Philip
Yancey
Seks
z
górnej półki
Ze
wszystkich sił chcę na
powrót wskrzesić w
sobie, w mym umyśle
wizerunek seksu, który
zgodny jest z Bożym
planem. Będę wytężał
słuch, by usłyszeć tę
najbardziej
intrygującą pogłoskę o
innym świecie, którą
Kościół tak często
ignorował lub wręcz
tłumił. Zanim to
uczynię, muszę wyrazić
współczucie wszystkim,
którym nie udało się
znaleźć tego planu -
przez promiskuizm,
cudzołóstwo i rozwód.
Jezus ustanowił dla
nas wszystkich
przykład
- odnosząc się z
wielką delikatnością
do tych, którzy upadli
z
powodu jakiegoś
grzechu związanego z
seksem. Zaoferował im
przebaczenie. Nie
groził sądem,
rozumiejąc, że są
ciężko ranni
w duchu. Ten ból,
który dręczy człowieka
po popełnieniu grzechu
na tle seksualnym,
stanowi - co
zastanawiające -
pośredni dowód na
istnienie Bożego
zamiaru względem
seksualności. Ci,
którzy
„testują” ten zamiar i
upadają, nabywają
dręczącego
poczucia, że czegoś im
brakuje. Rozpaczliwie
chcemy połączyć się
z partnerem,
pragniemy, aby nasze
poczucie intymności
ciągle
wzrastało, nawet jeśli
rozwija się bez
zarzutu. Pragniemy być
w
pełni poznani i w
pełni kochani. Kiedy
to się nie zdarzy lub
gdy
kruche połączenie
przerywa się, dowodzi
to po prostu, że w
seks,
podobnie jak w każdą
dziedzinę życia,
wkracza upadła natura
ludzka i uniemożliwia
nam osiągnięcie
ideału.
Fałszywa
nieskończoność
Społeczeństwo,
które
kwestionuje istnienie
świata nadnaturalnego,
w rezultacie
podnosi to, co
przyrodzone, do rangi
nadprzyrodzonego.
Annie Dillard
wspomina o
przeprowadzonym przez
entomologów
doświadczeniu,
polegającym na
wabieniu samców motyli
tekturowymi kopiami
samic,
większych, kolorowych
i bardziej powabnych
niż prawdziwe. Samiec
motyla w stanie
seksualnego wzbudzenia
usiłował niestrudzenie
zapłodnić kawałek
tektury, choć
nieopodal żywe samice
motyla na
próżno rozwierały i
składały skrzydła.
Spośród
wszystkich
dzisiejszych
„fałszywych
nieskończoności” seks
wydaje się przemawiać
do nas najbardziej.
Nie mam nic przeciwko
seksowi. Nie chcę
przemawiać niczym
średniowieczny
moralista.
Uważam tylko, że
współczesne zachodnie
społeczeństwo nadało
seksowi status niemal
boski. Dziś to właśnie
seks jawi się jako
najwyższe dobro. Jest
przynętą o magicznym
wręcz działaniu,
pojawiając się zarówno
w reklamie
kabrioletów, jak i
pasty do
zębów.
W
Starym Testamencie Bóg
skarży się, że „mój
lud [...] mnie,
źródło wód żywych,
opuścili, a wykopali
sobie cysterny,
cysterny dziurawe,
które wody zatrzymać
nie mogą” (Jr 2:13).
Bałwochwalca hołubi
rzeczy, które poniekąd
same w sobie mogą być
dobre, lecz przypisuje
im moc, której nigdy
nie miały. To, co
kiedyś nazywano
„bałwochwalstwem”,
dziś przedstawiciele
oświeconego
społeczeństwa Zachodu
nazywają
„uzależnieniami”.
Michael Ryan przyznaje
otwarcie, że jego
uzależnienie od seksu
przybrało formę
bałwochwalstwa:
„Określało to, co
myślałem i
co odczuwałem. Moja
osobowość kształtowała
się wokół seksu.
Wszystkie moje
talenty, wszystkie
dobre cechy istoty
ludzkiej zostały
we mnie
podporządkowane
seksowi. Dla seksu
byłem gotów poświęcić
wszystko. I chociaż
doskonale wywiązywałem
się z codziennych
obowiązków, to
uzależnienie rujnowało
moje życie”.
Nie lada
wyzwanie
Nie
znam dziedziny, w
której współczesne
redukcjonistyczne
podejście
do życia przejawiałoby
się wyraźniej niż w
seksualności
człowieka.
Jednocześnie nie znam
żadnej innej
dziedziny, w której
chrześcijanie doznają
więcej niepowodzeń,
niż przekonująca
prezentacja ich punktu
widzenia na
seksualność. Ludzie
mniemają,
że Bóg psuje im zabawę
płynącą z seksu. Nie
zauważają, że to
On wynalazł seks. W
społeczeństwie
przesyconym seksem
myśl, że
tradycyjna
chrześcijańska
moralność oferuje
najpełniejsze,
najbardziej
satysfakcjonujące
życie, jest trudna do
zaakceptowania
nawet dla wierzących.
