nr 7-9/1997
WIOSENNE PORZĄDKI
"Śmieci do wewnątrz - śmieci na zewnątrz" powiadał Mały (znaczy: Władysław
Dwulat) na obozach młodzieżowych Fundacji Słowo Życia, w których wytrwale
uczestniczyłam przez ładnych parę lat. Mądre słowa, lecz w przeszłości
(i to całkiem niedawnej) miałam taką "dziwaczną" cechę, iż tylko to uznawałam
za mądre, co mi osobiście odpowiadało. Bardzo powszechna dolegliwość, można
by rzec nawet: epidemia. Z obozami Małego pożegnałam się jakieś dwa lata
temu. Uważałam, że zdecydowanie tam nie pasuję. Być grzeczną chrześcijanką
równoznaczne było dla mnie z szarą myszką.
W tym czasie z zapałem studiowałam na Uniwersytecie Warszawskim. Cechą
każdej stolicy, nawet nie wiem jak zacofanego kraju, jest to, że... oszałamia
prowincjusza. Pierwszy rok żakowskich zmagań był więc raczej paraliżująco-monotonny,
na drugim udało mi się już jednak "złapać wiatr w żagle". Tęsknota za rodzinnym
gniazdem bardzo znormalniała, uświadomiłam sobie natomiast dwa nader istotne
fakty: jestem młoda i wolna; nikt mnie nie pilnuje, sama odpowiadam za
siebie, od rodziców dzieli mnie bezpieczna odległość ok. 300 km drutu telefonicznego.
Każdy młody człowiek czułby się w takiej sytuacji jak, nie przymierzając,
Kolumb... Nowi, często bardzo dziwni ludzie, nowa literatura i sztuka,
nowe, do tej pory zakazane (w tym miejscu muszę się już przyznać, że jestem
"pastorałką", tzn. córką pastora) rozrywki. Imponująca szansa samorozwoju
- przynajmniej ja tak wtedy uważałam. Nie wszystko to było złem samym w
sobie, lecz ja potrafię prawie we wszystkim stracić umiar, dystans. Szybko
odrzucam i szybko potrafię się czymś zafascynować. Żyłam tym, co oglądałam,
czytałam, słyszałam...
Zgodnie z wymaganiami szanownej Alma Mater nadszedł czas wyboru specjalizacji.
Zdecydowałam, że zajmę się kulturoznawstwem, a w szczególności postmodernizmem
(ten -izm oznacza, ni mniej ni więcej, kulturę współczesną we wszelkich
jej przejawach i kombinacjach: od awangardy począwszy, a na disco polo
kończąc).
Fascynacja pewnymi książkami zaowocowała krytycznym poglądem na chrześcijaństwo,
nie na Boga, lecz na Jego Kościół. Koncentrowałam się na tym, co mi się
w Kościele nie podoba, na rzeczach, które powinny być w życiu moim i innych,
a których tam nie było. Ten BRAK, który potrafiłam dostrzec prawie wszędzie,
stał się całkiem niezłym usprawiedliwieniem mojej własnej postawy. Wymyśliłam
więc sobie własne koncepcje społeczności z Bogiem. Uznałam, że skoro nic
nie jest ani białe ani czarne, to w zamian istnieje cała paleta szarości.
Po takim założeniu połączenie tego, co mówi Bóg, z tym, co oferuje świat,
okazało się całkiem proste. Przynajmniej tak mi się wydawało. Sądziłam,
że uwalniam w ten sposób mą indywidualność od krępujących ją barier...
Nie miałam jednak odwagi na żadne radykalne rozwiązania. Bałam się Boga.
Skoro nie zimna, to może... letnia. Grzecznie chodziłam do kościółka. Czułam,
że jestem w tym wszystkim obłudna przed Bogiem, a przecież właśnie tego
chciałam uniknąć. Okropnie mnie to mierziło. Ciekawe, że na tym etapie
opanowuje człowieka jakaś dziwna apatia, chce się coś zmienić, ale wykonanie
jednego kroku wydaje się wysiłkiem ponad siły. Ponadto szatan podsuwał
mi wręcz apokaliptyczne wizje całkowitego podporządkowania się Bogu: pokuta,
upokorzenie, kara... a potem ciężka praca na "niwie Pańskiej". Z nikim
o tym nie rozmawiałam, bo sama w sobie zdążyłam się już zagubić. Myślę
też, że niewielu jest na tyle tolerancyjnych, by zrozumieć tak "zakręconą"
osobę, jaką wtedy byłam. Oczywiście, stale towarzyszyły mi depresje - taki
ze mnie introwertyczny typ. Im bardziej wychodziła na wierzch słabość mych
teorii, tym bardziej ich broniłam - sama przed sobą.
