Słowo i Życie - nr lato 1999
 

Zgubione - znalezione

Z wykładów Johna Marra

... Amy była córką kaznodziei. Wychowana w dobrym chrześcijańskim domu. Jej mama była często zapraszana jako wykładowca na spotkania dla kobiet. Amy była bardzo utalentowana muzycznie. Razem z dwiema swoimi siostrami często podróżowała, śpiewając dla Pana. Po ukończeniu szkoły średniej wyjechała do college'u. Tam zaczęła "rozwijać skrzydła". Zaczęło się bardzo zwyczajnie - kilka drinków. Potem była kokaina. Podczas jednej z nocy po zażyciu kokainy spotkała Teresę, również narkomankę. Zostały kochankami.

Pewnego dnia Amy została zaproszona do Kościoła. Będąc pogrążona w desperacji nie miała ochoty tam pójść, jednak poszła. Podczas tego nabożeństwa uświadomiła sobie grzech w swoim życiu. Trudno uwierzyć, ale pozostawienie narkotyków było relatywnie łatwe. Znacznie trudniej było zmienić styl życia. Po kilku miesiącach obie, Amy i Teresa, zrozumiały, że Jezus był bardzo ważny w ich życiu, ale ciągłe pokuszenie było czymś, z czym - jak wielu z nas - nie mogły sobie poradzić. We łzach pożegnały się. Teresa wyjechała do Kalifornii. Teraz jest psychologiem, pracującym wśród kobiet, które chcą porzucić homoseksualny styl życia. Amy należy do grupy uwielbiającej w naszym Kościele i jest dyrektorem prowadzonego przeze mnie programu dla kobiet uzależnionych. Niezwykłe jest to, że jak nikt inny jest w stanie porozumiewać się z nimi. Ona naprawdę rozumie ich zranienia, cierpienia i osobiście doświadczyła łaski Jezusa Chrystusa...

... Joe został przyprowadzony do ośrodka przez matkę i ojca, który był kapitanem lotnictwa. W ciągu trzech tygodni nigdy nie widzieliśmy jego ojca. Na kilka dni przed zakończeniem kuracji jego ojciec zaczął się pojawiać. Na koniec mieliśmy uroczystość zakończenia programu. Podczas tej uroczystości ojciec, wojskowy, potężny mężczyzna, wstał, podszedł do syna i upadł przed nim na kolana. Powiedział: "Kiedy przyprowadziłem cię tutaj parę tygodni temu, nienawidziłem cię. Dla mnie nie byłeś już członkiem mojej rodziny, dla mnie byłeś martwy". Zaczął płakać: "Wielbię Boga za to, że mój syn, który był umarły, wrócił do mnie"...

... W Ewangelii Łukasza w 15. rozdziale znajdujemy trzy wspaniałe przypowieści. Czytamy tam o zgubionej owcy, o zgubionym groszu i o synu marnotrawnym. Wszystkie trzy kończą się jednakowo: wielką radością z odnalezienia tego, co zostało zgubione.
Kościół nie jest powołany, by być sanktuarium dla kapłanów, by odgradzać swoje owieczki od świata. Jest powołany, by być bezpiecznym miejscem dla chorych i zranionych ludzi, gdzie mogą usłyszeć Dobrą Nowinę, zmienić swoje życie. To ma być miejsce, gdzie zgubiona owca znajduje swój dom. To ma być miejsce radości ze znalezienia zagubionego grosza. To ma być miejsce bezwarunkowej miłości Ojca, witającego marnotrawnego syna, powracającego do Niego. Nasze zadanie jest bardzo proste: pomóc słabym dzieciom Boga, które upadły, by mogły się podnieść.
Lubimy spędzać czas w czterech bezpiecznych ścianach kościołów, które wybudowaliśmy, zamiast pójść wśród ludzi i roznosić Słowo. Pytanie jest proste: czy mamy dostosować się do standardów świata, czy powinniśmy być przemienieni w nową wspólnotę dzieci Bożych miłujących, usługujących, troszczących się o innych? Jeśli dojdziemy do konkluzji, że Bóg chce, byśmy się raczej byli skierowani do ludzi na zewnątrz niż ku sobie nawzajem, musimy wiedzieć, jak mamy postępować.