Badania ujawniają
niewielkie tylko
zróżnicowanie poglądów
na współżycie
przedmałżeńskie i
wspólne mieszkanie bez
ślubu, wśród ludzi
uczęszczających do
Kościoła bądź nie.
Miliony ludzi opuściły
Kościół, brzydząc
się hipokryzją w
podejściu do seksu,
szczególnie gdy księża
i
duchowni nie postępują
zgodnie z tym, co
głoszą.
Zatem
zagadnienie seksu
zasługuje na naszą
uwagę jako jaskrawy
przypadek
różnicy w podejściu do
życia pomiędzy tymi,
którzy wierzą w
istnienie dwóch
światów, a tymi,
którzy uznają
istnienie
wyłącznie jednego.
Dziś, kiedy
człowiekowi pozwala
się na tak
wiele, zajmowanie się
tym tematem stanowi
nie lada wyzwanie.
Jeżeli
jednak chrześcijaństwo
ma sens, to musi go
mieć także
chrześcijański pogląd
na seks.
Każde
z badanych przez
antropologów plemion
posiada tabu, które
zabrania
pewnych praktyk. Czy
więc ci najbardziej
dla nas „prymitywni”
ludzie instynktownie
rozumieją, że seks
oznacza coś więcej niż
zaledwie akt fizyczny?
Jedynie w
zaawansowanych pod
względem
technologicznym
kulturach ludzie
sprowadzają seks
wyłącznie do
aktywności dającej
przyjemność. Świadczą
o tym popularne
przeboje. Tina Turner
śpiewa „Co wspólnego
ma z tym miłość?”.
Zespół Bloodhound Gang
perswaduje: „Ty i ja,
maleńka, jesteśmy
po prostu ssakami, a
więc róbmy to tak
samo, jak one na
Discovery”.
Seksualna
schizofrenia
Najwłaściwszym
dla
mnie słowem
określającym
współczesne poglądy na
seksualność
jest schizofrenia. Z
jednej strony naukowcy
utrzymują, że mamy
takie same organizmy
jak zwierzęta, a seks
jest naturalnym
wyrazem
tej zwierzęcej natury.
Przemysł
pornograficzny ochoczo
czyni zadość
takim poglądom.
Jeszcze nigdy seks nie
bywał tak bardzo
oddzielany
od wzajemnych relacji
partnerów, jak to się
dzieje dziś. Z drugiej
strony, kiedy ludzie
postępują zgodnie ze
swoją zwierzęcą
naturą, społeczeństwo
wyraża dezaprobatę.
Choć w USA
prostytucja została
zalegalizowana w kilku
stanach, jednak żadni
rodzice nie zachęcają
do niej swoich córek.
Hollywood pokazuje na
ekranie cudzołóstwo
jako ekscytującą
przygodę, ale w
rzeczywistym życiu
powoduje ono ból i
gniew, doprowadzające
nawet
do morderstwa lub
samobójstwa.
Ta
schizofrenia
społeczeństwa ma
początek w próbach
zredukowania
seksu ludzkiego do
aktu czysto
fizycznego. W
odróżnieniu od owiec i
szympansów, u ludzi
seks angażuje więcej
niż tylko ciało.
Chciałbym zauważyć, że
i w tej dziedzinie
życia dochodzą nas
pogłoski o istnieniu
innego świata. W życiu
wielu współczesnych,
często przemądrzałych
ludzi, mało jest
transcendencji. Ludzie
ci
unikają Kościoła,
żywiąc przekonanie, że
nauka znalazła już
rozwiązanie większości
zagadek wszechświata.
Seks jednak stanowi
tajemnicę, której
rozwiązania nie da się
dociec za pomocą
zwykłych prawideł
rządzących
redukcjonizmem. Apetyt
na seks
rośnie w miarę
jedzenia. Żadna ilość
wiedzy nie umniejsza
magii
seksu.
Kiedy
społeczeństwo traci
wiarę w swoich bogów
czy w Boga, wtedy ich
miejsce zajmują
pomniejsze moce.
Blokowane pragnienia
szukają
bowiem nowych dróg
ujścia. „Każdy
mężczyzna kołaczący do
drzwi domu publicznego
szuka Boga” - twierdzi
G. K. Chesterton.
W dzisiejszej Europie
oraz w Stanach
Zjednoczonych seksowi
przydaje
się niemalże mitycznej
świętości, boskiej
wręcz mocy. Wybiera
się najbardziej
seksowne
indywidualności,
nadaje im status
bogiń,
obsypuje
pochlebstwami,
rozpływa nad
szczegółami ich życia,
podaje ich wymiary,
nagradza pieniędzmi i
pozycją społeczną, a
paparazzi tłumnie ich
otaczają.
