Kiedy byłam mała, bardzo lubiłam chorować. Stawałam się wtedy najważniejsza
w domu. Wszyscy mi dogadzali, poświęcali więcej czasu. Nie trzeba było
chodzić do szkoły. Można było wylegiwać się cały dzień w łóżku i chociażby
oglądać telewizję. Oczywiście, najlepsze były choroby nie za długie (ale
też nie za krótkie) i niezbyt uciążliwe. Wysoka gorączka albo mocny ból
czyniły z chorowania czynność okropną i nieprzyjemną, o ile chorowanie
można nazwać czynnością. Ostatnio rozszyfrowałam "fenomen chorowania",
to znaczy odkryłam powody, albo inaczej: pozytywne aspekty chorowania,
dla których lubiłam być chora.
Człowiek chory jest "biedniejszy" od zdrowego, co wywołuje u innych
współczucie i chęć, żeby jakoś ulżyć jego cierpieniom, jakoś mu pomóc.
Ponieważ nie da się wziąć na siebie chociażby części bólu, więc przynajmniej...
jest się wobec chorego miłym. Jakoś łatwiej okazywać wtedy troskę, zainteresowanie,
bo "przecież on jest chory". To jest właśnie ta przyjemna strona chorowania.
Oczywiście, słyszę ten szept oburzenia: już wolę zdrowie i mniej miłe
otoczenie, niż chorobę, której towarzyszy zainteresowanie i współczucie.
Pewnie tak i pewnie większość byłaby tu zgodna. Ale wygląda na to, że czasem
trzeba zachorować, żeby dowiedzieć się, że jest się kochanym. Człowiek
złożony chorobą otrzymuje więcej dowodów - w postaci zarówno czynów jak
i słów - na to, że jest potrzebny, że jest kochany. Dlatego też myślę,
że zdarzają się tacy dorośli (tacy o bardzo wrażliwej psychice), którzy
wewnętrznie czują się lepiej podczas fizycznych dolegliwości, bo wtedy
odczuwają znacznie bardziej troskę innych.
O paradoksie, czasem trzeba zachorować, żeby usłyszeć: kocham cię.
Chciałoby się wręcz napisać: czasem trzeba... umrzeć. Ale to oczywiście
już skrajność i chociaż to śmierć właśnie wywołuje największą falę tęsknoty
i miłości, to - niestety - ich obiekt nie ma już możliwości tych naszych
uczuć doznać.
"Śpieszmy się kochać ludzi, tak szybko odchodzą'" - powiada ks. Twardowski.
A ja dodam: Śpieszmy się kochać ludzi, tak szybko odchodzimy.
Ostatnio odkryłam ciekawe zajęcie: wynajdowanie coraz to nowych sposobów
okazywania drogim mi ludziom, że są dla mnie ważni, że ich lubię, czy nawet
kocham. Kartka, list, gest, notatka pozostawiona na czyimś biurku, ofiarowany
drobiazg, życzenia urodzinowe, telefon bez powodu, uśmiech, drobna przysługa,
miłe słowo, chwila rozmowy, pozmywanie naczyń... Chcę, żeby wiedzieli,
ile dla mnie znaczą, zanim zachorują, zanim umrą, albo... zanim przydarzy
się to mnie.