Słowo i Zycie - strona główna

Pożegnania


ELŻBIETA WRÓBEL
(15.11.1942-18.01.1998)
  

O Elżbiecie Wróbel z domu Wieja od niedzieli 18 stycznia 1998 mówimy w czasie przeszłym: była. Tu, na ziemi, choć wydaje się, że wciąż jest wśród nas, nie możemy już Jej o nic zapytać, poradzić się. Nie wysłucha nas więcej z właściwym sobie zainteresowaniem i cierpliwością. Kim była, o co zabiegała, czym się interesowała, do czego lgnęła, a co sprawiało Jej przykrość? Ze wspomnień, które nam po Niej pozostały, możemy poskładać jak mozaikę witraż pamięci o Elżbiecie. 

Przeżyła 55 lat. Niedługie życie, wszakże duchowo bogate, radosne, przepełnione serdecznością, służbą i oddaniem dla innych. W Jej życiorysie znajdujemy liceum ogólnokształcące, dziesięć lat pracy w Muzeum Etnograficznym w Wiśle, trzydzieści lat małżeństwa z Pawłem, dzieci: Arka i Martę, wspomaganie męża w jego pastorskiej służbie. Za tymi sucho brzmiącymi faktami kryje się Osoba ciekawa świata, rozmiłowana w ludziach i kulturze Beskidów, oddana Żona, pełna ciepła i miłości Matka, energiczna i tchnąca pokojem Osobowość. Tworzyła atmosferę miejsc, w których przebywała - to było charakterystyczne dla Jej sposobu bycia. 

Dziewczyna z beskidzkich hal sporą część swej dorosłości przeżyła wśród mazurskich jezior. W 1975 roku pozostawiła ukochane góry i przeprowadziła się do Ostródy, gdzie Jej mąż podjął służbę pastora i dyrektora domu opieki. Pozostawiła lubianą pracę, wygodnie urządzony dom, rodzinę i przyjaciół - poszła na nieznane, na służbę u Boga dla ludzi. 

Postawiona w 1988 roku diagnoza: czerniak (niewykluczone że skutek Czernobyla), z medycznego punktu widzenia brzmiała jak wyrok śmierci. Pan Bóg jednak w swej dobroci odpowiedział na nasze modlitwy i przedłużył Jej życie o dziesięć lat. Naznaczona chorobą ostatnie lata przeżyła w cierpieniu. Córka wiślańskiego ogrodnika i górskiego przewodnika-amatora, w dzieciństwie i młodości z zamiłowaniem wędrująca po górach, musiała korzystać z kul. W ostatnich tygodniach życia, podczas trzymiesięcznego pobytu w szpitalu, doznawała tak wiele miłości i przyjaźni. Doceniała to i była wdzięczna. Z Jej słów, gestów, uśmiechu poprzez ból emanowało pragnienie bycia z ludźmi. I bywaliśmy u Niej, zastanawiając się, kto więcej czerpał z tych wizyt w szpitalu: Ona czy my? 

Najistotniejsze, bo mające wieczny wymiar, jest dla człowieka jego relacja z Bogiem tu, na ziemi. Życie Elżbiety odzwierciedlało Jej więź z Chrystusem, którego wyznała swym Panem i Zbawicielem, potwierdzając to chrztem w 1959 roku. Odchodząc do lepszego, pozbawionego bólu i cierpień świata, przygotowanego przez Jej Mistrza i Pana, kilkakrotnie powtórzyła: Łaską zbawieni jesteśmy... To były Jej ostatnie, świadomie wypowiedziane słowa.  

Uroczystość pogrzebowa, prowadzona przez pastorów: Piotra Karela i Henryka Rother-Sacewicza, zgromadziła około 300 osób: rodzinę, zborowników, pastorów wielu naszych zborów i duchownych innych Kościołów, przyjaciół, sąsiadów, znajomych z całej Polski. Przybyli, by pożegnać ciało Tej, którą kochali, która przez wiele lat wiernie posługiwała na wiele sposobów: grą na organach, śpiewem, gościnnością, serdecznością, współczuciem, uczynnością, pomocą w potrzebie, modlitwą. Przybyli, by towarzyszyć Jej najbliższym: mężowi Pawłowi, córce Marcie, synowi Arkowi z żoną Agnieszką, by wyrazić współczucie, by pokazać, że nie jest im obojętne, przez co przechodzą, co przeżywają, by podzielić ich smutek. 

