Słowo i Życie - strona główna

nr 10-12/1997

NIE ZAGUBIĆ CELU

Gdyby przybysz z innej planety odwiedził niektóre z naszych zborów, uczestniczył w zebraniach rady zborowej, przeczytał zborową gazetę i przysłuchał się rozmowom, mógłby dojść do wniosku, że cele Kościoła to: zwiększyć liczbę członków, zmieścić się w budżecie, posiadać szkołę niedzielną większą niż pobliski zbór, zrobić wrażenie na wierzących z innych zborów, utrzymywać posesję w należytym porządku, wybudować nowy budynek i zatroszczyć się odpowiednio o ubezpieczenie całego mienia. Ten szczególny przypadek zamiany środków z celami ma miejsce, gdy podstawową sprawą staje się troska o instytucję. 

Kiedykolwiek ludzie celowo porozumiewają się ze sobą więcej niż jeden raz w kwestii wspólnego problemu lub współpracują ze sobą w uporządkowany sposób, tworzą instytucję. Jeżeli dwóch biznesmenów przypadkowo spotka się ze sobą, wypije razem kawę i porozmawia o interesach, nie tworzą jeszcze instytucji. Jeśli jednak uznają, że było to wartościowe doświadczenie i zdecydują się je powtarzać w każdy wtorek o godzinie dziesiątej, ustanowią instytucję. Jeżeli osoby są zaangażowane w działania w określonym czasie i miejscu, tworzą instytucję, chociaż może ona być bardzo prosta. 

Lokalny zbór jest instytucją; posiada przynajmniej niezbędne cechy instytucji. Nieinstytucjonalny zbór to termin sprzeczny sam w sobie. Równie dobrze można mówić o niespokrewnionej rodzinie. Instytucjonalne aspekty zboru są konieczne. Porządkują one zbór, pomagając mu funkcjonować. Jednak, kiedy "rozwój i utrzymanie" instytucji stają się ważniejsze niż cel, dla którego Kościół został powołany, powstają problemy. Sukces, utrzymanie albo przetrwanie samej instytucji, może stanąć na drodze do wykonania wyznaczonych jej zadań. 

Nadmierną troskę o sprawy instytucjonalne dostrzec można w szkołach, szpitalach, firmach i większości wszystkich innych organizacji, również w zborach. Laurence Peter, na przykład, opowiada, w jaki sposób nauczyciele w szkołach publicznych są przymuszani do zaniżania poziomu swojej pracy, aby uczniowie nie osiągnęli aż takich postępów w nauce, że nie pasowaliby już dobrze do uporządkowanego systemu klas.1 Nie są niczym niezwykłym różne organizacje, takie jak fundacje dobroczynne, które wydają ponad 90% swoich środków na utrzymanie instytucji w działaniu, a mniej niż 10% na cele, do których zostały utworzone. Większość instytucji posiada swój własny odpowiednik powiedzenia słyszanego czasem w szpitalach: "Bylibyśmy w stanie dobrze prowadzić ten szpital, gdyby tylko nie ci pacjenci". 

Naród żydowski, którego rozwój prześledzić można w księgach Starego Testamentu, sam jest tego przykładem. Był on środkiem do osiągnięcia celu - celem tym było przyjście na świat Mesjasza. Jednak przywódcy narodu uknuli spisek, aby zabić Mesjasza, żeby tylko zachować instytucję swojego narodu. Jezus wzbudził z martwych Łazarza, co było demonstracją Jego boskości, i wiele osób zaczynało się ku Niemu skłaniać. Jednak niektórzy z przywódców widzieli w tym jedynie zagrożenie: "Tedy arcykapłani i faryzeusze zwołali Radę Najwyższą i mówili: Cóż uczynimy? Człowiek ten dokonuje wielu cudów. Jeśli go tak zostawimy, wszyscy uwierzą w niego; wtedy przyjdą Rzymianie i zabiorą naszą świątynię i nasz naród. A jeden z nich, Kaifasz, który tego roku był arcykapłanem, rzekł do nich: Wy nic nie wiecie, i nie myślicie, że lepiej jest dla nas, by jeden człowiek umarł za lud, niż żeby wszystek ten lud zginął. [...] Od tego też dnia naradzali się, aby go zabić" (J. 11,47-53). 