Wolą Bożą jest, aby nikt nie zginął (II P. 3,9). Nasze zadanie jest jasne: mamy ewangelizować. Nigdzie w Piśmie nie jest powiedziane, że Kościół jest pasywny. Mamy iść i odnajdywać zgubionych, nosić brzemiona jedni drugich, cieszyć się ze zwycięstw innych. Co zatem mamy czynić, aby zdobywać ludzi dla Chrystusa? Przede wszystkim ludzie muszą wiedzieć, że są u nas mile widziani, że chętnie witamy ich wśród nas. Każdy zbór ma specyficzne niewidzialne znaki. Na przykład: jeśli ubierasz się tak jak my, jesteś tu mile widziany; jeśli lubisz naszą muzykę - chętnie cię przyjmiemy. Ale jedynym niewidzialnym, ale zawsze obecnym w Kościele znakiem, powinno być to, co zaaprobował sam Chrystus: każdy, taki jaki jest, może tu przyjść i jest tu mile widziany. Kilka miesięcy temu, w środku nocy otrzymałem telefon od osób z naszego zboru pełniących dyżur przy telefonie zaufania. Zadzwonił do nich człowiek, który zdecydował się popełnić samobójstwo. Gdy dotarliśmy do tego człowieka, okazało się, że już trzykrotnie próbował odebrać sobie życie, a powodem, dla którego tym razem zadzwonił do Kościoła, było to, że w ostatnią niedzielę uczestniczył w naszym nabożeństwie i... nikt nie kazał mu zdjąć kowbojskiego kapelusza! To doskonała ilustracja, co naprawdę jest ważne: nie ubiór, nie to, że siedział w kowbojskim kapeluszu, a jego życie, jego dusza.
Co widzą ludzie, gdy przychodzą do Waszego Kościoła? Czy miłujących się ludzi, czy grupę obcych sobie osób, znajdujących się we wspólnym pomieszczeniu? Ludzi służących z radością, czy spełniających tylko swój obowiązek? Czy doświadczają uwielbiania Boga, czy rozrywki? Czy widzą wiarę w działaniu, czy ludzi usiłujących pokazać wiarę? I najważniejsze: czy widzą ludzi, czy Chrystusa?

Inny element, który zawsze powinien być widoczny w Kościele: Bóg kocha Cię, jesteś naprawdę ważny dla Niego i my Cię kochamy, i chcemy ci pomóc.
I jeszcze jeden znak, dostrzegalny dla każdego wchodzącego do naszej kaplicy: Bóg ma dla Ciebie dar, przyjdź i weź go.

Mamy miłować innych. Nie jest łatwo kochać tych, których się kochać nie da. Jeśli przyjrzymy się ludziom, których Jezus miłował, o których czytamy w Ewangelii, wielu z nich zakwalifikowalibyśmy jako tych, których nie da się kochać. Bóg dał dowód swojej miłości do nas przez to, że gdy byliśmy jeszcze grzesznikami - umarł za nas (Rzym. 5,6-8). Bóg oferuje dar łaski dla wszystkich.

Mamy służyć innym. Jezus spędzał większość swego czasu z cuchnącymi rybakami, trędowatymi, żebrakami. Gdyby Jezus przybył dziś do nas, gdzie moglibyśmy Go znaleźć? Siedzącego w kościele i śpiewającego hymny? Czy usługującego ludziom z ulicy? Na studium biblijnym w przytulnym domu, czy wśród bezdomnych?

Jako chrześcijanie zbyt często siedzimy rozmawiając, jak źli są "tamci" ludzie, jak to dobrze, że my nie jesteśmy tacy. Ale jeśli rzeczywiście pragniemy być Kościołem, ofiarą miłą i przyjemną Bogu, musimy stać się miejscem, do którego smutni, biedni i głodni ludzie mogą przyjść, by odnaleźć miłość i łaskę. Kiedy Bóg powoływał Mojżesza, by wyprowadził Izraela z Egiptu, Mojżesz odmówił, mówiąc, że nie czuje się na siłach, by to zrobić, nie podoła temu zadaniu. Nie wiem, jak Wy, ale ja niejednokrotnie tak się czułem, widząc, że zadanie przerasta mnie. Bóg jednak użył Mojżesza: uciekiniera, mordercę, by wyzwolić lud z niewoli. Nasze otoczenie pełne jest ludzi zniewolonych i tylko Bóg wie, jakie cuda czekają nas w wyzwalaniu tych ludzi.

Wszechmocny Boże, prosimy Cię o przebaczenie, gdy upadamy. Dziękujemy, że wyciągasz do nas rękę i pozwalasz nam się podnieść. Ojcze, daj nam siłę i odwagę, i pragnienie, by wyciągać ręce po Twoje zgubione i umierające dzieci. Nie tylko je podnosić, ale przytulać i okazywać miłość, pokazać im Twoją łaskę...

JOHN MARR
(Wybór i opracowanie N.H.)
  Copyright © Słowo i Życie 1999 

Słowo i Życie - nr lato 1999