Samotność. Twarda,
chłodna, bezkresna samotność, sięgająca jak zimne ostrze
głębin serca. Nie, nie chodzi mi o chwilę osamotnienia po gwarnym dniu,
o popołudnie spędzone na rozmyślaniu i nicnierobieniu. Mówię o
bolesnej,
przejmującej i przerażającej samotności w tłumie. Gdy słowa, gesty,
spojrzenia
przestają być rozumiane. Gdy od otaczającego świata oddziela nas lodowa
tafla, przez którą nie są w stanie przeniknąć słowa, spojrzenia,
uczucia.
Samotność
wśród najbliższych - gdy, będąc tuż, są odlegli o miliony
lat świetlnych, a brzmienie ich głosów, odgłos kroków, ciepło oddechu
jest
jak bolesne złudzenie.
Tak
właśnie było wtedy - w ów Czwartek, w Jeruzalem, w przeddzień Paschy.
Gdy tłum pielgrzymów zapełniał ulice, gdy każdy zaułek wypełniał śmiech
i nawoływania, On szedł samotnie, otoczony uczniami - Nauczyciel. Jego
myśli przywarły do rozpaczy następnego dnia, Jego serce zamierało z
trwogi
przed nim - ale teraz Jego usta były zamknięte, gesty wyważone, krok
spokojny.
Bo jakże powiedzieć im teraz o tym, co złowrogo nadchodzi, kiedy zdają
się być szczęśliwi i spokojnie spoglądają w przyszłość? Po latach
tułaczki,
głodu, wątpliwości, zostali przywitani i przyjęci z uznaniem i
podziwem.
Jakże żywa w ich umysłach jest jeszcze Niedziela - gdy ulice zasłano
gałązkami
palmowymi i płaszczami, a ręce wyciągające się spośród stłoczonej ciżby
poklepywały ich w geście aprobaty. W ich sercach zapłonęła nadzieja: "Może
już jutro nasz Nauczyciel zostanie obwołany Królem żydowskim?".
Ale
na razie zmierzają do sali - przestronnej i przystrojonej. Stół
zastawiony - placki przaśnego chleba, gorzkie zioła, gliniasty Charoset
i kielichy wina. Wchodzą rozmawiając, zmęczeni skwarem dnia. Teraz będą
świętować, wspominając jak Jahwe ocalił swój lud. Za chwilę będą
uczestniczyć
w tym, co było dorocznym obrzędem, odkąd sięgają pamięcią. Wzniesiony
kielich
i pytanie, które znają od dziecka: Czym ta noc różni się od wszystkich
innych nocy?, a potem nastąpi wspominanie z nabożną czcią okrutnego
losu
praojców i mocnego ramienia Adonaj. Ale dziś to wszystko zdaje się tak
odległe - symbole, gesty i słowa - chłodna tradycja. Dlatego powoli
zajmują
miejsca, nie oczekując, że cokolwiek się wydarzy, że Jahwe objawi się w
swej mocy i miłości jak wówczas, przed wiekami. Tak naprawdę nie
oczekują
też niczego po Nauczycielu - wyblakła już nieco radość z wybrania przez
Niego - teraz rozpiera ich duma z niedawnego wybrania przez
ludzi.
I
wtedy wchodzi On. Rozgląda się wokół nieobecnym wzrokiem, po czym
schyla się po misę i dzban z wodą. Opasuje się wokół prześcieradłem i
tym
swoim łagodnym krokiem podchodzi do pierwszego spośród nich. Gwar
rozmów
nagle cichnie i w ciszy patrzą, jak On ujmuje stopę ucznia, a drugą
ręką
przechyla dzban, z którego cieniutkim strumieniem spływa chłodna woda.
I tylko krople uderzające o dno misy niepokoją tę ciszę, ciszę
brzemienną
wielkością, której oni nie mogli pojąć. A potem odstawił dzban i wytarł
stopy prześcieradłem. A był to dotyk przedziwny, pełen tkliwości -
takiej,
z jaką matka odgarnia włosy z czoła śpiącego dziecka, a zarazem był
mocny
jak uścisk przyjaciela w chwili rozpaczy. I kiedy tak podchodził do
każdego
z nich i powtarzał z tym samym skupieniem i oddaniem pełne łagodności
ruchy,
w ich sercach zrodził się niepokój: Czyż królem żydowskim może zostać
Ten,
który dobrowolnie staje się sługą?
A
potem była wieczerza - kielichy wina i łamany chleb maczany w gorzkich
ziołach. Gliniasta pasta, mająca przywołać na pamięć upodlenie
niewolniczej
pracy i wyrób cegieł. Modlitwy, deklamowane monotonnie psalmy... I
kiedy
wszystko zdawało się dziać jak co roku, padły te słowa:
-
Pijcie, to jest moja krew.
