D.
A. Carson
Zmierzając
się ze
śmiercią
Kiedyś
chrześcijanie byli
znani z tego, iż w
obliczu śmierci
potrafią
się odpowiednio
zachować. Kiedy
jednak dziś zaczynam
rozmowę o
śmierci, wszyscy
robią się nerwowi.
Nie
tak dawno w moim
zborze pewna
kobieta, którą nazwę
Marią, zmagała
się z nawrotem raka.
W ciągu kilku
miesięcy
rozprzestrzenił się
po całym jej ciele i
pomimo leczenia
czuła się coraz
gorzej.
Zgromadziliśmy się
na modlitwę za nią.
I choć nie jesteśmy
zborem o tradycji
charyzmatycznej,
modlitwy tego
wieczora stawały
się jedna po drugiej
coraz bardziej
entuzjastyczne:
„Panie,
powiedziałeś, że
odpowiesz, gdy dwóch
lub trzech zgromadza
się w
Twoje Imię, a dziś
mamy tu 287, którzy
wspólnie wołają...
Prosimy, abyś
uzdrowił nasza
siostrę... Jezus,
wczoraj i dziś,
ten sam i na
wieki... Chcemy,
Panie, abyś objawił
się jako ciągle
ten sam cudowny
lekarz... Panie,
czyż nie zmiłujesz
się nad jej
rodziną? Mężem i
dziećmi, które
pozostawi?...”
W
końcu, nadszedł
czas, aby pomodliła
się moja żona. Będąc
chorą
na raka, sama dwa
razy otarła się o
śmierć. Modliła się
tak:
„Ojcze niebieski,
będziemy bardzo
wdzięczni, jeśli
uzdrowisz
Marię. Ale jeśli nie
jest to twoją wolą,
naucz ją jak umrzeć.
Umrze tak czy
inaczej, a więc -
jeśli już teraz ów
czas nadchodzi
- proszę, naucz ją,
jak odejść z tego
świata w dobry
sposób.
Daj jej swoją
radość. Daj jej
przekazać nam
dziedzictwo pobożnej
śmierci tak, aby jej
odejście dla męża i
dzieci stało się
nadzieją wieczności
i powodem
oczekiwania na
powrót Chrystusa.
Nie
prosimy, by było jej
łatwo, ale prosimy,
aby była tak pełna
łaski, by Chrystus
był w niej widoczny
dla wszystkich”.
Cóż,
po tej modlitwie
można było zawiesić
siekierę w
powietrzu. Już
nie było 287 ludzi
zgodnych w
modlitwie. Modlitwa
mojej żony jakby
zerwała łańcuch
poprzednich modlitw,
nie przystawała do
nich,
była obok. Później
dowiedzieliśmy się,
że niektórzy
członkowie
rodziny Marii
życzyli mojej żonie,
by sama spełniła swą
modlitwę
i znalazła się w
niebie przed nią.
Kilka
miesięcy później
zadzwonił do mnie
mąż Marii. Jej stan
gwałtownie się
pogarszał, pomimo
wszelkich lekarstw i
terapii.
Kościół był
wspaniały, pomagając
przy posiłkach i we
wszelki
możliwy sposób
przypominając, że
„się modlimy, a Pan
jest
wierny swym
obietnicom”. Jednak
to, czego mąż
chciał, to
przestrzeni i okazji
dla rozmowy o
nadchodzącej śmierci
żony.
Podkręcona
oczekiwaniami
uzdrowienia
atmosfera w zborze
to
uniemożliwiała, to
byłoby niszczenie
wiary. Maria nie
mogła
przygotować się na
wieczność, rozmawiać
o tym, co
nadchodziło,
bo tak wielu
chrześcijan wokół
mówiło jej o
uzdrowieniu.
Mający
dobre intencje, ale
mało dojrzałości
bracia i siostry,
odstręczający
chorych od myślenia
o śmierci, wciąż
pobudzający
nadzieję
uzdrowienia, tak
bardzo skupiają ich
wzrok na
doczesności,
że zabierają im czas
i energię na
pomyślenie o
nadchodzącym
przyszłym świecie.
Jedyne, co im się
udaje, to ograbić
swych
bliskich z
niewysłowionego
pocieszenia
Ewangelii w podjęciu
tego
trudnego kroku w
wieczność. Cokolwiek
robi Kościół,
powinno to
przygotowywać jego
członków do
zmierzenia się ze
śmiercią i
spotkania z Bogiem.
Nie przeżyjesz
wiernie tego życia,
jeśli nie
jesteś gotów na
nowe. Nie zachowasz
zasad, duchowości
czy
doktrynalnej
czystości bądź
gorliwości, o ile
nie żyjesz w
gotowości na
wieczność.
Pewnego
dnia
wszyscy staniemy w
obecności Króla, w
zmartwychwstałych
ciałach i na
wszystko spojrzymy
z innej niż dziś
perspektywy.
Wszystko ujrzymy
poprzez zwycięstwo
Chrystusa – nawet
raka, który
nas toczył, czy
prześladowania –
wszystko to będzie
wyglądać
inaczej za
pięćdziesiąt
milionów lat w
wieczności. We
wrześniu
1542 roku
Magdalena, jedna z
córek Marcina
Lutra, leżała w
agonii.
