numer 3/2004


VERA BAJEŃSKA

DZIEDZICTWO MIŁOŚCI

Chciałabym podzielić się z wami pewnym przeżyciem, historią miłości, czymś bardzo osobistym, co Bóg dał przeżyć George’owi i mnie. Jest to coś, czego nie oddałabym za nic w świecie!

Może to wyglądać bardzo dziwnie, ale nazywam to historią miłości, ponieważ to Bóg dotyka życia George’a i mojego, by każdego dnia podnieść nas trochę wyżej i trochę przybliżyć do Niego. Dla mnie stało się to doświadczeniem miłości.

Ktoś kiedyś powiedział, że Bóg najpiękniejsze rzeczy czyni często w najmniej atrakcyjnych miejscach. Dla mnie takim miejscem jest róg ulicy Adelaide i Simcoe w mieście Oshawa (Kanada) oraz wzgórze Golgoty. Nie potrafię ich oddzielić. Dla mnie te dwa miejsca stały się jednym i zaraz wyjaśnię dlaczego.

To był bardzo zwyczajny poranek, czwartek, 16 lutego 1989 roku. Godzina 9:15. Dzwonek telefonu, rozmowa, a raczej monolog, a potem usłyszałam słowa: "Jedźmy, Vera, szybko. Był wypadek...".

Szesnaście kilometrów do liceum Bena przejechaliśmy raczej w milczeniu. Myśli kłębiły się w mojej głowie, ale nie byłam w stanie rozeznać sytuacji. "Boże, proszę...". Cisza. Potem myśl: "Ben spadł ze schodów w szkole". To było najgorsze, co mogłam dopuścić do swojej wyobraźni! On przecież nosił trampki numer jedenaście i nigdy nie schodził po jednym stopniu, ale przeskakiwał po dwa, trzy lub nawet więcej.

Kiedy dojeżdżaliśmy i zbliżaliśmy się do szkoły, było widać migające światła policyjnych radiowozów oraz ambulansu. Szybko rozejrzałam się wokół, próbując ocenić sytuację: żadnych wgniecionych zderzaków, żadnych papierów rozrzuconych na jezdni ani nawet rozbitego szkła. Wtedy zauważyłam fotografa, a moje oczy podążyły za obiektywem jego aparatu – na jezdnię.

Zobaczyłam tam kałużę krwi – nigdy w życiu nie widziałam jej tak dużo.

"George, Ben poszedł do Domu, żeby być ze swoim Niebiańskim Ojcem!" – jedynie to byłam w stanie wypowiedzieć. Poczułam ścisk w gardle – dotarł do mnie fakt, że już nie będzie Go z nami.

W pierwszym odruchu chciałam wyskoczyć z samochodu i zebrać tę krew, po prostu wziąć ją i oddać Benowi. Jezdnia była brudna i ta krew nie powinna była tam się znaleźć, nie było w tym żadnego sensu. W tym momencie ta krew stała się dla mnie najcenniejszą na świecie rzeczą - było to moje życie. To była krew dająca życie i ona przynależała do mojego syna – mojego jedynego syna, którego tak bardzo kochałam!

Wtedy, po raz pierwszy w moim życiu, w bardzo jasny sposób zrozumiałam jedną z największych i najpiękniejszych Bożych prawd. Dlaczego trzeba było przelania krwi, aby zakryć moje grzechy przed Bożymi oczami? Pamiętam, że nawet jako dziecko zmagałam się z tym: Dlaczego krew? To była krew niewinna! To nie było w porządku!

Dlaczego krew? Po prostu dlatego, że to było najcenniejsze, co Bóg mógł dać. To była najwyższa cena, jaką Bóg  mógł zapłacić. Bóg też miał jednego Syna. On także bezgranicznie kochał swojego Syna. Co więcej mógłby dać, aby udowodnić Swoją miłość do mnie? Nic. Był to najbardziej dobitny sposób, jakiego Bóg mógł użyć w przemawianiu do mnie. Teraz rozumiałam to bardzo jasno i dziękowałam Mu za to, że mnie kocha i tak cierpliwie uczy, choć w tak nieoczekiwany sposób.

Inną kwestią, z którą bardzo szybko zaczęłam się borykać, było pytanie "jak?". Nie „dlaczego?”, albo "dlaczego Ben?" czy "dlaczego my, Panie?" ale "jak?”. Jak nadać sens tej straszliwej stracie?

Chciałam coś zrobić. Czułam, że muszę coś zrobić, aby nadać sens pięknemu życiu Bena i jego okropnej śmierci. Nie mogłam pozwolić, by jego śmierć była daremna. On był przede wszystkim moim jedynym synem i kochałam zbyt mocno, by niczego nie robić.

Wtedy Bóg raz jeszcze bardzo wyraźnie do mnie przemówił: "Tak, Vera, ja też miałem jednego Syna. Ja też niesamowicie kochałem Go. Był On dla mnie czymś najcenniejszym".

Ta piękna paralela bardzo mnie ujęła i musiałam powiedzieć: "Och, Ojcze, teraz rozumiem śmierć Twojego Syna a mojego Zbawiciela. Jego życie było zbyt piękne i śmierć zbyt odrażająca, by były daremne”. Nie pozwolę, aby ta śmierć była daremna dla mojego życia!

Mam nadzieję, że rozumiecie, co próbuję przez to wyrazić. Niech każdemu z nas, niezależnie od tego, kim jesteśmy, gdzie się znajdujemy i w jakich okolicznościach jesteśmy, Bóg pomoże wyznać: "Ojcze, weź to, weź wszystko kim jestem, wszystko co mam, zarówno dobre albo złe, wszystko co rozumiem i czego nie rozumiem, i używaj tego, a nawet pomnażaj dla Twojej chwały. Ponieważ tak wiele Cię to kosztowało... Nie wolno tego zmarnować”.

Tłum. z ang. S. Ryżyk. Oprac. N.H.

[W tym roku Ben Bajeński obchodziłby swoje 30. urodziny, ale nie ma Go już wśród nas od 15 lat – red.]


Copyright © Słowo i Życie 2004
Słowo i  Życie - strona główna