Góra wita mnie białą czapą, a przy czapie już inna góra.
Gór korowód i łańcuch, i natłok, a na górach mgieł lekkich turniura.
Nad lodowcem jasna poświata, co lód topi i w rzekę zamienia,
A ja stoję niema i blada, a ja ruchu nie robię z wrażenia!
W dole jezior przezierne okna, w górze niebo, co echem się niesie,
Drogą krętą idziemy ku echu, echo znaki kreśli na bezkresie.
Rodan przede mną się rodzi, rwąc w dolinę głęboką i szumną,
Za plecami przełęcze biegną i zielenią się chwałą dumną.
Wlepiam oczy w błękitny lodowiec, co od wieków rzekę ożywia,
Widzę stadko malutkich owiec i śnieg słońcem się ciepłym roztkliwia.
Patrzę w dół, jak rodzi się rzeka, zachwyt serce me w górę porywa,
A tam... spokój i jasność, i bezmiar, nieskończoność, co Boga przyzywa.
I tęczówki me takie jak zbocza i policzki mi płoną żarem,
Bo Twą widzę, mój Boże, wszechmoc, Twoją rękę w tym wszystkim chcę
znaleźć!
Ale Ciebie nie widzę, Panie, choć Twe dzieło serce mi szarpie.
Schodzę niżej, wciąż niżej - na ziemię i zwyczajność mnie zżera jak
harpie...
BOŻENA JANUSIK
3 września 1998
|