Przestaliśmy
dostrzegać istotę
seksu. Stał się dla
nas czynnością samą w
sobie, świecką
namiastką świętości.
Samo słowo seks
wywodzi
się od łacińskiego
czasownika
oznaczającego „odciąć”
lub
„rozłączyć”. Popęd
płciowy prowadzi nas
do połączenia, do
odbudowania w jakiś
sposób jedności, która
została zerwana.
Głęboki niepokój i
wewnętrzną frustrację
człowieka Freud
diagnozuje jako
tęsknotę do
zjednoczenia się z
rodzicem, zaś Jung
- jako tęsknotę do
zjednoczenia się z
przedstawicielem płci
przeciwnej.
Chrześcijanin widzi w
nim tęsknotę głębszą -
pragnienie
zjednoczenia się z
Bogiem, który nas
stworzył. Seks
jest zapowiedzią
takiego zjednoczenia,
łącząc ciało i duszę w
ten rodzaj jedności,
którego nie da się
osiągnąć w inny
sposób.
Kościół
– wróg seksu?
Niestety,
niewielu spodziewa
się, że Kościół
wyjaśni im prawdziwe
znaczenie
seksualności. Uważają
bowiem, że Kościół
jest
nieprzejednanym
wrogiem seksu. Powinno
być oczywiste,
dlaczego
Kościół tak często
skłania się w kierunku
tłumienia pragnień
seksualnych, a nie ich
promowania: żadne inne
ludzkie pragnienie nie
jest tak potężne i tak
trudne do opanowania.
Szekspir powiada:
„Najświętsze przysięgi
stają się słomą w
ogniu krwi”.
Seks ma wystarczająco
dużą siłę spalania, by
zamienić w popiół
sumienie, śluby
małżeńskie, więzy
rodzinne, gorliwość
religijną i wszystko
inne, co stanie na
jego drodze.
W
jaki sposób Kościół
zyskał reputację wroga
seksu? To długa
historia. Z jednej
strony da się to łatwo
zrozumieć, z drugiej -
są w niej pewne rzeczy
wstydliwe. Każde
społeczeństwo
ustanawia
wokół seksualności
granice, a w
zachodniej cywilizacji
ustalało
je głównie
chrześcijaństwo.
Wczesny Kościół
przeszedł przez
okres oczyszczenia,
odwracając się od
pogańskiej spuścizny
Grecji
i Rzymu, w której
prostytucja świątynna
była integralną
częścią
kultu religijnego.
Nawrócony
z pogaństwa Augustyn z
Hippony, dręczony
swoją pełną win
przeszłością, w akcie
płciowym dopatrywał
się przekazywania
grzechu następnym
pokoleniom. Głosił, że
seks uprawiany w celu
innym niż poczęcie
dziecka jest grzechem.
Nawet w pewnym okresie
życia martwił się
bardzo, że Bóg w ogóle
stworzył seks.
Hieronim,
żyjący mniej więcej w
tym samym czasie,
posunął się nawet
dalej. Nękany
fantazjami
seksualnymi, pościł,
głodząc się
prawie na śmierć.
Próbował zapanować nad
pokusami. Zaczął
studiować List do
Hebrajczyków. Posiadł
wiedzę, która
umożliwiła
mu sporządzenie
łacińskiego przekładu
Biblii, zwanego
Wulgatą.
Kościół posługiwał się
tym tłumaczeniem przez
tysiąc lat.
Jednak praca nad tym
dziełem w niewielkim
stopniu przyczyniła
się
do zmiany postawy
Hieronima wobec seksu.
Klasyfikując kobiety
pod
względem wartości
duchowych, dziewicom
dawał sto punktów,
wdowom
- sześćdziesiąt,
mężatkom zaś
trzydzieści, dając
małżeństwu
pierwszeństwo jedynie
przed cudzołóstwem.
„Ja chwalę zaślubiny,
chwalę związek
małżeński, ale
dlatego, że mi rodzi
dziewice”
- powiedział. Jakby
tego było mało,
narzucił matkom
wychowującym
te dziewice zasady
podobne do regulaminu
więziennego. Mężom
ogłosił: „Każdy, kto
jest zbyt namiętnym
kochankiem swojej
żony, staje się
cudzołożnikiem”.
W
następnych stuleciach
władze kościelne
wydawały edykty,
zabraniające
uprawiania seksu: w
czwartki - w dzień
pojmania
Chrystusa; w piątki -
w dzień Jego śmierci;
w soboty - dla
uczczenia
błogosławionej
Dziewicy; oraz w
niedziele - dla
uczczenia
zmarłych świętych.
