VERA BAJEŃSKA
DZIEDZICTWO MIŁOŚCI
Chciałabym podzielić się z wami pewnym przeżyciem, historią
miłości, czymś bardzo osobistym, co Bóg dał przeżyć George’owi i mnie. Jest to
coś, czego nie oddałabym za nic w świecie!
Może to wyglądać bardzo dziwnie, ale nazywam to historią
miłości, ponieważ to Bóg dotyka życia George’a i mojego, by każdego dnia
podnieść nas trochę wyżej i trochę przybliżyć do Niego. Dla mnie stało się to
doświadczeniem miłości.
Ktoś kiedyś powiedział, że Bóg najpiękniejsze rzeczy czyni
często w najmniej atrakcyjnych miejscach. Dla mnie takim miejscem jest róg
ulicy Adelaide i Simcoe w mieście Oshawa (Kanada) oraz wzgórze Golgoty. Nie
potrafię ich oddzielić. Dla mnie te dwa miejsca stały się jednym i zaraz
wyjaśnię dlaczego.
To był bardzo zwyczajny poranek, czwartek, 16 lutego 1989
roku. Godzina 9:15. Dzwonek telefonu, rozmowa, a raczej monolog, a potem
usłyszałam słowa: "Jedźmy, Vera, szybko. Był wypadek...".
Szesnaście kilometrów do liceum Bena przejechaliśmy raczej w
milczeniu. Myśli kłębiły się w mojej głowie, ale nie byłam w stanie rozeznać
sytuacji. "Boże, proszę...". Cisza. Potem myśl: "Ben spadł ze
schodów w szkole". To było najgorsze, co mogłam dopuścić do swojej
wyobraźni! On przecież nosił trampki numer jedenaście i nigdy nie schodził po
jednym stopniu, ale przeskakiwał po dwa, trzy lub nawet więcej.
Kiedy dojeżdżaliśmy i zbliżaliśmy się do szkoły, było widać
migające światła policyjnych radiowozów oraz ambulansu. Szybko rozejrzałam się
wokół, próbując ocenić sytuację: żadnych wgniecionych zderzaków, żadnych
papierów rozrzuconych na jezdni ani nawet rozbitego szkła. Wtedy zauważyłam
fotografa, a moje oczy podążyły za obiektywem jego aparatu – na jezdnię.
Zobaczyłam
tam kałużę krwi – nigdy w życiu nie widziałam jej tak dużo.
"George, Ben poszedł do Domu, żeby być ze swoim
Niebiańskim Ojcem!" – jedynie to byłam w stanie wypowiedzieć. Poczułam
ścisk w gardle – dotarł do mnie fakt, że już nie będzie Go z nami.
W pierwszym odruchu chciałam wyskoczyć z samochodu i zebrać
tę krew, po prostu wziąć ją i oddać Benowi. Jezdnia była brudna i ta krew nie
powinna była tam się znaleźć, nie było w tym żadnego sensu. W tym momencie ta
krew stała się dla mnie najcenniejszą na świecie rzeczą - było to moje życie.
To była krew dająca życie i ona przynależała do mojego syna – mojego jedynego
syna, którego tak bardzo kochałam!
Wtedy, po raz pierwszy w moim życiu, w bardzo jasny sposób
zrozumiałam jedną z największych i najpiękniejszych Bożych prawd. Dlaczego
trzeba było przelania krwi, aby zakryć moje grzechy przed Bożymi oczami?
Pamiętam, że nawet jako dziecko zmagałam się z tym: Dlaczego krew? To była krew
niewinna! To nie było w porządku!
Dlaczego
krew? Po prostu dlatego, że to było najcenniejsze, co Bóg mógł dać. To była
najwyższa cena, jaką Bóg mógł zapłacić.
Bóg też miał jednego Syna. On także bezgranicznie kochał swojego Syna.
Co więcej mógłby dać, aby udowodnić Swoją miłość do mnie? Nic. Był to
najbardziej dobitny sposób, jakiego Bóg mógł użyć w przemawianiu do mnie. Teraz
rozumiałam to bardzo jasno i dziękowałam Mu za to, że mnie kocha i tak
cierpliwie uczy, choć w tak nieoczekiwany sposób.
Inną kwestią, z którą bardzo szybko zaczęłam się borykać,
było pytanie "jak?". Nie „dlaczego?”, albo "dlaczego Ben?"
czy "dlaczego my, Panie?" ale "jak?”. Jak nadać sens tej straszliwej
stracie?
Chciałam coś zrobić. Czułam, że muszę coś zrobić, aby nadać
sens pięknemu życiu Bena i jego okropnej śmierci. Nie mogłam pozwolić, by jego
śmierć była daremna. On był przede wszystkim moim jedynym synem i kochałam zbyt
mocno, by niczego nie robić.
Wtedy Bóg raz jeszcze bardzo
wyraźnie do mnie przemówił: "Tak, Vera, ja też miałem jednego Syna. Ja też
niesamowicie kochałem Go. Był On dla mnie czymś najcenniejszym".
Ta piękna paralela bardzo mnie ujęła i musiałam powiedzieć:
"Och, Ojcze, teraz rozumiem śmierć Twojego Syna a mojego Zbawiciela. Jego
życie było zbyt piękne i śmierć zbyt odrażająca, by były daremne”. Nie pozwolę, aby ta śmierć była daremna dla mojego
życia!
Mam nadzieję, że rozumiecie, co próbuję przez to wyrazić.
Niech każdemu z nas, niezależnie od tego, kim jesteśmy, gdzie się znajdujemy i
w jakich okolicznościach jesteśmy, Bóg pomoże wyznać: "Ojcze, weź to, weź wszystko kim jestem,
wszystko co mam, zarówno dobre albo złe, wszystko co rozumiem i czego nie
rozumiem, i używaj tego, a nawet
pomnażaj dla Twojej chwały. Ponieważ
tak wiele Cię to kosztowało... Nie wolno tego zmarnować”.
Tłum. z ang. S. Ryżyk. Oprac. N.H.
[W tym roku Ben Bajeński obchodziłby swoje 30. urodziny, ale
nie ma Go już wśród nas od 15 lat – red.]
Copyright
© Słowo
i Życie 2004