Całe szczęście, że nadeszła wreszcie tegoroczna wiosna. Jeden z wierzących
studentów opowiedział mi przez przypadek (który przypadkiem oczywiście
nie był) swoje świadectwo o Bożym oczyszczeniu, które nastąpiło w jego
życiu. W tym wszystkim, co mówił, ujrzałam siebie. Zaczęłam się zastanawiać,
czy w moim przypadku w ogóle możliwe jest radykalne życie z Bogiem. Nadszedł
dzień, kiedy podjęłam decyzję, aby zgodnie z Rzym. 12,2 przemienić się
poprzez odnowienie umysłu. Stało się to podczas wieczornej społeczności
- kazanie dotyczyło odnowienia i oczyszczenia Kościoła. Pokonałam 1001
argumentów na nie i wyszłam do modlitwy. Doświadczyłam wewnętrznego przełamania,
moje życie zostało uświęcone na nowo i wierzę, że takim pozostanie. Przez
pierwsze dni nie poznawałam sama siebie. Studiowałam Pismo Święte z żarliwością
przekraczającą zapewne tzw. zdrowy rozsądek. Moje serce było wolne, czyste...
Teraz wiem, jak czują się np. narkomani po nowym narodzeniu. (Wstyd się
przyznać, że kiedyś zazdrościłam im tzw. mocnego świadectwa.) Różnica,
jaką dostrzegałam u siebie, była dla mnie hipermocna. DZIĘKI CI JEZU!!!
Duch Święty dopiero jednak zaczynał swoją pracę. Przychodziło oczyszczenie,
jasne zrozumienie przeszłości. Pokuta, połączona ze świadomością przebaczenia,
zawsze prowadzi do radości. Pewnego pięknego majowego dnia Bóg odpowiedział
na mą kolejną prośbę - przeżyłam chrzest w Duchu Świętym.
Bóg nie zniszczył mojej osobowości, lecz ubogaca ją każdego dnia w sposób
dla mnie całkowicie zadziwiający. Wiem, że większość Czytelników zadaje
sobie teraz pewnie pytanie: "O co tej małej chodzi? Jak można mieć takie
problemy?". Wierzcie mi, że można. To świadectwo kieruję do młodych ludzi
mających problemy z ujarzmieniem szarych komórek. Szczególnie zaś do tych
z wierzących rodzin (tzw. grzecznych dzieci). Dla wielu z nich, tak jak
dla mnie, nowe narodzenie nie było przełomem, lecz procesem i pewnego rodzaju
oczywistością. Co do mózgownic, które posiadamy, to są one jednym z najcudowniejszych
darów od Boga, ale... nie radzę nikomu dosiadać nie ujarzmionego konia
- to prawie samobójstwo. Bóg nie chce, abym wyzbyła się swojego intelektu,
lecz bym przemieniła go według Jego Słowa. On pragnie, by Jego dzieci tworzyły
wielkie rzeczy, czerpiąc z tego satysfakcję i przynosząc chwałę właśnie
Jemu. Mało tego! Jezus chętnie pomnoży nasze zdolności. (Przeczytajcie
Księgę Daniela.) Taka przemiana trochę kosztuje - trzeba zrobić generalne
porządki. Z autopsji wiem, że większość rzeczy musi pójść na śmietnik.
Duch Święty przekonał mnie o tym i pomógł dokonać selekcji. Kiedy dajemy
coś Bogu z czystego serca, On zawsze oddaje nam wielokrotnie więcej (że
nie wspomnę już o jakości). Gra warta jest świeczki.
MARTA WRÓBEL
(Autorka jest studentką IV roku Wydziału Polonistyki UW
- red.)
|