Czasami w Kościele troska o aspekty instytucjonalne zajmuje miejsce celu, dla którego Kościół istnieje. W takim przypadku instytucja istnieje przede wszystkim dla samej siebie. Nawet coś tak niezbędne dla Kościoła, jak system edukacji, nie jest na tę tendencję odporny. Cóż złego można znaleźć w dużej szkole niedzielnej? Im więcej ludzi się w niej uczy, tym lepiej. Ale stało się coś złego, jeśli - jak zarzucił to kilka lat temu pastor jednego z największych zborów w Ameryce -niektóre z dziesięciu największych szkół niedzielnych zawyżały liczbę uczestników, aby tylko utrzymać się w pierwszej dziesiątce. 

Kiedy sprawy instytucjonalne mają dla zboru większe znaczenie niż Boży cel, zmianie ulegają kryteria określania, co jest sukcesem, a co porażką. Pewien nauczyciel szkoły niedzielnej stwierdził, że przestanie uczyć, ponieważ wydaje mu się, że poniósł porażkę. Kiedy tylko udawało mu się zwiększyć liczbę uczestników do poziomu wyznaczonego mu przez administrację szkoły niedzielnej, zabierano niektórych z jego słuchaczy, aby nauczali w innych grupach. Większość osób stwierdziłaby, że osiągał on znaczny sukces, ponieważ uczył tak dobrze, że jego słuchacze sami stawali się nauczycielami. Jednak według instytucjonalnych kryteriów ponosił on porażkę. 

Jeżeli potrafimy się do tego przyznać, nawet niektóre z naszych starań dotarcia do innych mogą w rzeczywistości być programami rekrutacyjnymi, w których bardziej zależy na wspieraniu instytucji niż na ludzkiej potrzebie poznania Chrystusa. Albert Camus oskarżył Kościół o to, że oferuje ludziom doprowadzenie do Boga, jednak kiedy się oni na to zgadzają, odkrywają, że wszystko, co pozostało na królewskim dworze, to budynki, budżety, organizacje i reklama - ale nie ma tam Króla. 

Przypowieść Theodore'a Wedela wyraziście obrazuje Kościół skupiony na samym sobie i porzucający swoje prawdziwe cele: 

Na niebezpiecznym odcinku wybrzeża, gdzie często rozbijały się statki, znajdowała się kiedyś prosta i niewielka stacja ratunkowa. Jej budynek był zaledwie chatą i posiadała tylko jedną łódź, ale kilku jej członków nieustannie obserwowało morze, i - nie myśląc o sobie - w dzień i w nocy udawało się na poszukiwanie rozbitków. Ta niezwykła mała stacja uratowała życie wielu osobom, więc wkrótce stała się sławna. Niektórzy z uratowanych, a także z okolicy chcieli przyłączyć się do stacji i poświęcić swój czas, pieniądze i wysiłki na popieranie jej pracy. Zakupiono nowe łodzie i wyszkolono nową załogę. Niewielka stacja ratownicza zaczęła się rozwijać. 

Niektórym z jej członków nie podobało się, że budynek był tak surowy i niedostatecznie wyposażony. Uważali, że powinno się zapewnić więcej wygód w miejscu pierwszego schronienia dla uratowanych z morza. Wymienili więc prowizoryczne koje na łóżka i wstawili lepsze meble do powiększonego budynku. Stacja ratunkowa stała się teraz popularnym miejscem spotkań jej członków, którzy bardzo ładnie ją umeblowali i przyozdobili, ponieważ służyła im jako pewnego rodzaju klub. Mniej członków było teraz zainteresowanych wyruszaniem na morze, więc wynajęto załogę do łodzi ratunkowych, aby wykonywała tę pracę. Motyw ratowania życia wciąż przeważał w dekoracjach klubu, a w pokoju, w którym odbywało się przyjmowanie nowych członków, stała liturgiczna łódź ratunkowa. Mniej więcej w tym czasie u wybrzeży rozbił się duży okręt, a wynajęta załoga dobijała do brzegu na łodziach pełnych zmarzniętych, przemoczonych i na wpół utopionych ludzi. Byli brudni i chorzy, a skóra niektórych z nich miała czarny albo żółty kolor. Wspaniały nowy klub znalazł się w chaosie. Zatem komitet zajmujący się posesją natychmiast po tym wydarzeniu wybudował na zewnątrz klubu budynek z prysznicami, gdzie rozbitkowie mogliby się umyć przed wejściem do środka. 

