Zofia i Marek
Charisowie
Nasza
Afryka
To
dziwne, że Afrykę
mieliśmy w sercu na
długo przed pierwszą
podróżą w styczniu
tego roku. Przez
lata nasze marzenia
o czarnym lądzie
leżały schowane w
szufladzie. Jakiś
czas temu
zaprosiliśmy do
naszego domu i
Kościoła Honoratę,
która prowadzi misję
w Ugandzie. Jej
opowieści o trudach
życia i ogromnych
potrzebach ożywiły
na chwilę uśpione
pragnienia. Później
na naszej drodze
pojawił się Paul,
chrześcijanin z
Ugandy, który podjął
studia w Lublinie i
szukał społeczności
z wierzącymi. Bardzo
dużo z nim
rozmawialiśmy i
powoli zaczęliśmy
poznawać jego
ojczyznę.
Stwierdziliśmy, że
jesteśmy za starzy,
by odkładać marzenia
na później. Za zgromadzone
oszczędności
kupiliśmy więc
bilety na samolot do
perły Afryki, jak
określił kiedyś
Ugandę Winston
Churchill. W
przygotowaniach
planu naszej misji
wspierała nas
Honorata,
organizując kilka
konferencji na temat
przywództwa, które
miał poprowadzić
Marek, oraz
małżeństwa i
rodziny, jako
naszego wspólnego
zadania. Staraliśmy
się podchodzić do
tego wyjazdu z
ogromną pokorą.
Nie chcieliśmy
zgrywać
przemądrzałych muzungu
(białych
ludzi). Nie
czuliśmy się
ekspertami. Byliśmy
pewni tylko tego, że
chcemy dać się
poprowadzić Bogu,
aby jak najlepiej
poznać ten nowy dla
nas ląd i jego
mieszkańców. A jeśli
nadarzy się
sposobność – chcemy
po prostu być
użyteczni w każdy
możliwy sposób.
W
Kyenjojo i
okolicach, gdzie
mieszkaliśmy,
odwiedziliśmy trzy
domy dziecka
prowadzone przez
chrześcijan.
Pierwsze wrażenie
było bardzo
przygnębiające ze
względu na warunki
życia. Nasz
przewodnik szybko
jednak dodał, że to
wysoki standard w
porównaniu ze
średnią krajową.
Wszystkie domy były
przepełnione,
wszędzie te same
drewniane, piętrowe,
przypominające
prycze łóżka, szare
mury i klepiska
zamiast podłóg.
Dzieci oczywiście
witały nas bardzo
radośnie,
spontanicznie,
chętnie oprowadzając
nas po swoich
„pokojach” i pozując
do zdjęć. Kiedy
dostawały cukierka
lub jakiś drobiazg
klękały i mówiły
„thank you”. Widok
maluchów pełzających
po ubitej ziemi oraz
malutkich bobasów
leżących po kilkoro
w ciasnych łóżkach
może rozerwać serce
każdego rodzica.
Opiekunki opowiadały
historie
poszczególnych
dzieci, które przez
sam fakt bycia
sierotami będą miały
jeszcze trudniejsze
życie. Jeden z
pracowników, jakby
czytając w naszych
myślach, szybko
uświadomił nam, że
wszystkie te dzieci
mają wielkie
szczęście, bo mają
dach nad głową i
jeden ciepły posiłek
dziennie, podstawową
opiekę medyczną, a przede
wszystkim mogą
chodzić do szkoły.
Niesamowite było
patrzeć na ich
uśmiechnięte buzie i
podziwiać prawdziwą
radość, którą
sprawiały im choćby
najdrobniejsze
prezenty jakie od
nas dostawały.
Przecież ich życie
jest tak
niewyobrażalnie
ciężkie, mozolne i
monotonne, a jednak
mają w sobie tyle
dziecięcej wolności
i radości. W jednej
z wiosek, gdzie
prowadziliśmy
zajęcia dla dzieci w
chrześcijańskiej
szkole, powiedziano
nam, że pewien
chłopiec, który
bardzo chciał się z
nami spotkać, zmarł
w nocy na malarię.
