OSTATNIA PODRÓŻ
[wspomnienie o Jarosławie Łukaszewskim 1962-1998]
- Jedziemy do Ostródy!
- Tak? To znaczy, że kto jedzie?
- Mama i ja.
- A tata?
- Niestety, ktoś musi pracować - Weronika rozkłada ręce w wymownym
geście. - Tata nas tylko odwiezie.
Tak gawędziliśmy sobie z Weroniką na kilka dni przed wczasami rodzinnymi
w Ostródzie. W poniedziałek Jarek odwiózł żonę Grażynę i pięcioletnią córeczkę
Weronikę do Ostródy. Pomógł im zakwaterować się, rozpakować bagaże, przygotować
spanie. Pożegnał się czule. Nazajutrz miał być w pracy, miał umówione ważne
spotkanie. Nawet miał już przygotowany w domu elegancki ubiór: świeżo kupioną
marynarkę, koszulę i krawat, odebrane z pralni spodnie - chciał dobrze
się prezentować. Śpieszył więc do Warszawy, do domu... Nigdy tam nie dotarł:
zginął w wypadku samochodowym w okolicach Nidzicy. Następnego dnia hiobowa
wieść dotarła najpierw do sąsiadki Łukaszewskich w Warszawie...
Wszystkim, którzy znali Jarosława Łukaszewskiego, towarzyszy myśl, że
to nie powinno było się zdarzyć. Ktoś tak odpowiedzialny i przewidujący,
kierujący się na drodze wyobraźnią i znający techniczne możliwości pojazdu,
nie powinien był zginąć właśnie w wypadku samochodowym. Miał przecież prawa
jazdy wszystkich kategorii, uprawnienia instruktora nauki jazdy i kierowcy
rajdowego. Miał za sobą udział w niejednym rajdzie samochodowym, zdobył
niejedno trofeum. Jego dewizą w poruszaniu się na drodze było: kierować
się wyobraźnią i nie przeszkadzać innym. Nie bał się wypadku, mówił, że
to tylko moment, ciemno i... I tak chyba było.
Dzisiaj możemy już tylko wspominać kim był i jaki był. Możemy przypominać
sobie Jego upodobania, pasje, zalety i przywary, co sprawiało Mu radość,
a co smutek.
Urodzony 23 lipca 1962 roku w Warszawie był jednym z dwóch synów swoich
rodziców. Był chlubą rodziny i chętnie naśladowanym wzorem dla młodszego
brata Grzegorza. Z wykształcenia technik mechanik, z zainteresowania i
pasji znawca samochodów, uzdolniony plastycznie, "złota rączka", trochę
skryty marzyciel. W obcowaniu z ludźmi nie był wylewny. Zapamiętaliśmy
Go jako człowieka trzeźwo myślącego, odpowiedzialnego i rzetelnego, często
uśmiechającego się, może trochę sceptycznego.
Jego odpowiedzialność za siebie i bliskich skłaniała Go do podejmowania
różnych prac, chwytania się różnych zajęć. W Jego życiorysie znajdujemy
posługę pielęgniarską w Stołecznym Centrum Rehabilitacji w Konstancinie,
pracę w charakterze kierowcy i instruktora nauki jazdy, samodzielną działalność
handlową, znaczące stanowisko kierownicze w handlowej firmie branży spożywczej.
Ostatnio był rzeczoznawcą technicznym znanej na polskim rynku zagranicznej
firmy Hilti. (Jego pięcioletnia córeczka mawiała, że tata jeździ samochodem,
który nazywa się Hilti.)
Był świetnym organizatorem i człowiekiem niezwykle zaradnym. Nie było
sprawy, której nie potrafiłby załatwić, ani rzeczy, której nie potrafiłby
zrobić. Rzetelność nakazywała Mu dbać o należyte wykonywanie swoich obowiązków.
Troska o byt, o poprawę warunków życia zawiodły Go na jakiś czas za granicę.
W Niemczech nie znalazł dobrobytu, o który zabiegał. Nie udało się też
zrealizować tam planów wyjazdu do Kanady. Ale właśnie tam najsilniej przemówiło
do Niego Boże Słowo, które wielokrotnie wcześniej słyszał. Tam też w roku
1990 podjął decyzję pójścia za Tym, który nie tylko błogosławi nasz trud
i zabiegi o byt doczesny, ale darzy życiem na całą wieczność. W Niemczech
podjął decyzję pójścia za Chrystusem i dał też temu wyraz w chrzcie przez
zanurzenie. W tym samym roku ożenił się z Grażyną Michalecką.
Był troskliwym Mężem i Ojcem. Córeczka Weronika wciąż pokazuje zabawki
i rzeczy, które Tata kupił lub zrobił. Dla pasierba Daniela był Ojcem i
Opiekunem, a po trosze Przyjacielem i Kolegą.
Od kilku miesięcy należał do "Chrześcijańskiej Społeczności" w Warszawie.
Lubił rozmawiać o planach rozwoju zboru. Utkwiły nam w pamięci Jego wypowiedzi:
"Jak zbór będzie liczyć ponad tysiąc...". Podczas festynu 50-lecia rozdawał
Nowe Testamenty (z plakietką Gedeonitów w klapie). W Biblii, którą czytał
regularnie, zakreślił słowa Psalmu 39: "Zaprawdę, człowiek przemija
jak cień. Zaprawdę, na próżno się miota. Gromadzi, a nie wie, kto to zabierze".
Dziś wszelkie dokonania Jarosława należą do przeszłości. W naszej pamięci
pozostają chwile i zdarzenia z Nim związane. Pozostaje w pamięci Jego uśmiech,
Jego słowa, sytuacje, w których uczestniczył. Mimo swej obowiązkowości,
za co był tak ceniony, już nie spotka się z żadnym klientem swojej firmy,
a przygotowane ubranie dano Mu na ostatnią podróż na tej ziemi.
Był marzycielem. Jednym z Jego marzeń było: móc latać. W poniedziałek,
10 sierpnia 1998 r., u schyłku dnia, "odleciał" do swojego Niebiańskiego
Ojca. Ale nie było to ostatnie wydarzenie dla Brata Jarka. Wierzymy, że
śmierć wprawdzie kończy nasze życie na ziemi, ale ci, którzy należą do
Chrystusa, zachowują życie na całą wieczność. W wieczności, dzięki naszemu
Zbawicielowi, znów spotkamy wielu naszych bliskich, znów spotkamy się także
z Jarkiem.
NINA I BRONISŁAW HURY
|