Słowo i Życie - strona główna
  nr jesień 1998


SAMOTNOŚĆ
Samotność. Twarda, chłodna, bezkresna samotność, sięgająca jak zimne ostrze głębin serca. Nie, nie chodzi mi o chwilę osamotnienia po gwarnym dniu, o popołudnie spędzone na rozmyślaniu i nicnierobieniu. Mówię o bolesnej, przejmującej i przerażającej samotności w tłumie. Gdy słowa, gesty, spojrzenia przestają być rozumiane. Gdy od otaczającego świata oddziela nas lodowa tafla, przez którą nie są w stanie przeniknąć słowa, spojrzenia, uczucia. 

Samotność wśród najbliższych - gdy, będąc tuż, są odlegli o miliony lat świetlnych, a brzmienie ich głosów, odgłos kroków, ciepło oddechu jest jak bolesne złudzenie. 

Tak właśnie było wtedy - w ów Czwartek, w Jeruzalem, w przeddzień Paschy. Gdy tłum pielgrzymów zapełniał ulice, gdy każdy zaułek wypełniał śmiech i nawoływania, On szedł samotnie, otoczony uczniami - Nauczyciel. Jego myśli przywarły do rozpaczy następnego dnia, Jego serce zamierało z trwogi przed nim - ale teraz Jego usta były zamknięte, gesty wyważone, krok spokojny. Bo jakże powiedzieć im teraz o tym, co złowrogo nadchodzi, kiedy zdają się być szczęśliwi i spokojnie spoglądają w przyszłość? Po latach tułaczki, głodu, wątpliwości, zostali przywitani i przyjęci z uznaniem i podziwem. Jakże żywa w ich umysłach jest jeszcze Niedziela - gdy ulice zasłano gałązkami palmowymi i płaszczami, a ręce wyciągające się spośród stłoczonej ciżby poklepywały ich w geście aprobaty. W ich sercach zapłonęła nadzieja: "Może już jutro nasz Nauczyciel zostanie obwołany Królem żydowskim?"

Ale na razie zmierzają do sali - przestronnej i przystrojonej. Stół zastawiony - placki przaśnego chleba, gorzkie zioła, gliniasty Charoset i kielichy wina. Wchodzą rozmawiając, zmęczeni skwarem dnia. Teraz będą świętować, wspominając jak Jahwe ocalił swój lud. Za chwilę będą uczestniczyć w tym, co było dorocznym obrzędem, odkąd sięgają pamięcią. Wzniesiony kielich i pytanie, które znają od dziecka: Czym ta noc różni się od wszystkich innych nocy?, a potem nastąpi wspominanie z nabożną czcią okrutnego losu praojców i mocnego ramienia Adonaj. Ale dziś to wszystko zdaje się tak odległe - symbole, gesty i słowa - chłodna tradycja. Dlatego powoli zajmują miejsca, nie oczekując, że cokolwiek się wydarzy, że Jahwe objawi się w swej mocy i miłości jak wówczas, przed wiekami. Tak naprawdę nie oczekują też niczego po Nauczycielu - wyblakła już nieco radość z wybrania przez Niego - teraz rozpiera ich duma z niedawnego wybrania przez ludzi. 

I wtedy wchodzi On. Rozgląda się wokół nieobecnym wzrokiem, po czym schyla się po misę i dzban z wodą. Opasuje się wokół prześcieradłem i tym swoim łagodnym krokiem podchodzi do pierwszego spośród nich. Gwar rozmów nagle cichnie i w ciszy patrzą, jak On ujmuje stopę ucznia, a drugą ręką przechyla dzban, z którego cieniutkim strumieniem spływa chłodna woda. I tylko krople uderzające o dno misy niepokoją tę ciszę, ciszę brzemienną wielkością, której oni nie mogli pojąć. A potem odstawił dzban i wytarł stopy prześcieradłem. A był to dotyk przedziwny, pełen tkliwości - takiej, z jaką matka odgarnia włosy z czoła śpiącego dziecka, a zarazem był mocny jak uścisk przyjaciela w chwili rozpaczy. I kiedy tak podchodził do każdego z nich i powtarzał z tym samym skupieniem i oddaniem pełne łagodności ruchy, w ich sercach zrodził się niepokój: Czyż królem żydowskim może zostać Ten, który dobrowolnie staje się sługą? 

A potem była wieczerza - kielichy wina i łamany chleb maczany w gorzkich ziołach. Gliniasta pasta, mająca przywołać na pamięć upodlenie niewolniczej pracy i wyrób cegieł. Modlitwy, deklamowane monotonnie psalmy... I kiedy wszystko zdawało się dziać jak co roku, padły te słowa: 

- Pijcie, to jest moja krew. 
- Jedzcie, to jest moje ciało. 