Po zakończeniu
programu poszliśmy
wraz ze wszystkimi
dziećmi do domu tego
10-letniego chłopca.
Martwy Amos leżał na
klepisku w swojej
chatce, tulony przez
matkę, pośród
lamentujących
kobiet. Dzieci
wchodziły do środka
i w milczeniu
patrzyły przez
chwilę na swojego
kolegę. Potem
wychodziły na
zewnątrz i były tak
samo radosne, jak
wcześniej. Tak
bardzo były oswojone
ze śmiercią, że dla
nich było to
zupełnie inne
przeżycie niż dla
nas. Pytały, czy tam
skąd pochodzimy, też
umierają dzieci.
Bardzo się dziwiły,
kiedy mówiliśmy, że
w Polsce ludzie żyją
do 80 lat i dłużej,
a dzieci umierają
bardzo rzadko. W
Ugandzie dzieci są
po prostu wszędzie.
Dzieci wychowują
dzieci, noszą wodę
ze studni i są
odpowiedzialne za
wiele prac domowych.
Spotkanie z
afrykańskimi dziećmi
i ich
rzeczywistością
sprawiło, że jeszcze
bardziej odczuliśmy
potrzebę, aby
wspierać ich
edukację i szukać
wszelkich sposobów,
aby mogły
doświadczać Bożej
miłości.
Okazją
do usługiwania była
także konferencja
dla małżeństw w
Kyenjojo. To
niezwykłe uczucie -
zjawić się w tak
odległym miejscu,
nie znając w ogóle
ludzi, z którymi mieliśmy
się dzielić swoją
wiedzą na temat
budowania
szczęśliwego
małżeństwa.
Wydarzenie to stało
się dla nas jednak
ogromną zachętą.
Zebrani w skromnym
budynku małżonkowie
żywo reagowali na
każde zdanie,
chętnie odpowiadali
na pytania i
dzielili się tym,
czego się nauczyli.
Ich świadectwa były
bardziej budujące
niż wszystko to, co
my mieliśmy im do
powiedzenia. Choć
konferencja trwała
już wiele godzin,
nikt nie okazywał
zniecierpliwienia,
ani nie wyglądał na
zmęczonego. W oczach
naszych słuchaczy
było widać radość,
podekscytowanie i
prawdziwy głód nauki
Bożego Słowa. Naszą
szczególną uwagę
zwróciło starsze
małżeństwo w
pierwszym rzędzie,
które - jak się
później
dowiedzieliśmy - ma
już za sobą 53 lata
wspólnego życia, a
jednak ciągle chce
się uczyć. Czy to
znaczy, że dobre
małżeństwo to
wyzwanie na więcej
niż 53 lata?
Ta
konferencja
pozwoliła nam
uświadomić sobie
ogromną potrzebę
biblijnego
nauczania, czym jest
małżeństwo. Nawet
wśród wierzących
związek męża i żony
traktowany jest
raczej jak rodzinna
transakcja, a nie
przymierze dwojga
ludzi przed Bogiem.
Dla wielu młodych
Ugandyjczyków
małżeństwo pozostaje
tylko odległym
marzeniem, ponieważ
tradycja nakazuje,
aby najpierw odbyły
się zaręczyny (tzw.