Jej ojciec płakał
przy jej boku.
Zapytał:
„Magdaleno, moja
kochana córeczko,
czy chciałabyś
zostać tutaj ze
swym ojcem, czy
pójdziesz chętnie
do Ojca w niebie?”
Magdalena
odpowiedziała:
„Drogi Ojcze, co
Bóg zdarzy”. Luter
płakał, trzymając
córkę
w ramionach,
modląc się, by Bóg
dał jej wolność; i
tak odeszła.
Kiedy leżała już w
trumnie, Luter
żegnał ją słowami:
„Kochana
Magdo, powstaniesz i
będziesz świecić jak
gwiazda, tak
samo, jak słońce…
Jestem szczęśliwy w
duchu, choć ciało
przepełnia smutek,
którego nie
zatrzymam, nasza
rozłąka smuci
mnie nad miarę…
Wysłałem świętego do
niebios”.
Czy
czasem naszego bólu
i smutku w tym życiu
Bóg nie używa, byśmy
zatęsknili za
niebem, aby uwolnić
nas od więzi z
doczesnością,
aby przygotować nas
na wieczność, aby
zwrócić naszą uwagę
na
Siebie samego,
kosztem rzeczy
jedynie
materialnych? W
Psalmie 90
widzimy, że Mojżesz
patrząc na śmierć,
zaczyna myśleć o
życiu,
grzechu, Bogu i
próbuje zrozumieć,
czym jest śmierć. A
wtedy
prosi o mądrość, aby
to życie przeżyć w
świetle tego, czym
jest faktycznie
śmierć. Gdybyśmy go
tylko potrafili
usłyszeć,
całkiem zmieniłby
naszą współczesną
postawę, która chce,
byśmy przechodzili
przez to życie jakby
śmierci nie było,
jakby
nie czekała na nas
na końcu ziemskiej
wędrówki. Mojżesz
chce,
abyśmy „nauczyli się
liczyć nasze dni”,
czyli byli świadomi
ograniczeń, które
nas określają i żyli
w pełnej ich
świadomości. Tylko w
ten sposób zyskamy
„mądre serca”.
Załóżmy
więc, że twój
małżonek przychodzi
od lekarza z
przerażającym
rozpoznaniem: w jego
ciele rozwija się
nowotwór złośliwy.
Wraca
do szpitala na
dalsze badania i po
kilku dniach - wedle
najlepszej
możliwej wiedzy -
rokowania są na
najwyżej trzy
miesiące życia,
bez większych
nadziei ze strony
współczesnej
medycyny. Nie chcę
pomniejszać wpływu
takiego ciosu na
twoją rodzinę.
Istnieje wiele
sposobów
praktycznego
okazania pociechy i
wsparcia, którą
dojrzałe
osoby mogłyby wam w
takiej chwili
okazać. Ale musimy
sobie
powiedzieć, że jeśli
jesteś
chrześcijaninem,
który myślał o
śmierci zanim stanął
z nią twarzą w
twarz, to rozumiesz,
że ten
wyrok nie jest czymś
innym w swym rodzaju
od tego, z czym
żyjecie
przez całe swoje
życie; już
zgromadziłeś swe
skarby w niebie, a
twoje serce już tam
jest.
Wszyscy
żyjemy z wyrokiem
śmierci; tyle że w
zawieszeniu. Jedyne,
co nas
może zaskoczyć, to
że moment wykonania
wyroku przyjdzie
wcześniej,
niż się tego
spodziewaliśmy. Nie
udaję, że ta
refleksja przynosi
pocieszenie.
Pocieszenie płynie z
innych źródeł. Ale
pełne
przyjęcie tej prawdy
zaoszczędzi nam
sporo niepotrzebnego
zaskoczenia i buntu
– jeśli wymkniemy
się współczesnemu
zachodniemu
sposobowi myślenia,
który zaprzecza
realności śmierci,
odmawia
przygotowywania się
na nią i życia w jej
perspektywie.
Dla
wierzącego - przez
perspektywę
wieczności - moment
śmierci staje
się znacznie mniej
onieśmielający. Choć
śmierć jest wrogiem,
znakiem sądu,
przypomnieniem o
grzeszności i naszym
wielkim
przeciwnikiem, jest
również - z innej
perspektywy - bramą,
przez
którą przechodzimy
do spełnionego
życia. Przechodzimy
przez
śmierć i śmierć
umiera. Im bardziej
chrześcijanin żyje w
obecności Bożej, tym
łatwiej mu oczekiwać
na niewysłowione
zadowolenie, które
będzie jego udziałem
w Bożej obecności w
przyszłym świecie.
Artykuł
ukazał się w
"Słowie Prawdy"
11/2011. D.A.
Carson, Dying
well, [w:]
Be
still my soul.
Embracing God’s
Purpose &
Provision in
Suffering,
N. Guthrie ed.,
Wheaton 2010,
113-119. Użyty
za pozwoleniem.■
Copyright
©
Słowo i Życie 2017