Słowo i Życie - strona główna
 

MARATON

Siódma rano. Słońce jeszcze nie przypieka, ale już jest bardzo ciepło. Jest nas około 40, jednak tylko jeden sięgnie dziś po laur. Tylko jeden z nas będzie zwycięzcą. Tylko na jednego czeka na mecie złoto. Dostanie je tylko ten, który pierwszy przebiegnie 42 kilometry i 400 metrów, wygrywając ze wszystkimi.

Strzał startera. Ruszamy. Każdy próbuje znaleźć ten swój rytm. Ktoś, chyba jakiś Polak, wyrywa do przodu, narzuca mordercze tempo. Tłum szaleje. Po pierwszych dwóch kilometrach Polak jest daleko z przodu, macha wiwatującym kibicom. Nagle łapie się za bok, zwalnia. Ale nie poddaje się, znowu przyśpiesza. Jednak zatrzymuje się, robi jeszcze dwa kroki i mdleje. Kiedy go mijamy, sanitariusz podaje mu sole trzeźwiące. Polak mówi coś do niego słabym głosem. Nic nie słyszę, bo krzyki kibiców wszystko zagłuszają. Widzowie zagrzewają już nas do walki, nikt z nich nie zwraca uwagi na leżącego zawodnika.

Bieg trwa. Ten maraton ma bardzo mocne tempo. Co jakiś czas odpadają zawodnicy, którzy narzucili sobie zbyt szybkie tempo. Czuję, że jeśli nie dam ponieść się emocjom, mam szansę na podium. Obok mnie biegnie jakiś Marokańczyk. Mało znany, ale chyba solidnie przygotowany. W oko wpadł mi jeszcze wysoki Czech - Pavel Chrsta. Początkowo myślałem, że wypadnie z biegu gdzieś po dziesiątym kilometrze. Wysoki, tykowaty wręcz, od samego początku sprawiał wrażenie, jakby miał za chwilę upaść. Ale trzyma się cały czas 100-200 metrów za grupą. Kilometry mijają. Prowadzenie się zmienia, a on biegnie cały czas na końcu.

Na piętnastym kilometrze dzieje się coś ciekawego. Marokańczyk, który wcześniej zdecydowanie wysforował się na prowadzenie, nagle - zamiast biec prosto - skręca w lewo, w kierunku stojących na poboczu kibiców. Zbliża się do kobiety z dzieckiem na ręku i zaczyna z nimi rozmawiać. Po chwili, jakby sobie o czymś przypominając, rusza w pogoń za główną grupą, która zdążyła go już minąć. Dogania nas, ale wkłada w to zbyt dużo wysiłku i po trzech kilometrach rozpaczliwej walki, rezygnuje. Zatrzymuje się i ze łzami w oczach, ze spuszczoną głową stoi przez moment nieruchomo, aby po chwili ustąpić miejsca temu wielkiemu Czechowi. Później, po wielu dniach, dowiedziałem się, że ta kobieta, do której zbliżył się Marokańczyk, była jego żoną, która dwa miesiące wcześniej opuściła go, zabierając z sobą ich jedyne dziecko. Miał on wtedy jedyną okazję, żeby jeszcze raz spróbować wszystko naprawić, ale musiał przerwać bieg. 

Meta coraz bliżej. Już tylko 10 kilometrów. Czuję, jak wstępują we mnie nowe siły. Wiem, że utrzymam swoje tempo. Wiem, że nikt nie da mi rady. To mój dzień. Mijam ich jednego po drugim. Kiedy wysuwam się na prowadzenie, serce rozsadza mi radość. Nagle słyszę za sobą ciężkie człapanie. To ten Czech. Niczym lokomotywa, sapiąc, dysząc i parując, posuwa się metr za metrem. Chwila i biegniemy obok siebie. Budzi się we mnie wściekłość. Jak to? Ten Pepik ma mi odebrać medal? Przyśpieszam kroku. Nie daję się wyprzedzić. Pavel nawet nie próbuje ze mną walczyć. Cały czas biegnie swoim tempem, jakby nie zwracał na mnie uwagi, a widział tylko coś wspaniałego gdzieś przed sobą. Przyśpieszam. Biegnę coraz szybciej. Do mety już tylko trzy kilometry. Spoglądam na wielki telebim, pokazujący trasę maratonu. Potykam się. Padam. Próbuję wstać, ale wycieńczone mięśnie odmawiają mi posłuszeństwa. Leżę bezradnie. Czech już daleko przede mną. Mijają mnie inni. Mam dość wszystkiego. Jakiś sanitariusz chce mi pomóc. Wysyłam go do wszystkich diabłów. Patrzę na telebim. Pavel Chrsta właśnie wbiega na stadion. Przebiega jedno okrążenie. Wpada na metę. Ma złoty medal. Mój medal. Przełykam łzy. Reporter rozmawia z Czechem. Na telebimie pojawia się tłumaczenie, czytam: "Jakie są pierwsze myśli? Co przychodzi do głowy, gdy się zwycięża w takim stylu?" Czech myśli przez chwilę, a potem z dumą mówi: "Dobry bój bojowałem, biegu dokonałem. A teraz oczekuje mnie wieniec..."

Nie czytam dalej. Wstaję, chociaż nogi odmawiają mi posłuszeństwa. Przecież zostały mi już tylko niecałe trzy kilometry! (jł)
 

Słowo i Życie - nr jesień 1998