Modlitwa
– czas z Bogiem
Z
natury czuję opór
przed wszelkimi
technikami,
zwłaszcza tymi,
które wiążą się z
duchową dyscypliną.
Wolałbym, aby moja
relacja z Bogiem
była improwizacją.
Problem polega na
tym, że
ilekroć idę taką
idealistyczną
ścieżką, Bóg zostaje
zepchnięty na bok.
Potrzebuję znaków,
które by mi
przypominały o
innym świecie,
ukrytej
rzeczywistości, na
której powinno
skupiać
się moje życie.
Muszę być czujny na
wskazówki, które
łatwo
można przeoczyć.
Jeśli modlitwa ma
być moją reakcją na
Bożą
obecność, to muszę
najpierw dostroić
się do tej
obecności.
Boża
przestrzeń
Henri
Nouwen
sugeruje,
żebyśmy
„tworzyli
przestrzeń, w
której może
działać Bóg”.
Bóg, który
stworzył
przestrzeń w
najbardziej
dosłownym
sensie -
wszechświat,
potrzebuje
nas, abyśmy
chronili
Bożą
przestrzeń w
sobie i nie
pozwalali
zapełniać
swojego życia
innymi
rzeczami. Dla
takich
maniaków
kontroli jak
ja, oznacza to
pilnowanie
przestrzeni, w
której może
zdarzyć się
coś
niespodziewanego
i
nieplanowanego.
Chociaż nie
mogę
kontrolować
poczucia Bożej
obecności - na
emocjonalnym
poziomie, ona
przychodzi
i odchodzi -
mogę aktywnie
na nią czekać
i uważać na
nią. Kiedy
Nouwen
pracował wśród
ubogich w
Boliwii, wziął
raz w Adwencie
wolny wieczór,
aby obejrzeć
film. „Film
był tak
wypełniony
obrazami żądzy
i chciwości,
manipulacji i
wyzysku,
doznaniami
lęku
i bólu, że
zapełnił
wszystkie
puste miejsca,
które mogły
być
pobłogosławione
duchem
Adwentu”. Jak
często
pozwalam, żeby
to
się stało? -
zadaję sobie
pytanie,
czytając ten
fragment.
Wchodzę
do pokoju w
motelu i
włączam
telewizor.
Kiedy jem
lunch, oglądam
CNN, kiedy
prowadzę
samochód, gra
radio. Zawsze
coś czytam -
gazetę,
czasopismo,
instrukcję
obsługi
komputera,
blog w
internecie.
Zapełniam
przestrzeń.
„Kto
ma uszy do
słuchania,
niechaj
słucha!” -
powiedział
Jezus (Mk
4:9).
Słuchanie jest
sztuką i muszę
nauczyć się
słuchać Boga.
Bóg często
przemawia po
cichu.
Wspomnienia,
zdania z
Biblii, obrazy
przyjaciół w
potrzebie
napływają do
mojego umysłu
niewzywane.
Wkracza
nadzieja tam,
gdzie
wcześniej
odczuwałem
rozpacz. Po
doznaniu
krzywdy
pojawia się
duch
przebaczenia,
a nie zemsty.
Czuję
wezwanie do
zaangażowania
się, nie
bierność. Tak
jednak dzieje
się wtedy, gdy
dostrajam się
do Boga. Czas
spędzony z
Bogiem nigdy
nie jest
stracony,
nawet jeśli
tak się
wydaje. Czy
tracę czas,
odwiedzając
domy opieki?
Siedząc przy
łóżku
umierającego
przyjaciela na
oddziale
intensywnej
terapii?
Czuwając przez
całą
noc przy
chorym
dziecku?
Przebywanie z
kimś, kogo się
kocha, nie
jest stratą
czasu,
zwłaszcza gdy
tym kimś jest
Bóg.
Marta
narzekała, że Maria
traci czas, siedząc
u stóp Jezusa, choć
było
tyle pracy. Judasz
gderał na Marię, że
marnuje drogie
perfumy,
wylewając je na
Jezusa.
Rzeczywiście, czas
spędzony na
modlitwie
wydaje się stracony
komuś, kto ma inne
priorytety niż
relacja z
Bogiem. Jednak dla
osoby, która kocha
Boga, nic nie jest
bardziej
owocne i potrzebne
niż modlitwa.
Modlitwa
jako terapia
Zbyt
często modlitwę
wypierają inne
zajęcia, których
rezultaty są
dla mnie namacalne i
widoczne. Wiele
korzyści z modlenia
się
ujawnia się poza
sceną, podświadomie,
w sposób trudny do
zmierzenia. Sam
proces „tracenia
czasu” z Bogiem
zmienia mnie od
wewnątrz. Dziecko
nie postanawia
naśladować ojca,
ćwiczyć
postawę, maniery i
modulację głosu, by
wykazać nadzwyczajne
podobieństwo do
taty. Przejmuje
cechy rodzinne
nieświadomie, przez
stały kontakt.
Doktor
Alexis Carrel,
francuski
lekarz, który
otrzymał
Nagrodę Nobla
w
dziedzinie
medycyny,
opublikował w
1936 roku
książkę Prayer
and Modern Man,
sławiącą
terapeutyczną
wartość
modlitwy.