Na następnym spotkaniu członków klubu nastąpił rozłam. Niektórzy chcieli zaprzestać działalności ratunkowej, jako że była ona nieprzyjemna i przeszkadzała w normalnym życiu towarzyskim klubu. Inni upierali się, że ratowanie rozbitków jest ich podstawowym celem i zwracali uwagę na to, że wciąż jeszcze nazywali się stacją ratunkową. Zostali jednak przegłosowani i powiedziano im, że jeżeli nadal chcą ratować najrozmaitszych rozbitków z okrętów rozbijających się na tych wodach, to mogą założyć swoją własną stację ratunkową w innym miejscu. Tak też zrobili. 

W miarę upływu lat nowa stacja przechodziła te same zmiany, które miały miejsce w starej. Przekształciła się ona w klub i utworzono jeszcze jedną stację ratunkową. Historia wciąż się powtarzała i jeśli odwiedzi się dzisiaj ten odcinek wybrzeża, znaleźć tam można wiele ekskluzywnych klubów. Nadal często rozbijają się tam okręty, ale większość rozbitków tonie!2 

W podobny sposób choroba instytucjonalizmu zaczyna toczyć zbór tak, że jego efektywność staje się coraz mniejsza. Celowi pozwala się zatonąć (wraz z nie zewangelizowanymi) w morzu instytucjonalnych trosk. 

Wszystkie organizacje muszą być właściwie zachowywane. Komunikacja, relacje, moralność i tym podobne muszą być utrzymywane w odpowiednim stanie. Organizacja musi trwać i pozostawać zdrowa, jeżeli ma wypełniać swoje zadanie. Musi jednak wypełniać swoje zadanie, gdyż w innym przypadku nie może być zdrowa. 

Odpowiednie utrzymywanie organizacji jest konieczne, ale zachłanność funkcjonowania pochłonie wszystko, jeżeli nie będzie się tego dokładnie pilnować. Kiedy kontrolę sprawuje instytucjonalizm, przeważają następujące rzeczy: 

  • trudno jest utrzymać i zwiększyć morale, ponieważ jest ono związane z nieodpowiednimi celami
  • w wyborze ludzi do odpowiedzialnych stanowisk i w ich ocenie stosowane są niewłaściwe kryteria
  • błędne są kryteria stosowane w planowaniu i ocenianiu programów i działań
  • powszechne są sprzeczności interesów i konflikty z przywódcami.
Do instytucji stosuje się prawo braku celu. Kościół, który postanawia przekształcić się we wspaniałą instytucję, może osiągnąć sukces według swoich własnych standardów. Smutne pozostałości niegdyś potężnych instytucji religijnych przestrzegają przed taką postawą. Inne zbory poświęcają się pracy dla Jezusa i wykonują to zadanie z wielkim oddaniem. Któregoś dnia okaże się, że przekształciły się w wielki Kościół. 

Możemy odnieść do zborów to, co Jezus powiedział o jednostkach: "Bo kto by chciał duszę swoją zachować, utraci ją, a kto by utracił duszę swoją dla mnie i dla ewangelii, zachowa ją" (Mar. 8,35). Kiedy zbór za swój cel obiera utrzymanie obecnego stanu lub przetrwanie, podpisuje na siebie wyrok śmierci (chociaż jako instytucja może istnieć jeszcze długo po tym, jak umarł jako prawdziwy Kościół). Natomiast zbór, który posiada wyraźną świadomość Bożego celu jako powodu swojego istnienia, charakteryzuje się oddaniem, żywotnością i entuzjazmem dla Chrystusa. Jego członkowie pracują i ponoszą ofiary, nowi ludzie są zdobywani i przyjmowani do społeczności, a cały zbór wspaniale się rozwija. 
 

JOE S. ELLIS
Przypisy: 

1. Laurence J. Peter, The Peter Principle (New York: Bantam Books, 1969), s. 26. 

2. Ta parafraza autorstwa Richarda Wheatcrofta ukazała się w dziele Howarda Clinebella Basic Types of Pastoral Counseling (New York: Abingdon, 1966), s. 13-14. 

Fragment książki (s. 93-97): Joe S. Ellis, Kościół świadomy celu. Klucz do efektywnego przywództwa w Kościele, Chrześcijański Instytut Biblijny, Warszawa 1997. 

Przedruk za zgodą wydawcy. Tytuł drukowanego fragmentu pochodzi od redakcji.

Copyright © Słowo i Życie 1997


Słowo i Życie nr 10-12/97