Czasami na tym wykazie
znajdowały się i
środy, podobnie jak
czterdziestodniowy
okres przed
Wielkanocą,
Bożym Narodzeniem oraz
zesłaniem Ducha
Świętego, dni
uroczystości
kościelnych, dni,
którym patronowali
poszczególni
apostołowie, a
także dni
„nieczystości”
kobiety. Lista
wydłużała się do
czasu, gdy John
Boswell obliczył, że
małżeństwu na
uprawianie
seksu pozostawały w
roku czterdzieści
cztery dni. Natura
ludzka nie
uległa jednak zmianie
i przeciętny człowiek
chodzący do kościoła
ignorował te zasady, a
od czasów Marcina
Lutra przestano
zawracać
sobie głowę
większością z nich.
Jeden
z papieży wyznaczył
malarzowi „Danielowi
Spodniarzowi”
zadanie „poubierania”
nagich postaci w
Kaplicy Sykstyńskiej.
Inny postanowił, że
księża muszą żyć w
celibacie. A kiedy
kobietom zakazano
śpiewania w kościele,
by zastąpić potrzebne
soprany, kastrowano
zastępy młodych
chłopców, pozbawiając
ich
prawa do normalnego
życia seksualnego.
Reformacja
i protestantyzm
doprowadziły do zmiany
społecznego
nastawienia
wobec seksu. Luter
zlekceważył reguły,
narzucone przez
Kościół
rzymski, zabraniające
uprawiania przez
małżonków seksu dla
przyjemności. Do
związku małżeńskiego
wniósł szacunek dla
kobiety, który do tej
pory należał się
jedynie zakonnicom.
Gdy w
osiemnastym i
dziewiętnastym wieku
przez Europę
przetaczały się
fale świeckich
rewolucji, pozycja
Kościoła jako
strażnika
seksualności uległa
znacznemu osłabieniu.
Aczkolwiek w Anglii i
Ameryce za czasów
wiktoriańskich wobec
seksu na powrót
zaprowadzono politykę
represji, posuwając
się nawet do zwyczaju
zasłaniania nóg
meblom, żeby nie
wzbudzały nieczystych
myśli.
Celowo
poświęcam tutaj dużo
miejsca tej surowej
postawie Kościoła
wobec
seksu, ponieważ jestem
przekonany, że jako
chrześcijanie ponosimy
odpowiedzialność za
wyolbrzymioną wobec
niej reakcję, której
przejawy doskonale
widoczne są w
dzisiejszym
społeczeństwie. Tych,
którzy dopuszczali się
grzechów o podłożu
seksualnym, Jezus
traktował ze
współczuciem i
wyrozumiałością.
Najostrzejsze
słowa adresował zaś do
tych, którzy winni
byli nie tak
spektakularnych
grzechów: hipokryzji,
dumy, chciwości i
legalizmu.
Jak to jest, że my,
którzy Go naśladujemy,
używamy słowa
„niemoralny” prawie
wyłącznie na
określenie grzechów o
podłożu seksualnym, a
wobec tych, którym
podwinie się noga w
tej
sferze życia,
stosujemy dyscyplinę
kościelną?
Wizerunek
seksu zgodny z Bożym
planem
Lecz
być może jeszcze
gorsze jest, że
Kościół w swej
pruderii tłumił
pogłoski o
transcendencji,
pochodzące z
seksualności
człowieka,
mogące wskazywać na
Stwórcę. Tej sferze
życia ludzkiego
Stwórca
przypisał znacznie
więcej, niż można to
sobie dziś wyobrazić.
Ograbiliśmy seks ze
świętości, a w
rezultacie - przez
próby
tłumienia, przez
odmawianie go ludziom,
przez niezdarne
usiłowanie
poskromienia seksu –
daliśmy mu siłę
fałszywej
nieskończoności.
W seksie nadal tkwi
moc. Jednak tylko
nieliczni dostrzegają
w nim
coś, co wskazuje na
jego Wynalazcę.
Niewielu
chrześcijan
„celebruje” seks, jak
to czynią na przykład
z
cudami przyrody. Znam
wiele pieśni
wysławiających piękno
stworzenia, ale
żadnej, która
sławiłaby seksualność
w podobny
sposób jak Pieśń nad
Pieśniami i Księga
Przypowieści. Podczas
starej anglikańskiej
ceremonii zaślubin mąż
oświadczał swojej
wybrance: „moim ciałem
oddaję ci chwałę”,
uznając, że seks
jest darem od Boga i
może stać się formą
składania Mu czci, a
nawet sposobem
uwielbiania.
„Nagość
kobiety dziełem Boga -
stwierdził William
Blake, przedstawiając
swą listę cudów
natury, podobną do tej
z Księgi Hioba - [to]
cząstka wieczności
nieobjęta ludzkim
okiem”.
Blake był bliski
prawdy: prawdziwie
chrześcijański pogląd
głosi,
że nagie ciało,
przeznaczone zarówno
dla oczu mężczyzny,
jak i
kobiety, jest
rzeczywiście cząstką
wieczności.
To
Bóg stworzył
seks.
Gdy przyjrzałem się
bliżej anatomii
człowieka, zdumiałem
się
starannością, z jaką
Bóg zaplanował
fizjologię seksu.