Radził modlić
się
regularnie, a
życie będzie
lepsze;
modlitwa
bowiem pomaga
rozwiązać
emocjonalne
problemy,
pokonać
negatywizm i
pozbyć się
poczucia
winy, a przez
zwerbalizowanie
tego, co we
wnętrzu,
modlący
praktykuje coś
na kształt
autoterapii.
Carrel
zapewniał, że
te
korzyści
pojawiają się,
bez względu na
treść modlitwy
i to, czy
jest
adresowana do
Boga, czy do
jakiegoś
bóstwa. Teorie
Carrela,
przejęte przez
wielu
zwolenników
New Age, być
może są i
słuszne,
lecz brakuje
im
zasadniczego
sensu modlitwy
chrześcijańskiej.
To,
do kogo się
modlimy, liczy
się o wiele
bardziej niż
to, jak i o co
się modlimy.
Wartość
terapeutyczna
modlitwy
chrześcijańskiej
pojawia się jako jej
następstwo, a nie
cel. Jezus obiecał,
że owoc zostanie
zrodzony,
jeśli będziemy
złączeni z krzewem
winnym. Nasze
zadanie polega na
tym, żebyśmy byli
złączeni, żebyśmy
trwali w Nim.
Przypominam
sobie początki
naszego małżeństwa,
kiedy Janet i ja
ciągle
darliśmy z sobą
koty, prawie o
wszystko. Chodziło o
kwestię
władzy i żadne z nas
nie chciało ustąpić.
Każda decyzja,
mniejsza czy
większa, urastała do
potyczki wojennej.
Zablokowani, w
końcu postanowiliśmy
spróbować czegoś, co
wcześniej w naszym
przypadku nigdy nie
wychodziło -
wspólnej modlitwy.
Codziennie
razem wylewaliśmy
swoje wnętrze przed
Bogiem. Modliliśmy
się o
podjęcie właściwych
decyzji, za ludzi, z
którymi mieliśmy się
kontaktować, za
przyjaciół i
członków rodziny.
Kwestia władzy
nabrała zupełnie
innego znaczenia,
gdy razem
powierzaliśmy się
Bogu. Teraz byliśmy
ramię w ramię
zwróceni do Boga, a
nie twarzą
do siebie we
wzajemnej opozycji.
I nadal to robimy.
Czy
ta praktyka jest
terapeutyczna? Tak,
z pewnością. Jednak
co
ważniejsze,
przypomina nam jako
małżeństwu o
rzeczywistości, o
której w przeciwnym
razie moglibyśmy
zapomnieć. Przed
Bogiem
przecież złożyliśmy
ślub, wydaje się
więc wielce
pożądane,
aby zaprosić Go jako
stronę do
codziennego, czasami
burzliwego
funkcjonowania
naszego małżeństwa.
„Nikt
nie musi mi
udowadniać, że
modlitwa coś
zmienia -
napisał Henri
Nouwen podczas
pobytu w
Ameryce
Południowej. -
Bez modlitwy
staję
się
rozdrażniony,
zmęczony i
skupiam się na
zajmowaniu się
sobą.
Staję się
zrzędliwy i
złośliwy i
często
przeżywam
urazę i
pragnę zemsty.
Moje życie
traci spójność
i zaczynam
przeżywać
je jako serię
przypadkowych
wydarzeń i
wypadków”
(Henri Nouwen,
Gracias).
Kilka
lat temu
napisałem
książkę The
Bible Jesus
Read na
temat Starego
Testamentu,
w
której
omawiałem
Psalmy
złorzeczące,
nawołujące do
zemsty na
wrogach.
Opisałem moje
cotygodniowe
„spacery
gniewu” na
wzgórzu
za moim domem,
podczas
których
przedstawiałem
Bogu swoje
urazy do
ludzi, którzy
wyrządzili mi
krzywdę.
Zmuszenie się
do tego, by
otworzyć się
przed Bogiem,
miało efekt
terapeutyczny.
„Zazwyczaj
odchodzę z
poczuciem,
jakbym właśnie
pozbył się
wielkiego
ciężaru -
napisałem w
tej książce. -
Niesprawiedliwość
przestaje
tkwić w moim
wnętrzu jak
cierń;
wyraziłem ją
na głos
przed Bogiem.
Czasami
odkrywam, że w
trakcie
wyrażania
uczuć
rośnie moje
współczucie.
Duch Boży mówi
mi o moim
egoizmie,
mojej
osądzającej
duszy, moich
własnych
wadach, które
inni
potraktowali
łaskawie i z
wyrozumiałością,
moim żałośnie
ograniczonym
punkcie
widzenia”.
Właśnie
dzisiaj
trafiłem na
ten
fragment i
miałem dziwne
wrażenie, że
napisał go
ktoś inny.
Minęło już
kilka lat od
tamtych
„spacerów
gniewu”. Nadal
wędruję po tym
wzgórzu,
zazwyczaj w
niedzielę po
południu.
Sprawdzam
lisie nory,
szukam oznak
zniszczenia
przez
chrząszcze,
śladów
zwierząt na
śniegu. I
nadal się
modlę, choć
teraz
właściwszą
nazwą byłoby
„spacer
chwały”. Z
czasem gniew
ulotnił się.
Nastąpiło
uzdrowienie,
nawet bez
udziału mojej
świadomości.
Oprac.N.H.
na
podstawie:
Philip Yancey,
Modlitwa.
Czy
to działa?, Wydawnictwo
CREDO,
Katowice 2010.■
Copyright
©
Słowo i Życie 2016