ZDROWIENIE DUSZY
Mam 46 lat. Jestem profesorem Uniwersytetu Warszawskiego, gdzie wykładam
różne przedmioty, związane ze studiami nad językami słowiańskimi i bałkańskimi.
Urodziłam się i wychowałam w rodzinie katolickiej (choć wśród przodków
mojej mamy byli także protestanci), przy czym zwłaszcza moja śp. Babcia
i żyjący do dziś Ojciec byli dla mnie zawsze przykładem katolików głęboko
i szczerze wierzących. Ja sama, poza krótkim epizodem wahań i rozterek
w wieku dojrzewania, właściwie zawsze byłam przeświadczona o istnieniu
Boga i zawsze dążyłam do kontaktu z Nim poprzez osobistą modlitwę. Z dzisiejszej
perspektywy oceniam jednak, że moja wiara miała chyba wymiar przede wszystkim
emocjonalny, a może wręcz było to bardziej pragnienie wiary, niż realna,
wielopłaszczyznowa duchowa społeczność z Bogiem.
Stopniowo zaczęłam odczuwać, że moje życie duchowe jest w jakiś sposób
niepełne. Że choć deklaratywnie uznaję prymat Boga w całym świecie, a więc
i we własnym życiu, to jednak w praktyce Bóg w moim życiu nie zawsze bywa
postacią centralną. Że często nie umiem odbierać i wartościować tego, co
mnie otacza, przez pryzmat wiary. Intuicyjnie rozumiałam, że powinnam zacząć
na co dzień obcować z Pismem Świętym, że moja znajomość Biblii (zwłaszcza
wszystkiego poza czterema Ewangeliami) jest żenująco słaba i że koniecznie
należy to zmienić. A jednak, mimo że mój zawód wyćwiczył mnie w obcowaniu
z trudnymi nieraz tekstami, czytanie Biblii szło mi niezrozumiale opornie.
Wielokrotnie, zniechęcona, zarzucałam tę lekturę, by potem znów do niej
powracać, ale wciąż ze skutkiem zupełnie mnie niezadowalającym. Ten stan
niespełnienia w wierze, poczucia jej nieudolności i ułomności, coraz bardziej
męczył mnie i niepokoił, ale nie umiałam znaleźć zeń wyjścia.
W takim stanie ducha trafiłam, pozornie dość przypadkowo, do zboru
na Puławskiej. Tamtejsze nabożeństwa niedzielne wzbudzały we mnie z początku
mieszane uczucia. Nie do końca potrafiłam pojąć i zaakceptować ich koncepcję,
tak różną od znanej mi formy katolickiej mszy, a jednocześnie ogromnie
przyciągający był dla mnie sposób czytania i komentowania Pisma Świętego.
Zaczęłam sobie w pełni uświadamiać, jak wielki był mój głód żywego kontaktu
ze Słowem Bożym; głód, którego sama wcześniej nie umiałam zaspokoić, choć
w zasadzie nie było żadnych ku temu przeszkód. Stopniowo czyniłam coraz
więcej - jak to sobie nazywam - małych biblijnych odkryć na własny użytek.
Po prostu zaczęły coraz jaśniej docierać do mnie treści wcześniej przede
mną zakryte.
Jednocześnie jednak potęgowało się we mnie uczucie, które nazwałabym
konfliktem lojalności: lojalności wobec - wówczas jeszcze mojego - Kościoła
katolickiego. Wielokrotnie prosiłam Pana w modlitwie, by Duch Święty rozjaśnił
mój umysł, bym mogła pokonać rozterki i zrozumieć, gdzie będę bliżej Boga,
gdzie jest moje - przeznaczone mi przez Pana - miejsce, gdzie jest źródło
prawdy. Te wahania, z różnym nasileniem, trwały przez blisko pół roku.
I wreszcie Pan zesłał mi pomoc w postaci pogłębionego kontaktu z Pismem
Świętym i intensywnego obcowania z nawróconymi chrześcijanami w trakcie
wczasów z Biblią tej jesieni w Ostródzie i Wiśle Jaworniku. O wszystkich,
których tam spotkałam, myślę z wdzięcznością. Szczególne znaczenie dla
mego duchowego rozwoju w tym czasie miał jednak kontakt z pastorem, który
razem z naszą grupą wczasową czytał, rozważał i interpretował Pismo Święte
w Ostróda Camp (br. Bronisławem Hurym). Czas w Ostródzie i Jaworniku okazał
się bardzo owocny. Wkrótce po powrocie do domu odczułam, że jestem już
wolna od rozterek. W miejsce niepewności zaczął wypełniać mnie spokój,
połączony z radosnym przekonaniem, że odejście z Kościoła katolickiego
to nie akt zdrady wobec Pana i mojej wiary; że słuszne jest jak najbliższe
trzymanie się Biblii i niemal dosłowne jej rozumienie. Wreszcie w całej
pełni pojęłam, na czym naprawdę polega Dobra Nowina i że jest to nowina,
wiadomość nie tylko dobra, ale wręcz niewysłowienie wspaniała.
Dziś z pełnym przekonaniem wyznaję nie tylko to, w co wierzyłam od
dziecka: że Jezus Chrystus jest Synem Bożym, ale i to, że jest także dla
mnie osobiście Panem i Zbawcą, któremu teraz zapragnęłam i mogłam powierzyć
całe moje życie, zapraszając Go szczerze do swego serca. Lepiej rozumiejąc
przesłanie Pisma Świętego, mogłam na nowo ocenić moje dotychczasowe życie,
ze wszystkimi jego zaniechaniami, zaniedbaniami, grzechami. Uwierzywszy
na nowo, głęboko zapragnęłam przystąpić do chrztu, zgodnego w pełni ze
wskazaniami Biblii, świadomie przeżywanego, by narodzić się na nowo w Jezusie
Chrystusie.
Moje nawrócenie, jak widać, nie miało charakteru gwałtownego przełomu,
ale raczej było stopniowym - choć nie pozbawionym chwil uniesień - procesem
ozdrowieńczym duszy. Tak jak mówi psalmista: "Tęsknie oczekiwałem Pana:
Skłonił się ku mnie i wysłuchał mojego wołania. Wyciągnął mnie z dołu zagłady,
z błota grząskiego. Postawił na skale nogi moje. Umocnił kroki moje. Włożył
w usta moje pieśń nową, pieśń pochwalną dla Boga naszego" (Ps. 40,1-4).
Chciałabym z całego serca, by ten proces duchowy postępował we mnie
dalej, by Pan uczył mnie wciąż, co to znaczy, na co dzień żyć jak Jego
dziecko. By mój słuch duchowy był coraz bardziej wyostrzony na Boży głos,
a moja wola wystarczająco silna, by skutecznie odpierać pokusy i iść za
głosem Boga. Pragnę dalej studiować Pismo Święte, uczyć się wierzyć nie
tylko sercem i duszą, ale i całym swym umysłem. Chciałabym poznać Słowo
Boże na tyle głęboko, by umieć dopomagać w nawróceniu się bliskim mi ludziom,
na których zbawieniu bardzo mi zależy. Pragnę też stać się członkiem zboru,
by wspólnie z innymi oddawać cześć Panu i działać ku pożytkowi ludzi.