Integralne spojrzenie
na świat zakłada, że
jest to świat Boga, w
którym napotykamy
wskazówki mówiące o
pierwotnym zamyśle
Stworzenia, mimo że
dziś daleki jest on od
tego ideału. Kiedy
odczuwam pożądanie,
nie muszę czuć się
winny, jakby
przydarzyło
mi się coś
nienaturalnego.
Powinienem raczej
dojść śladem
pożądania aż do jego
źródła - poszukując
odpowiedzi na pytanie
o Boży zamiar.
Pożądanie
„Słyszeliście,
iż powiedziano: Nie
będziesz cudzołożył. A
Ja wam powiadam, że
każdy, kto patrzy na
niewiastę i pożąda
jej, już popełnił z
nią cudzołóstwo w
sercu swoim” (Mt
5:27-28). Tym
najwyraźniejszym w
całej Biblii
stwierdzeniem,
dotyczącym
pożądania seksualnego,
Jezus trafia w sedno.
Przyznaje, że dotyczy
ono wnętrza człowieka
(„w sercu swoim”),
niezależnie od tego,
czy „zewnętrznie” coś
się wydarzyło. Poza
tym Jezus łączy
pożądanie seksualne z
relacjami osobowymi,
utożsamiając je w tym
przypadku z
cudzołóstwem. To
uderzające! Mężczyzna
patrzący na
kobietę z pożądaniem
nie chce, by jego
zachowanie wyszło na
jaw.
Skupia się przy tym
wyłącznie na samej
przyjemności, jaką z
tego
ma. Dla niego wszystko
rozgrywa się w sferze
abstrakcji. Jezus
obnaża fałszywość
takiego myślenia.
Natknąłem się niedawno
na
pastorską poradę
Marcina Lutra
dotyczącą pożądania:
„Ktoś
jednak mógłby
powiedzieć: Czekanie
na wstąpienie w
związek
małżeński jest nie do
wytrzymania i bardzo
obciążające! I
miałby rację. Jest to
bardzo podobne do
innych trudności, na
które
napotykają wierzący,
takie jak post,
uwięzienie, zimno,
choroba i
prześladowanie.
Pożądanie stanowi
poważne obciążenie.
Musisz mu
się przeciwstawić i
walczyć z nim. Ale
kiedy pokonasz
pożądanie
dzięki modlitwie,
twoje życie modlitewne
poprawi się, a twoja
wiara wzrośnie”.
Uderzyło
mnie, że spośród
wymienionych przez
Lutra przeciwności
tylko
nieliczne mogłyby
zagrażać dziś
chrześcijanom w
krajach wysoko
rozwiniętych.
Pozbyliśmy się wielu
problemów, szeroko
rozpowszechnionych w
świecie naszych
przodków. Pożądania
jednak
nie udało się nam
wyeliminować. Wręcz
jeszcze je
udoskonaliliśmy.
Zaawansowana technika
umożliwiła
współczesnemu
społeczeństwu
oddzielenie pożądania
seksualnego od relacji
osobowych. W seksie,
mającym zespolić dwoje
partnerów, fizyczne
pożądanie wiąże się
z intymnością. Dziś
człowiek daje upust
swym chuciom, siedząc
w
domu (lub nawet za
biurkiem w pracy) i
oglądając obcych sobie
ludzi, rozebranych i
uprawiających seks.
Uleganie takiemu
pożądaniu,
wyzutemu z aspektu
osobowego, może
prowadzić do
uzależnienia i
często niszczy
prawdziwe relacje.
Żona odkrywająca, że
jej mąż
nie potrafi obejść się
bez pornografii, może
czuć się
odrzucona, utracić
poczucie własnej
wartości, zdradzona w
swej
intymności.
Luter
słusznie uznaje, że
pożądanie jest nie
tylko fizycznym
zmaganiem,
lecz także walką
duchową. Popęd wabi
nas, odciągając od
seksu
zgodnego z zamysłem
Boga, by zaoferować
drogę na skróty,
iluzoryczny świat
samozaspokojenia.
Potrzebujemy pomocy,
by
zaprowadzić porządek w
świecie naszych żądz -
tak aby
odzwierciedlały
prawdziwe relacje.
„Pożądanie
to poważna
uciążliwość” -
stwierdza Luter,
świadom potęgi
pożądania. Wie, jak
może cierpieć człowiek
z niezaspokojonymi
popędami. Józef oparł
się pokusie i został
wtrącony do
więzienia. „Przez
wiarę Mojżesz [...]
wolał raczej znosić
ucisk wespół z ludem
Bożym, aniżeli zażywać
przemijającej
rozkoszy grzechu,
uznawszy hańbę
Chrystusową za większe
bogactwo
niż skarby Egiptu;
skierował bowiem oczy
na zapłatę” (Hbr
11:24-26). Zarówno
Józef, jak i Mojżesz
zwrócili się nie
przeciwko przyjemności
w ogóle, a raczej
przeciwko pewnemu jej
rodzajowi. Jak każde
pokuszenie, pożądanie
seksualne sprawia, że
skłonni jesteśmy dać
wiarę raczej
zwodniczemu kłamstwu
niż
trudnej do przyjęcia
prawdzie.
