę, tylko nie przybrała ona nigdy
formy jakiegoś wyznania wiary. Dla mnie osobiście (należę w
sensie teologicznym do systematyków) jest to pewnym brakiem.
Myślę, że w niektórych przypadkach byłoby łatwiej,
gdybyśmy pewne prawdy które są głoszone w naszych zborach,
mieli w jakiś sposób uporządkowane i przelane na papier.
Wtedy można byłoby powiedzieć: Chcesz się dowiedzieć? Sięgnij
do źródła. Z drugiej jednak strony, gdy dziś patrzę na to
zagadnienie, przyznam się szczerze, że jestem zadowolony z takiego
stanu rzeczy, ponieważ na wiele spraw troszeczkę inaczej dzisiaj
patrzymy. Były tematy, które z pewnych względów były
tematami tabu, a dzisiaj już nie są i one nie znalazłyby się w
takim opracowaniu.
Na
początku lat 80-tych była próba stworzenia takich
materiałów. Nie zostało powiedziane, że ma być to
podręcznik dogmatyki Kościoła, ale raczej materiał dydaktyczny do
nauczania w zborach. Praca ta nie udała się, chyba właśnie z
powodu braku systematyczności w pracy i zbyt dużego obciążenia
kaznodziejskiego ludzi, którzy mogliby takiej pracy się
podjąć.
— Brak
tzw. „wyznania wiary" związany jest na pewno z przyjętą
przez Kościół zasadą autonomii poszczególnych
zborów. Czy taka autonomia nie stwarza pewnych zagrożeń?
— Oczywiście,
brak tej spisanej dogmatyki jest bazą wyjściową do tego, co jest
tak mocno w naszym środowisku kościelnym podkreślane, mianowicie
autonomii zboru. Myślę że autonomia
zborów
kryje w sobie wielkie korzyści, ale i niesie pewne niebezpieczeństwa
- być może szczególnie na naszym polskim gruncie. Może od
tego niebezpieczeństwa zacznę. Mam tutaj na myśli pewną swawolę,
która niewiele ma wspólnego z autonomią, ale czasami
bywa tak rozumiana. Tzn. jeżeli mam swobodę działania, swobodę
nauczania, to nic mnie już nie interesuje. Nie interesują mnie inne
zbory, nie interesuje mnie Rada Naczelna, nie interesują mnie
jakiekolwiek relacje z innymi ludźmi wierzącymi. Myślę, że jest
to źle pojęta autonomia.
Autonomia
- słowo to samo w sobie mówi o ustalaniu przepisów dla
siebie, dla swojej własnej społeczności, ale to nie mogą być
przepisy, które mają prawo pominąć, zniszczyć wszystkich
innych. W sumie żyjemy w pewnym środowisku - ludzi zarówno
wierzących, jak i niewierzących i prawa mojego zboru nie mogą
wykluczać wszystkich innych. Osobiście autonomię zboru rozumiem w
ten sposób i do tego chcę zmierzać, że za pracę zboru, za
sposoby, metody wyjścia na zewnątrz tego zboru odpowiada on sam.
Ale zbór żyje w pewnym organizmie, w pewnej symbiozie z
innymi i jego prawa muszą uwzględniać możliwość bycia ze
wszystkimi.
— Jak
zmienia się sytuacja Kościoła w świetle zmian, które
zachodzą w naszym kraju?
— Zmiany
polityczne w Polsce napawają z jednej strony optymizmem, z drugiej
zaś budzą pewne obawy. Optymizm wynika z faktu, że wiele spraw
natury prawnej, które ograniczały, utrudniały pracę
Kościoła, dzisiaj praktycznie zniknęły. Wiele rzeczy, o które
dosłownie trzeba było walczyć, dziś można normalnie wykonywać.
To bezsprzecznie jest wielkim plusem. Ogromnie pozytywną rzeczą
jest również otworzenie, przez ustawę o wolności sumienia i
wyznania z 17 maja 89 roku, możliwości regulowania statusu prawnego
związków wyznaniowych, nie tylko na podstawie statutu
zatwierdzanego przez dzisiaj już praktycznie nie istniejący Urząd
do Spraw Wyznań, ale na zasadzie ustawy, l myślę, że jest to
bardzo pozytywna i ważna rzecz. Stąd też i nasz Kościół
przygotowuje się do tego, żeby wersję takiej ustawy zaprezentować
Sejmowi. Nie wiem na ile się nam to uda, więc nie chcę się
dzisiaj wiązać żadnym słowem, ale prace takie ą prowadzone.
Myślę,
że jeszcze jedną pozytywną cechą zmian, które nastąpiły
w naszym kraju, jest wielka swoboda w możliwości zwiastowania Słowa
Bożego, z wykorzystaniem wszelkich środków masowego
przekazu. A to np. zostało nam z naszego statutu kiedyś skreślone.