Łzy i ból rozstania opromieniała - jak słońce, które właśnie podczas ceremonii pogrzebowej po raz pierwszy od wielu dni przedarło się przez chmury - nadzieja, że nie rozstajemy się na zawsze, że jest nowa, lepsza rzeczywistość, miejsce przygotowane przez samego Jezusa - życie wieczne. I każdy może mieć w tym udział, jeśli tylko - jak przypomniała nam Elżbieta - uwierzy, że łaską zbawieni jesteśmy, nie z uczynków, aby się kto nie chlubił (Efez. 2,9). Elżbieta już tam jest - w domu Ojca. 
NINA I BRONISŁAW HURY

PS. Prosiliśmy Elżbietę o napisanie świadectwa. Swoje refleksje, spisane w 1996 roku, zatytułowała "Gdy dotykasz mego życia". Drukujemy je w tym numerze. 



ALFONS JÓZEFOWICZ
(1919-1997)

Zbór w Gdyni-Orłowie pożegnał w lipcu ubiegłego roku wiernego sługę Bożego, oddanego zborowi współwyznawcę, szlachetnego człowieka w osobie br. Alfonsa Józefowicza. 

Urodził się 30 grudnia 1919 r. w Truszczynach w województwie ciechanowskim. Z zawodu był stolarzem i tą profesją zajmował się przez prawie całe swoje dorosłe życie, wyjąwszy okres pobytu w obozie koncentracyjnym w Grudziądzu, gdzie w ramach pracy przymusowej budował wagony. 

Przyjazd w 1950 r. do Gdańska wiele zmienił w życiu br. A. Józefowicza. Podjął pracę w Stoczni Gdańskiej (gdzie pracował do wieku emerytalnego) i w tymże roku zawarł związek małżeński ze swoją koleżanką szkolną - Kazimierą. Gdańsk zapisał się w Jego życiorysie również jako miejsce duchowych narodzin. W 1950 r. po raz pierwszy zetknął się z Biblią i usłyszał o Chrystusie, którego zwiastował Mu br. Mikatiuk ze zboru baptystycznego. Cztery lata później przyjął chrzest i został członkiem Zjednoczonego Kościoła Ewangelicznego. Z czasem powierzono Mu funkcję zastępcy pastora, którą pełnił przez 20 lat. 

Jego przykładne życie chrześcijańskie i świadectwo wiary skłoniło po pięciu latach także żonę do oddania życia Jezusowi. Odtąd oboje wspierali pracę zboru zarówno duchowo, jak i w pracach gospodarczych. Ich dom, pomimo trudnych warunków lokalowych, był zawsze otwarty, bardzo gościnny. Wspólnie odwiedzali i wspomagali potrzebujących pomocy duchowej czy materialnej. 

Gdy w roku 1986 powstawał w Gdyni-Orłowie zbór Kościoła Chrystusowego, całym sercem włączył się do pracy. Wspomagał br. Sergiusza Kobusa w poszukiwaniu lokalu, a potem włączył się w prace adaptacyjne. Od początku prowadził też pracę duszpasterską, którą kontynuował do końca życia, pomimo słabnących sił fizycznych. 

Wspominamy Zmarłego jako gorliwego, przykładnego w wierze Brata. Jego specyficzny sposób zwiastowania Słowa Bożego był dowodem głębokiego zaufania Bogu, a też świadectwem, że prawdziwe chrześcijaństwo nie może iść na kompromis w sprawach zasadniczych. I choć czasem narażał się komuś, nigdy nie zawahał się nazywać zło złem. 

Przez wiele lat ciężko chorował, kilkanaście razy leżał w szpitalu, przeszedł siedem operacji, ale nie zwątpił w Bożą opiekę. Pozostał wierny Panu aż do śmierci w dniu 16 lipca 1997 r. Pozostawił w smutku, ale z nadzieją spotkania w wieczności, żonę, troje dzieci (syn Zdzisław jest pastorem zboru Kościoła Zielonoświątkowego w Bydgoszczy) i czworo wnucząt. (R.K.)

Copyright © Słowo i Życie 1998

Słowo i Życie nr wiosna 1998