Słuchali, nie pojmując znaczenia tego. Jedenastu z nich siedziało w przerażeniu i popłochu, gdyż zdali sobie sprawę, że właśnie przed chwilą ich marzenia zaczęły się kruszyć i za chwilę runą w przepaść na zawsze. Bo jakże królem narodu miłującego tradycję może zostać Ten, który ją depcze, nakazując pić krew - w której jest dusza - i jeść swoje ciało? 

Ale jeden z uczniów w głębi swego serca wyszeptał: Tak, masz rację, Nauczycielu, to Twoja krew i Twoje ciało. A kiedy myśl ta wypełniła jego umysł i spełzła do serca, wypuścił z dłoni chleb, który przed chwilą wraz z Nauczycielem zanurzył w gorzkich ziołach. Bo nie chciał już dłużej tak żyć - miał dosyć osaczających co dnia wątpliwości, smaku goryczy na myśl o swym oddaniu i poczucia pustki, gdy miał nauczać. Nie chciał dłużej słuchać tych słów, które coraz mniej i mniej do niego docierały. Miał dosyć oczekiwania i rezygnacji, nadziei i ufności, chciał zachłysnąć się życiem, zanurzyć się w nim tu i teraz, pragnął całym sobą szczęścia namacalnego i policzalnego - w którym sam będzie mógł się przejrzeć i w którym inni będą mogli go oglądać. I chociaż trzy lata przeżył z Nauczycielem, śpiąc u Jego boku, jedząc ten sam chleb, i chociaż widział Łazarza wychodzącego z grobu, chociaż stawiał kosz pełen okruchów u stóp Tego, który przed chwilą nakarmił tłumy - nie chciał dłużej tak żyć. 

Więc kiedy znieruchomiał i zamarł, porażony nagle podjętą decyzją, a z zesztywniałych palców wysunął się kawałek chleba, wstał szybko i samotnie wyszedł w ciemną noc. Samotnie biegł, z każdym krokiem wkraczając głębiej w coraz czarniejszy mrok - w ciemność ludzkiego serca i braku nadziei. 

Niedługo po nim wyszedł też Nauczyciel. Choć otoczony uczniami, szedł samotnie do ogrodu, gdzie w bólu osamotnienia i strachu wołał do Ojca w niebie. Potem samotnie stał przed Radą, królem, gubernatorem, oddziałem żądnych zabawy i pomsty żołnierzy. W końcu samotnie zawisł na krzyżu. 

I choć samotność była udziałem ostatnich godzin życia zarówno Nauczyciela, jak i ucznia, jakże była inna. Samotność Nauczyciela zdawała się być labiryntem bez wyjścia. Przemierzał go samotnie, wśród bólu, odrzucenia, zdrady, niezrozumienia przez Piątek i Sobotę, aż w niedzielny poranek Ojciec powtórzył to, co On w agonii wyszeptał na krzyżu: "Wykonało się". I wówczas kamień pieczętujący śmierć został odwalony. A to, co zdawało się labiryntem, okazało się tunelem, długim, ciemnym, zimnym - ale kończącym się wyjściem - bramą do wiecznej światłości. 

Jednak nie tę samotność wybrał uczeń. Ta jego z każdym krokiem stawała się mroczniejsza, cięższa, bardziej lepka i zaciskająca się mocno na gardle. Samotność, która zatrzaskuje drzwi odwrotu z każdym zrobionym krokiem. Samotność wieczna, która z każdym stąpnięciem oddala od Światłości świata, która nie zna Drogi, nie zna Prawdy, nie zna Życia. 

Każdy z nas, chcąc tego czy też nie, świadomie lub też nie, dokonuje wyboru drogi, którą kroczy w tym życiu i która doprowadzi go do tego wiecznego. Jeżeli wybierzesz drogę Nauczyciela, nie dziw się, że często będziesz iść samotnie, a droga będzie wąską, niebezpieczna, a czasem nagle będzie się urywała. Nie dziw się też, że decydując się iść po niej będziesz musiał pozostawić za sobą tak wiele. Ale jeśli wkroczysz na nią, wytrwasz i w końcu dotrzesz do kresu, będzie na Ciebie czekał Ten, który jako pierwszy ją przemierzył. I będziesz mógł pełen wdzięczności schylić się do stóp Tego, który nie jest już umęczonym Sługą, ale Stwórcą, Zbawcą i Królem pełnym chwały. 

MIRKA WÓJCIK
 

Słowo i Zycie - nr jesień 1998