Natomiast
obawy wynikają być może z przesadnej ostrożności, być może z
zaniepokojenia sytuacją, jaką obserwuję. Jest to związane z
pozycją Kościoła, do niedawna zwanego rzymskokatolickim, a teraz -
wedle ustawy - katolickim. Dlaczego? Rozumiem i uznaję to za
potrzebę chwili, że Solidarność, która jest wiodącą siłą
w Polsce, musiała znaleźć w kimś oparcie i oczywiście nikt inny,
jak tylko Kościół rzymskokatolicki mógł je
zagwarantować. l myślę, że w tym momencie należy się ukłon w
stronę tego Kościoła, że wziął na siebie ten obowiązek. Ale z
drugiej strony wydaje mi się, że winien on zastanowić się nad
tym, w którym momencie powinien z klasycznego życia
politycznego wycofać się, gdyż uważam, że Kościół nie
jest powołany do zajmowania się tego rodzaju sprawami. Kościół
- jak to naucza sam apostoł Paweł - jest zobowiązany, żeby w
swoich modlitwach nosić królów, i ten obowiązek
powinien spoczywać na nas wszystkich. Jednakże, powinniśmy być
dalecy od decydowania o ruchach politycznych. I moją obawą jest,
czy Kościół katolicki znajdzie ten właściwy moment, żeby
powiedzieć siłom politycznym: „teraz wy rządźcie dalej
samodzielnie".
— Obowiązki,
które wziął Brat na siebie są tak wielkie, że trudno
oprzeć się pytaniu, w jaki sposób można to wszystko ze sobą
powiązać? Czy znajduje Brat czas także dla swojej rodziny?
— Ten
ostatni człon pytania powinien być skierowany do mojej żony,
ponieważ ona ponosi największy ciężar odpowiedzialności za
właściwe funkcjonowanie rodziny. Jest to bardzo trudne i przyznam
się szczerze, że często zastanawiam się, czy nie będę kiedyś
rozliczony za to, że zbyt mało czasu poświęcam moim najbliższym.
Gdy
chodzi o godzenie funkcji pastora i „zwierzchnika" Kościoła,
to rozwijało się to stopniowo. Do czasu reorganizacji ZKE było to
pewnym utrudnieniem, ale utrudnieniem dającym się pokonać i wydaje
mi się, że zajmowanie tych dwóch stanowisk nie było jakoś
diametralnie wykluczające się. Natomiast gdy w grę weszła
samodzielność naszego Kościoła, w pewnym momencie zdałem sobie
sprawę z tego, jak trudno jest pogodzić te funkcje. Z problemem tym
zwróciłem się do swego zboru najpierw w formie ankiety,
którą członkowie wypełniali, a później w czasie
zebrania członkowskiego. Członkowie zboru nie wyrazili zgody na
moje odejście z funkcji pastora i zaproponowali powołanie dwóch
drugich pastorów, którzy przejęliby gros moich
obowiązków.
Myślę,
że jest to dobre rozwiązanie, ułatwiające mi większe
zaangażowanie się w sprawy kościelne. Klasyczne powiązanie obu
tych funkcji praktycznie jest niemożliwe. W pierwszym okresie
funkcjonowania Kościoła jako samodzielniej organizacji, bardzo dużo
czasu spędzałem w Warszawie, czuwając nad ustaleniem zasad naszej
działalności. Dzisiaj, gdy pewne rzeczy zostały zorganizowane,
troszeczkę zmieniłem ten schemat swojego pobytu w Warszawie. I -
najogólniej rzecz biorąc - wygląda to w ten sposób,
że jeden tydzień w miesiącu spędzam w Warszawie w biurze (zbory
są poinformowane, jaki to jest tydzień) i jestem wtedy do
dyspozycji wszystkich pastorów, interesantów. Pozostały
czas spędzam na swoim terenie.
No
i trzecia sfera - moje podróże po Polsce. Staram się te
wyjazdy do zborów łączyć z wyjazdami do Warszawy, bo do
większości zborów droga jednak prowadzi przez Warszawę.
Jestem, na szczęście, wyposażony w dobry środek lokomocji i to
bardzo ułatwia mi pracę, ponieważ jestem w stanie po pokonaniu
nieraz bardzo dużych odległości być użyteczny do dzieła, które
jest celem mojej wizyty.
— Czy
nie czuje się Brat zmęczony, wyczerpany tak intensywnym trybem
życia?
— Nie
cieszę się najlepszym zdrowiem, ale wtedy, gdy sprawa jest związana
ze służbą Panu, jakoś w tym momencie przychodzą siły i mogę
jej się podjąć. Myślę, że tutaj jakoś owocuje moje pełne
zaufanie do Boga, że jeżeli jest sprawa, która jest Jego
sprawą, ja jestem tylko narzędziem, a On nie używa narzędzia,
które w danym momencie nie byłoby w stanie tego wykonać. Bóg
daje mi siłę do realizacji zadań, jakie przede mną postawił.
Oczywiście, jest to męczące, bardzo trudne. Oczywiście, po takim
pobycie w Warszawie, gdzie najczęściej dzień się zaczyna bardzo
wcześnie, a kończy dość późno i obfituje w wiele, nie
zawsze łatwych, rozmów, potrzebuję dzień lub dwa
psychicznego relaksu, odpoczynku w domu.
— Dziękujemy
za rozmowę i życzymy Bratu wielu Bożych błogosławieństw w
dalszej pracy.
Rozmawiali:
ANNA
BRONOWSKA
H.
RYSZARD TOMASZEWSKI