introduction),
podczas których
rodziny ustalają,
ile pieniędzy i
prezentów kandydat
na męża musi
przekazać krewnym
swojej wybranki. Jak
ogromną przeszkodę
stanowi ten zwyczaj,
przekonaliśmy się na
przykładzie
Emmanuela, którego -
jako Kościół Hosanna
w Lublinie - od
jakiegoś czasu
wspieraliśmy
finansowo. Człowiek
ten od dwóch lat
mieszka ze swoją
żoną i córką, choć
oficjalnego ślubu
nie było, bo poza
ubraniem na sobie i
wynajętym pokoikiem
nie mają żadnych
materialnych
zasobów. Kwota
czterech tysięcy
dolarów potrzebnych
na zaręczyny i ślub,
ma się nijak do
rzeczywistości, w
której dniówka
robotnika wynosi
niespełna trzy
dolary. Podczas
kolejnych
konferencji dla
małżeństw
spotykaliśmy się z
pytaniem, co mają
robić młodzi ludzie,
którzy się kochają i
są wierzący, ale nie
stać ich na zawarcie
małżeństwa. Jeden z
pastorów powiedział,
że zachęca takie
osoby, aby nie
czekając w
nieskończoność na
zgromadzenie
koniecznych środków,
decydowały się na
ślub w kościele i
próbowały zaprosić
bliskich na tę
uroczystość, a
później zbierać
pieniądze na
wszystkie podarki,
których oczekuje
rodzina panny
młodej. Wydawało się
to nam bardzo mądrym
rozwiązaniem. Nasza
szczera rozmowa z
Emmanuelem i próba
zachęty do pójścia
pod prąd tradycji
była więc
nieunikniona. Z
determinacją i
troską mówiliśmy o
ważności złożenia
przed Bogiem i
ludźmi obietnicy
wierności swojej
wybrance.
Kilkumiesięczna
batalia na argumenty
z zacnymi ciotkami
panny młodej oraz
wytrwała
polsko-ugandyjska
modlitwa zaowocowały
ostrożną
przychylnością. I
tak już w sierpniu
tego roku wracamy do
Kyenjojo, gdzie
Marek udzieli ślubu
naszemu pionierowi,
który być może
stanie się zachętą
dla innych młodych
mężczyzn. W ten
sposób wyklarowała
się nasza kolejna
misja – pożenić
biednych w Ugandzie.
Następnym
przystankiem
były okolice miasta
Jinja, skąd bierze
swój początek
najdłuższa rzeka
świata - Nil.
Dotarliśmy tam
najpopularniejszym w
Ugandzie środkiem
transportu -
14-osobową japońską
furgonetką. W mocno
zdezelowanym busie
jechaliśmy w 22
osoby wraz z kilkoma
sztukami wciąż
żywego drobiu, a
konduktor w każdej
wiosce z pasją
nawoływał kolejnych
chętnych do podróży.
Prawdopodobnie ze
względu na
życzliwość wobec
białych nie
posadzono nam
żadnego pasażera na
kolana. Tę często
bezinteresowną
przychylność i
uprzejmość wobec
gości widzieliśmy
dosłownie wszędzie.
Na drogach jednak
nie miał znaczenia
kolor skóry, tylko
wielkość pojazdu.
Jakieś przepisy
ruchu drogowego
prawdopodobnie
obowiązują, ale my
zaobserwowaliśmy
jedynie prawo
silniejszego,
które zresztą w
większości
przypadków świetnie
się sprawdzało. W
Jinja poruszaliśmy
się wyłącznie
motorami, zwanymi
boda boda. To jakby
taksówki, ale bez
systemu i w wersji
motocyklowej. Jednym
z naszych kierowców
był Medson, młody,
nieustająco
uśmiechnięty
muzułmanin. Ten
21-letni chłopak po
szkole średniej,
którego nie stać na
dalszą edukację,
zarabia na swoje
utrzymanie, wożąc
ludzi motorem. Miał
w sobie coś
ujmującego i
szczerego, a poza
tym wszędzie dowoził
nas bezpiecznie,
więc
zaproponowaliśmy,
aby następnego dnia
zawiózł nas na
nabożeństwo. Nie
mogliśmy wyjść z
podziwu, kiedy w
niedzielę rano
przyjechał
punktualnie o 9:30,
co niewątpliwie
potwierdzało jego
wyjątkowość. Kiedy
przybyliśmy na
miejsce (pewnie
miało ono jakąś
nazwę, ale tylko
nasz przewodnik
potrafił wytłumaczyć
kierowcy, gdzie ma
nas dowieźć), nasz
mototaksówkarz
oznajmił, że
zostanie na
nabożeństwie, a
później odwiezie nas
z powrotem.
Mohammed, bo tak
brzmi jego pełne
imię, po raz
pierwszy w życiu był
w chrześcijańskim
kościele, więc -
biorąc pod uwagę
wszystkie różnice
kulturowe - zapewne
czuł się tam
podobnie jak my.