Czystość
i miłość
Zobowiązanie
się do czystości jest
wysiłkiem zmierzającym
do zaprowadzenia
porządku w życiu
osobistym, w świecie
pozbawionym porządku.
Do
czystości można dążyć
zarówno w celibacie,
jak i w związku
małżeńskim. W obu tych
stanach mamy do
czynienia z
samotnością,
a czasami z udręką,
podobnie jak z
nadzieją. Jezus
obiecał:
„Błogosławieni
czystego serca,
albowiem oni Boga
oglądać będą”
(Mt 5:8). Warto
zwrócić uwagę na
zakres tej obietnicy:
nie mówi
ona, że znajdą
całkowite spełnienie
seksualne i rozwiążą
swój
problem samotności,
ale że będą oglądać
Boga. Walka z pokusami
i dążenie do czystości
wiąże się ze stratą,
ale przynosi także
zysk - zysk obiecywany
przez Jezusa w Kazaniu
na Górze.
Czasami
ulegam pożądaniu. Nie
przeczę, ze widok
nagiego ciała kobiety,
czy to w muzeum
sztuki, czy w
czasopismach bądź w
Internecie,
przyciąga mnie jakąś
tajemniczą siłą. Nasza
kultura mistrzowsko
wyspecjalizowała się w
„technice” seksu,
odartego z relacji, a
ja padam jej ofiarą.
Muszę wszak
powiedzieć, że kiedy
oprę się
pokusie i przeleję
energię seksualną w
sferę małżeńską - a z
całą pewnością jest to
proces o wiele
bardziej skomplikowany
i
zarazem nie tak
samolubny - obsesyjna
moc seksu zanika.
Atmosfera się
oczyszcza. Małżeństwo
staje się bardziej
podobne do nieba. Moje
życie z Bogiem
przynosi
niespodziewane
nagrody.
Prawdziwa
miłość powoduje, że
mężczyzna pragnie nie
jakiejś kobiety, ale
jednej szczególnej –
samej ukochanej, a nie
przyjemności, która
ona może dać. Słowa
piosenek o miłości,
które nieustannie
słyszymy, obiecują
więcej niż ktokolwiek
może dać.
Miłość
romantyczna może być
źródłem intrygujących
poszlak o istnieniu
transcendencji. Myślę
o tej, którą kocham, w
dzień i w nocy.
Żyję w uniesieniu.
Lecz potem nastaje
twarda rzeczywistość,
pojawia się znudzenie,
nadchodzi podeszły
wiek czy śmierć. Nie
da
się podtrzymywać w
nieskończoność tego
stanu uniesienia, ale
przynajmniej daje mi
to przelotne
wyobrażenie, jak Bóg
utrzymuje
taki stan u siebie.
Może tak właśnie Bóg
patrzy na nas?
Miłość
romantyczna nie
zniekształca naszego
widzenia, lecz je
wyostrza.
Biblia, opisując Bożą
miłość do człowieka,
posługuje się
językiem i opisem
miłości romantycznej.
Podczas ceremonii
ślubnej
czyta się zazwyczaj
poniższy werset:
„Albowiem nikt nigdy
ciała
swego nie miał w
nienawiści, ale je
żywi i pielęgnuje, jak
i
Chrystus Kościół, gdyż
członkami ciała Jego
jesteśmy. Dlatego
opuści człowiek ojca i
matkę, i połączy się z
żoną swoją, a
tych dwoje będzie
jednym ciałem.
Tajemnica to wielka,
ale ja
odnoszę to do
Chrystusa i Kościoła”
(Ef 5:29-32).
Intymność
seksualną – jedno z
najbardziej
poruszających przeżyć
człowieka
- Bóg używa jako
ilustrację, wskazującą
na coś bardziej
doniosłego, świętego,
spoza widzialnego
świata.
Ochrona
przed prawdziwą
stratą
W
pewnym sensie
najbardziej podobni do
Boga stajemy się
właśnie jako
mąż i żona.
Dobrowolnie obnażamy
naszą wrażliwość na
zranienie. Ryzykujemy.
Dajemy i otrzymujemy
jednocześnie.
Uprawiając
seks odczuwamy
pierwotną rozkosz,
wkraczając w inny
wymiar duchowej
więzi. Dwie całkowicie
odrębne istoty tworzą
dosłownie jedno
ciało, przeżywając
przez krótki czas
jedyne w swoim rodzaju
zespolenie. Dwie
całkowicie odrębne
istoty otwierają
najgłębsze
zakamarki swego
wnętrza, doświadczając
w rezultacie nie
straty,
lecz zysku. W pewien
sposób „ta wielka
tajemnica”, której
Paweł
nie stara się nawet
zgłębiać, ten
najbardziej ludzki
akt, objawia
coś z natury Bożej
rzeczywistości, z Jego
relacji ze
stworzeniem,
a być może relacji
istniejącej wewnątrz
samej Trójcy.