- Jedzcie, to jest moje ciało.
Słuchali,
nie pojmując znaczenia tego. Jedenastu z nich siedziało w
przerażeniu i popłochu, gdyż zdali sobie sprawę, że właśnie przed
chwilą
ich marzenia zaczęły się kruszyć i za chwilę runą w przepaść na zawsze.
Bo jakże królem narodu miłującego tradycję może zostać Ten, który ją
depcze,
nakazując pić krew - w której jest dusza - i jeść swoje ciało?
Ale
jeden z uczniów w głębi swego serca wyszeptał: Tak, masz rację,
Nauczycielu, to Twoja krew i Twoje ciało. A kiedy myśl ta wypełniła
jego
umysł i spełzła do serca, wypuścił z dłoni chleb, który przed chwilą
wraz
z Nauczycielem zanurzył w gorzkich ziołach. Bo nie chciał już dłużej
tak
żyć - miał dosyć osaczających co dnia wątpliwości, smaku goryczy na
myśl
o swym oddaniu i poczucia pustki, gdy miał nauczać. Nie chciał dłużej
słuchać
tych słów, które coraz mniej i mniej do niego docierały. Miał dosyć
oczekiwania
i rezygnacji, nadziei i ufności, chciał zachłysnąć się życiem, zanurzyć
się w nim tu i teraz, pragnął całym sobą szczęścia namacalnego i
policzalnego
- w którym sam będzie mógł się przejrzeć i w którym inni będą mogli go
oglądać. I chociaż trzy lata przeżył z Nauczycielem, śpiąc u Jego boku,
jedząc ten sam chleb, i chociaż widział Łazarza wychodzącego z grobu,
chociaż
stawiał kosz pełen okruchów u stóp Tego, który przed chwilą nakarmił
tłumy
- nie chciał dłużej tak żyć.
Więc
kiedy znieruchomiał i zamarł, porażony nagle podjętą decyzją, a
z zesztywniałych palców wysunął się kawałek chleba, wstał szybko i
samotnie
wyszedł w ciemną noc. Samotnie biegł, z każdym krokiem wkraczając
głębiej
w coraz czarniejszy mrok - w ciemność ludzkiego serca i braku
nadziei.
Niedługo
po nim wyszedł też Nauczyciel. Choć otoczony uczniami, szedł
samotnie do ogrodu, gdzie w bólu osamotnienia i strachu wołał do Ojca w
niebie. Potem samotnie stał przed Radą, królem, gubernatorem, oddziałem
żądnych zabawy i pomsty żołnierzy. W końcu samotnie zawisł na
krzyżu.
I
choć samotność była udziałem ostatnich godzin życia zarówno
Nauczyciela,
jak i ucznia, jakże była inna. Samotność Nauczyciela zdawała się być
labiryntem
bez wyjścia. Przemierzał go samotnie, wśród bólu, odrzucenia, zdrady,
niezrozumienia
przez Piątek i Sobotę, aż w niedzielny poranek Ojciec powtórzył to, co
On w agonii wyszeptał na krzyżu: "Wykonało się". I wówczas
kamień
pieczętujący śmierć został odwalony. A to, co zdawało się labiryntem,
okazało
się tunelem, długim, ciemnym, zimnym - ale kończącym się wyjściem -
bramą
do wiecznej światłości.
Jednak
nie tę samotność wybrał uczeń. Ta jego z każdym krokiem stawała
się mroczniejsza, cięższa, bardziej lepka i zaciskająca się mocno na
gardle.
Samotność, która zatrzaskuje drzwi odwrotu z każdym zrobionym krokiem.
Samotność wieczna, która z każdym stąpnięciem oddala od Światłości
świata,
która nie zna Drogi, nie zna Prawdy, nie zna Życia.
Każdy
z nas, chcąc tego czy też nie, świadomie lub też nie, dokonuje
wyboru drogi, którą kroczy w tym życiu i która doprowadzi go do tego
wiecznego.
Jeżeli wybierzesz drogę Nauczyciela, nie dziw się, że często będziesz
iść
samotnie, a droga będzie wąską, niebezpieczna, a czasem nagle będzie
się
urywała. Nie dziw się też, że decydując się iść po niej będziesz musiał
pozostawić za sobą tak wiele. Ale jeśli wkroczysz na nią, wytrwasz i w
końcu dotrzesz do kresu, będzie na Ciebie czekał Ten, który jako
pierwszy
ją przemierzył. I będziesz mógł pełen wdzięczności schylić się do stóp
Tego, który nie jest już umęczonym Sługą, ale Stwórcą, Zbawcą i Królem
pełnym chwały.
MIRKA
WÓJCIK
|