Odwiedziny
w
ugandyjskich
wspólnotach były dla
nas zupełnie nowym
doświadczeniem.
Kościelny budynek
sklecony był z
kawałków blachy
różnorodnego
pochodzenia, na
klepisku stały
prowizoryczne ławki,
a na przedzie dwa
plastikowe krzesła
przykryte
wielobarwnymi
bieżnikami,
przypominające trony
afrykańskich
monarchów - miejsca
przygotowane dla
nas. Ludzie, których
nigdy nie
widzieliśmy, podobno
oczekiwali na tę
wizytę od wielu
miesięcy. Po kilku
godzinach
uwielbienia nadeszła
pora na przesłanie
Marka. Znów
spontaniczne,
radosne, a także
bardzo osobiste
reakcje na głoszone
Słowo. (Zdecydowanie
było tam obecne
„Słowo i Życie”!) Po
nabożeństwie nasz
kierowca powiedział,
że bardzo mu się
podobało i że do
takiego kościoła
będzie chodził.
Prawie połowę życia
spędziliśmy, służąc
i starając się
głosić ewangelię w
Polsce. Wiemy więc,
ile się trzeba przy
każdym Polaku
natrudzić, żeby
zechciał przyjść do
kościoła, a ten
młody człowiek po
jednej wizycie
oznajmił, że chce
poznawać Jezusa. Z
dalszych rozmów z
Medsonem
dowiedzieliśmy się,
że pochodzi z małej
wioski i jest
sierotą,
wychowywanym przez
babcię. Już z Polski
wysłaliśmy mu Biblię
i smartfon, który
umożliwia nam
codzienny kontakt z
tym młodym
naśladowcą
Chrystusa. Nasz
ugandyjski
przyjaciel czyta
Boże Słowo, chodzi
na nabożeństwa i nie
może się doczekać,
kiedy przyjedziemy,
aby go ochrzcić w
wodach
majestatycznego
Nilu. Wyznał, że
marzy o tym, aby
pewnego dnia zostać
pastorem, tak jak
Marek. Wspieramy go
w jego cudownej
podróży z Bogiem,
ale wiemy także, jak
wielkie nadzieje
pokłada w tym, że
pomożemy mu zacząć
inne życie. Jak
wielu młodych ludzi,
potrzebuje zdobyć
lepsze
wykształcenie, bo w
przeciwnym razie
całe życie będzie
wozić ludzi motorem
za 1 dolara
dziennie.
Spotkania
z
niezwykłymi ludźmi
jak Emmanuel, Medson
i inni, których tu
nie wymieniliśmy,
pozwoliły nam
dotknąć ich życia
oraz posmakować
ubóstwa, które tak
bardzo podcina
skrzydła i wystawia
na próbę ich wiarę.
Od tamtej pory dużo
rozmawiamy z naszymi
przyjaciółmi,
modlimy się z nimi i
o nich. Opowiadamy o
nich każdemu, kto
chce słuchać, z
nadzieją, że inni
także dostrzegą ich
niewyobrażalne
zmagania i w jakiś
sposób zechcą pomóc.
Kiedy wrócimy do
Ugandy w najbliższe
wakacje, tym razem z
naszą 11-letnią
córką Zoe, chcemy
powiedzieć naszym afrykańskim
przyjaciołom,
że nie zatrzymaliśmy
historii ich życia
dla siebie, że są
także inni, którzy
modlą się i posyłają
im wsparcie takie,
na jakie ich stać.
Wszystkich
chętnych
prosimy o
modlitwę oraz
wsparcie
naszej misji w
sierpniu 2017,
podczas
której
planujemy
doposażyć
jeden z domów
dziecka w Fort
Portal w
Ugandzie.
Ewentualne
wpłaty prosimy
przekazywać na
konto Kościoła
Chrystusowego
Hosanna w
Lublinie nr 44
1240 1503 1111
0010 1655 1175
z dopiskiem
”darowizna na
cele kultu
religijnego -
Charis Misja”.
■
Copyright
©
Słowo i Życie 2017