Słowo i Życie nr 2/2012


Rafał Piekarski

Jak uderzenie piorunem

Urodziłem się i wychowałem w Kołobrzegu. W rodzinie, w której o Bogu nie mówiono, po prostu On nie istniał. Moi rodzice rozeszli się, kiedy miałem 6 lat. Pamiętam ojca pakującego książki w dużym pokoju i mój płacz, że „wszyscy zabierają mi tatusia”. W swojej naiwności nie rozumiałem, że tatuś znalazł sobie inną rodzinę, z którą postanowił zamieszkać...

Duży wpływ na moje wychowanie miał mój dziadek, Włodzimierz Turowski. Dbał o to, żebym nie odczuwał zbyt boleśnie braku ojca, stąd długie, wspólne wycieczki po Polsce, wczasy w górach, inwestowanie w moją edukację, spacery po plaży i niekończące się rozmowy o życiu. W szkole radziłem sobie bardzo dobrze, dzięki czemu moja mama zostawiała mi sporo swobody w dokonywaniu osobistych wyborów.

W wieku 14 lat ten spokojny świat wokół mnie zaczął się walić. I to nie z powodu jakiejś tragedii, ale dlatego, że zacząłem zadawać samemu sobie trudne pytania, na które nie znajdowałem odpowiedzi. Przez następnych kilka lat szukałem czegoś stałego, na czym mógłbym budować swój system wartości; czegoś, na czym mógłbym oprzeć swoje życiowe wybory. Moje poszukiwania zawiodły mnie w stronę licznych fascynacji muzycznych, książkowych i teatralnych. W pewnym momencie główną rolę w moim życiu zaczął odgrywać teatr. Marzyłem o studiach na PWST. Marzyłem o zaszyciu się gdzieś z grupą ludzi i wspólnym poznawaniu świata, którego efektem miałyby być ciekawe spektakle. Miałem nadzieję, że poprzez teatr zacznę też wreszcie rozumieć, o co w tym życiu chodzi i odnajdę równowagę, za którą wtedy już bardzo tęskniłem.

Niestety, teatr – jakkolwiek fascynujący – nie spełniał moich oczekiwań. Szukałem więc dalej „tego czegoś”, w bardziej niebezpiecznych rejonach. I odnalazłem – na jakiś czas – spokój. Za namową koleżanki sięgnąłem pewnego dnia po Bhagavad Gitę i moje życie zaczęło się radykalnie zmieniać. Ta święta księga była podstawą wiary ludzi, których w tamtym czasie można było spotkać w centrum każdego z większych miast w Polsce – Hare Kriszna, jednego z odłamów hinduizmu. Zacząłem żyć zgodnie z ich zasadami: wstawanie o 5.00, mantrowanie, przygotowanie wegetariańskiego posiłku, ofiarowanie jedzenia bogom, czytanie Bhagavat Gity, wyjazdy do świątyni HK w Gdańsku. Nagle wszystko zaczęło mieć sens, moje życie się uspokoiło, miałem poczucie, że po raz pierwszy w życiu znalazłem to „coś”; że już nie muszę się błąkać i szukać w nieskończoność prawdy i sensu, bo mogę oprzeć swoją przyszłość o stały i konkretny system wartości.

Pewnego dnia w swoim liceum zorganizowałem spotkanie Hare Kriszna dla młodzieży. Przyszedł na nie Zbyszek Milkiewicz, mój dawny przyjaciel ze szkoły podstawowej. Choć chodziliśmy teraz do tego samego liceum, nie mieliśmy ze sobą bliższego kontaktu. Wiedziałem tylko, że Zbyszek od jakiegoś czasu chodził do innego Kościoła i że swoją wiarę traktował bardzo poważnie. Po spotkaniu zamieniliśmy ze sobą kilka słów. Okazało się, że Zbyszek, podobnie jak ja, myśli o studiach językowych. Postanowiliśmy spotykać się regularnie – ja miałem pomagać mu w niemieckim, a on mi w angielskim. I tak raz, dwa razy w tygodniu spotykaliśmy się na anglo-niemieckich konwersacjach, a każde nasze spotkanie kończyło się dyskusją na temat wiary w Boga i tego, co w życiu jest najważniejsze.

Z czasem zorientowałem się, że wiara Zbyszka nie była czymś wyuczonym, a żywą relacją z Jezusem. Ilekroć o Nim opowiadał, miałem wrażenie, że mówi mi o kimś, kogo dobrze zna, a ja próbowałem przeciwstawić jego opowieściom swoją wystudiowaną wiarę w kogoś, kto był mi odległy, obcy, niedostępny. Zbyszek nie atakował mnie, nie próbował walczyć na argumenty, po prostu opowiadał o tym, jak pewnego dnia Chrystus go zbawił i dał mu nowe życie, wolne od ciągłego zabiegania o przychylność Boga, wolne od strachu przed śmiercią, życie pełne wolności i pokoju. Choć filozofia Hare Kriszna zakłada, że chrześcijaństwo jest jedną z wielu dróg do tego samego Boga, zacząłem mieć wątpliwości. Coś nie zgadzało mi się w obrazie Boga, który z miłości do człowieka oddaje siebie samego po to, aby zapłacić karę za ludzki grzech. Zacząłem wyrywkowo czytać Biblię, starając się przekonać samego siebie, że Chrystus w swoim nauczaniu mówił praktycznie o tym samym, o czym czytałem na kartach Bhagavad Gity. Jednak coś nie dawało mi spokoju. Mój dopiero co uporządkowany świat jasnych wartości i zasad zaczął się trząść w posadach, mantrowanie nie sprawiało mi już tej co kiedyś przyjemności, a moja filozofia co rusz rozbijała się o obraz Boga umierającego za mnie na krzyżu.