Na
tym poprzestanę,
bowiem dalsze
rozwijanie tej myśli
mogłoby okazać
się świętokradztwem,
natarczywością
ignoranta, który chce
koniecznie zbadać coś,
czego nie jest w
stanie zrozumieć,
wyjawić
tajemnicę, której
odkryć się nie da.
Osobiście postrzegam
biblijne zasady nie
tyle jako arbitralne,
mające ograbić
człowieka
z seksualnych przygód,
lecz raczej jako
wytyczne, których
przestrzeganie chroni
pewien skarb. Z jego
ogromnej wartości może
sobie zdać sprawę
jedynie ktoś
pozostający z drugim
człowiekiem
w relacji wyłączności,
opartej na przymierzu.
Ograniczenie
seksu do małżeństwa
nie gwarantuje, że
osiągniemy w naszym
życiu
seksualnym cokolwiek
ponad fizyczne
zaspokojenie. Może
jednak
stworzyć pewien klimat
- poczucie
bezpieczeństwa,
intymność,
zaufanie - który od
czasu do czasu pozwoli
nam odczuć prawdziwe
znaczenie seksu.
Małżeństwo stwarza
ramy bezpieczeństwa,
potrzebne do
przeżywania seksu,
chroniąc nas od
poczucia winy,
podstępu czy innych
niebezpieczeństw.
Nastoletnia młodzież
boi
się, że poważne
potraktowanie
biblijnych ostrzeżeń
przed
uprawianiem seksu
przedmałżeńskiego
oznacza stratę –
rezygnację
z ekscytujących
przeżyć. W istocie te
przestrogi mają
uchronić
ich przed prawdziwą
stratą. To wierność
ustala granice swobody
dla seksu.
Seks
jest siłą tak potężną,
że młody człowiek nie
umie wyobrazić
sobie nawet, że jakaś
inna rzecz może go
przyćmić. Większość
małżonków odpowie, że
seks w małżeństwie nie
jest ani tak
łatwy, ani tak
istotny, za jaki
uważali go przed
ślubem. Owszem,
jest wyrazem
intymności i dostarcza
przyjemności. Ale
małżeństwo
to głównie
podejmowanie
codziennych decyzji,
godzenie pracy
zawodowej z
obowiązkami w domu,
wychowywanie dzieci,
dochodzenie do
porozumienia w
spornych kwestiach,
zarządzanie domowym
budżetem i
inne sprawy, niezbędne
w prowadzeniu domu.
Małżeństwo
sprawia, że pryskają
złudzenia o seksie
takim, jaki dzień w
dzień
prezentują nam środki
masowego przekazu.
Niewielu z nas ma za
żonę
filmową gwiazdę,
której figura zapiera
dech, lub za męża -
przystojniaka typu
macho, o zniewalającym
spojrzeniu. Nasi
partnerzy
to zwykłe istoty
ludzkie - zwyczajni
mężczyźni i kobiety, o
nieświeżym oddechu i
spoconych ciałach,
roztaczających
niekonieczne przyjemne
zapachy, jakie
towarzyszą rozmaitym
czynnościom
fizjologicznym, o
włosach w nieładzie i
ogryzionych
paznokciach. To
kobiety, które mają
krwawienia
menstruacyjne. To
mężczyźni, którzy
częściej lub rzadziej
ponoszą klęskę w
łóżku. To ludzie,
którzy dają upust złym
nastrojom i wprawiają
nas w zakłopotanie w
miejscach publicznych;
którzy większą wagę
przykładają do
zaspokajania potrzeb
dzieci niż naszych.
Żyjemy z
ludźmi, którzy
oczekują od nas
współczucia,
tolerancji,
zrozumienia i
niekończących się
pokładów przebaczenia.
A my?
Jesteśmy w tym podobni
do naszych partnerów.
Jesteśmy tacy sami.
Oto ironia, kryjąca
się za magnetyzmem
seksu: seks wabi nas
do
związku, który okazuje
się twardą szkołą
czegoś, co jest nam o
wiele bardziej
potrzebne niż doraźna
przyjemność - miłości
pełnej poświęcenia.
Znam
wielu ludzi żyjących w
związkach małżeńskich.
Każdemu od czasu
do czasu przychodzi do
głowy myśl, czy
przypadkiem nie
poślubił
niewłaściwej osoby. Z
tego właśnie powodu
potrzebne jest nam coś
więcej, niż relacja
oparta o chwilowe
emocje. Potrzebujemy
czegoś
wystarczająco silnego,
by przemóc
okoliczności życia i
nie dać
się nimi przytłoczyć.
Tekst pradawnej
przysięgi małżeńskiej
zawiera niezbędne
zobowiązanie: „na
dobre i na złe, w
bogactwie
i w biedzie, w
chorobie i w zdrowiu,
będę kochać cię i
szanować,
dopóki śmierć nas nie
rozłączy, jak Bóg
zrządzi”.
Jedność
zapieczętowana przez
Boga
Purytanie
mawiali, że małżeństwo
to „kościółek w
Kościele”.
To strefa testowania,
ale także rozwijania
własnej duchowości.
Dzień po dniu
małżeństwo nawołuje
obojga partnerów, by
miłowali, przebaczali
i byli wierni sobie
nawzajem. Wzywa do
ciężkiej pracy, która
wszak ma sens tylko
wówczas, kiedy
małżonkowie będą w
jakiś sposób
przekonani, iż
uczestniczą w
relacji zasadzającej
się w wieczności.
Wytrwałem w trudnych
chwilach mojego
małżeństwa z tego
samego powodu, dla
którego
wytrwałem w trudnych
chwilach mojej wiary -
ponieważ uważam, że
zarówno małżeństwo,
jak i wiara przylegają
do sfery istotnej dla
wieczności.
Większość
z nas potrzebuje lat,
a może całego życia,
by uświadomić sobie,
co oznacza jedność z
drugim człowiekiem.
Poznajemy nasze silne
i
słabe strony oraz
wypracowujemy sposoby,
jak dzielić się naszą
siłą. Uczymy się,
kiedy wolno posunąć
się dalej, a kiedy
dobrze
będzie się wycofać,
kiedy ukoić, a kiedy
rzucić wyzwanie. W
miarę dzielenia
wspólnej
rzeczywistości przez
dwie niezależne
osoby pojawia się
stopniowo coś w
rodzaju przemienienia.
Po
trzydziestu trzech
latach małżeństwa mam
trudności z
rozróżnieniem mojego
własnego punktu
widzenia od punktu
widzenia
mojej żony. Tyle mnie
nauczyła o naturze
człowieka, że kiedy
spotykam innych,
postrzegam ich w dużej
mierze tak jak ona.
Nie mogę
sobie wyobrazić
podróży zagranicznych
bez jej smakowych
preferencji przy
wyborze potraw, bez
jej celności w
obserwowaniu
innych kultur, bez jej
postrzegania piękna.
W
trakcie wielu lat, w
wyniku wytrwałej
modlitwy i
ustawicznego
wysiłku powstało coś
nowego: jedność
zapieczętowana przez
Boga,
która umożliwia nam
uporanie się z
trudnościami
finansowymi,
przeprowadzkami,
chorobą, utratą
rodziny i przyjaciół,
a także z
przemijalnością stanów
zachwytu czy rozkoszy,
które na początku
przyciągnęły nas do
siebie. Co dotyczy
jej, dotyczy i mnie;
co
dotyka mnie, dotyka i
ją. Wkraczałem w
małżeństwo
przeświadczony, że
miłość będzie dla nas
niczym zaprawa
murarska dla cegieł.
Zamiast tego
dowiedziałem się, że
małżeństwo
to rzecz niezbędna, by
nauczyć mnie, czym
jest miłość.
Jezus
wskazuje źródło tej
jedności: to Bóg
zaplanował małżeństwo.
Małżeństwo to Boży
zamiar dla człowieka -
zamiar, który miał
realizować się już od
chwili stworzenia.
Małżeństwo jest
powołaniem do
spędzenia życia w
partnerstwie,
polegającym na
dawaniu siebie. Tak o
nim myślą jedynie
nieliczne pary, a
takich,
które potrafiłyby to
wyjaśnić, jest jeszcze
mniej. Jest to jednak
zakorzenione w samym
stworzeniu, w naszym
powołaniu do tworzenia
przyczółków nieba czy
rozpowszechniania
„znaków” Bożego
Królestwa w szeroko
rozumianej kulturze.
Socjologowie na
podstawie
przeprowadzonych badań
twierdzą, że oprócz
szczerze oddanych Bogu
chrześcijan, niewielu
jest w stanie
przekonująco wyjaśnić,
dlaczego pozostaje w
związku małżeńskim.
Małżeństwo
pod względem
społecznym jest tworem
arbitralnym,
elastycznym,
podatnym na
przedefiniowanie.
Małżeństwo jako
związek mężczyzny
i kobiety ustanowiony
przez Boga to
całkowicie inna
sprawa. Każdy
test wierności to
także test duchowy
oraz moralny. Bóg
zechciał,
aby małżeństwo
stanowiło znak relacji
zbudowanej na miłości
-
takiej, jakiej On dla
nas pragnie.
Oprac.
red. na podstawie:
Philip Yancey, Pogłoski
o
tamtym świecie, Wydawnictwo
Credo, 2005.
Copyright
©
Słowo i Życie 2013