Któregoś wieczoru, po kolejnej anglo–niemieckiej konwersacji zbierałem się do wyjścia, kiedy Zbyszek włączył płytę z muzyką Milesa Davisa. Znów zaczęliśmy rozmawiać o Bogu i relacji z Nim, o wolności. Próbowałem przekonać Zbyszka, że choć nasze drogi różnią się, to i tak idziemy do tego samego Boga i pewnego dnia spotkamy się po drugiej stronie wieczności. W pewnym momencie Zbyszek spojrzał na mnie i pełnym spokoju głosem powiedział: „Nie, Rafał, ja i ty nie modlimy się do tego samego Boga”. To było dla mnie jak uderzenie piorunem. W głębi serca wiedziałem, że on ma rację, że nie można obok siebie postawić Jezusa, umierającego za nas na krzyżu, i innych bogów, którzy nie zrobili nic, aby nas uwolnić od ciągłego poczucia winy, że nie jesteśmy wystarczająco sprawiedliwi aby zasłużyć sobie na zbawienie. Tego wieczoru w milczeniu wróciłem do domu. Odłożyłem korale, przy pomocy których mantrowałem każdego dnia 16 razy po 108 korali, i położyłem się spać.

Następnego dnia wstałem jak zwykle wcześnie rano, ale zamiast przygotować wegetariański posiłek i ofiarować go bogom, sięgnąłem po Pismo Święte, stojące na mojej półce z książkami. Kiedy je otworzyłem, znalazłem na pierwszej stronie dedykację od pastora Piotra Karela z Kościoła Chrystusowego dla mojego dziadka! Okazało się, że Biblia ta została wręczona mojemu dziadkowi – wówczas dyrektorowi PSS Społem – w 1978 roku „za pomoc w odzyskaniu obiektu sakralnego”, w którym po dziś dzień mieści się siedziba kołobrzeskiego zboru – Kościoła, do którego uczęszczał Zbyszek. Zacząłem czytać i w ciągu następnych kilku dni Bóg przemawiał do mnie z kart Bożego Słowa jak nigdy wcześniej. Czytając fragment z Listu do Efezjan 2:8-10 uświadomiłem sobie, że jestem grzesznikiem i potrzebuję łaski, aby uwierzyć w to, co Jezus uczynił dla mnie na krzyżu. Krótko potem zawierzyłem swoje życie Chrystusowi, a dwa miesiące później wyjechałem na swój pierwszy chrześcijański obóz, organizowany przez Fundację Słowo Życia (dziś Fundację PROeM), na którym poznałem Agnieszkę, moja przyszłą żonę.

Rok później przeniosłem się na studia do Warszawy, gdzie razem z Agnieszką współpracowaliśmy z Fundacją Słowo Życia. Na czwartym roku studiów oboje podjęliśmy decyzję, że chcemy służyć Bogu całym naszym życiem. Po ślubie i skończonych studiach wyjechaliśmy na staż do Southeast Christian Church w Louisville, Kentucky, a po powrocie podjęliśmy pracę w Fundacji, która właśnie zakupiła i wyremontowała ośrodek w Zakościelu. Kilka lat później, w wyniku działań tej Fundacji, w Tomaszowie Mazowieckim powstała Społeczność Chrześcijańska „Tomy”, której mam przywilej posługiwać jako pastor przełożony.

W ciągu ostatnich kilku lat pracy w Fundacji i w Kościele Bóg wiele nas uczył. Mieliśmy lepsze i gorsze momenty, ale po dziś dzień centralnym punktem naszej służby Bogu i ludziom jest docieranie z Ewangelią do ludzi, żyjących z dala od Boga, i prowadzenie ich w relacji ze zmartwychwstałym Chrystusem. Bóg pozwolił nam widzieć, jak życie wielu z nich zmienia się pod wpływem Ewangelii. Bóg dał nam obfite i spełnione życie. I tego pragniemy również dla trójki naszych dzieci: Wojtka, Agatki i Adasia. Dlatego największym naszym marzeniem pozostaje zobaczenie tego, jak każde z nich we właściwym dla siebie czasie powierzy swoje życie Jezusowi. Wdzięczni za to, co za nami, żyjemy w przeświadczeniu, że najlepsze ciągle na nas czeka.

Copyright © Słowo i Życie 2012