numer 2/2004


LISA WHINERY

Moja batalia z huśtawką nastrojów

Drzwi oddziału psychiatrycznego zatrzasnęły się za mną. Nie mogłam uwierzyć, że to naprawdę się dzieje. Czyż mimo wszystko nie byłam jedną z tych, którym się udało? Gdy w wieku 29 lat zdiagnozowano u mnie chorobę afektywną dwubiegunową, z każdą huśtawką nastrojów radziłam sobie bez hospitalizacji. Zamiast ukrywać swoją dolegliwość, stałam się rzecznikiem chorych z zaburzeniami depresyjno-maniakalnymi, wygłaszałam prelekcje dla grup wsparcia, by informować i zachęcać zarówno cierpiących, jak i ich rodziny. A jednak żadna miara informacji ani zachęty nie uchroniła mnie przed pogrążeniem się w depresji. Toczyłam oto największy bój swojego życia i przegrywałam.

Opierając się o zatrzaśnięte drzwi, błagałam Boga, by ukrył mnie w cieniu swoich skrzydeł. Wśród mojego emocjonalnego zgiełku, wiedziałam, że ucieczka do Boga może być jedynym źródłem siły do zniesienia tego, co było przede mną.

Pierwszych huśtawek nastrojów doświadczyłam jako nastolatka, ale nikt niczego nie podejrzewał, bo dobrze to ukrywałam. Byłam otwartą i silną uczennicą, zaangażowaną w różne działania. Co najważniejsze, zawsze byłam uśmiechnięta. W końcu moje napady głębokiego smutku stały się tak poważne, że musiałam powiedzieć o tym moim rodzicom. Zaprowadzili mnie do lekarza, który zignorował moje emocje i zapewnił matkę, że to „typowe nastroje nastolatki”. Rodzice zaakceptowali diagnozę lekarza, byli przekonani że z tego „wyrosnę”. Urażona tym, że lekarz zlekceważył moje symptomy, poprzysięgłam radzić sobie sama z moimi nastrojami.

Przez następne jedenaście lat dawałam sobie z tym radę. Ukończyłam studia, wyszłam za mąż, uczyłam w szkole średniej i urodziłam córkę. Lecz w listopadzie 1987 roku, zaczęły pojawiać się symptomy zarówno depresji, jak i manii. Najpierw myślałam, że to przejdzie.

Pewnego grudniowego wieczoru byłam umówiona z mężem na kolację w restauracji. Potem, w drodze do naszych samochodów, wstąpiliśmy jeszcze do kilku sklepów. Robiło się późno i wszystko już zamykano. Chciałam kupić coś jeszcze dla mojej klasy, ale Tom powiedział, że nie mamy czasu. Dostałam furii. Wskoczyłam do samochodu. Z piskiem opon wyjechałam z parkingu i pędziłam autostradą do domu. Byłam tak zła, że chciałam zjechać ze wzgórza wprost na pobliskie miasteczko. Ostro skręciłam na skraj drogi, ale w ostatniej sekundzie odbiłam z powrotem na jezdnię. Gdy wróciłam do domu, moje dłonie krwawiły - ściskałam kierownicę tak mocno, że paznokcie wbiły się w skórę.

Po tym doświadczeniu moje nastroje zaczęły gwałtownie skakać: od skrajnej wściekłości po depresyjne osłupienie. Przez kilka dni siedziałam na krześle, jak w transie. Wtedy zgodziłam się szukać pomocy medycznej.

Psychiatra przeanalizował moje symptomy i nazwał je: choroba afektywna dwubiegunowa. Ta diagnoza była dla mnie ulgą. Wreszcie powiedziano mi, że moje objawy były spowodowane chemiczną nierównowagą mózgu, a nie moją słabością emocjonalną czy duchową. Nastroje, z którymi walczyłam przez lata, nie były zawinione przeze mnie.

Mój psychiatra wyjaśnił mi również, że huśtawki nastrojów są cykliczne. Niektórzy doświadczają tego co dwa, trzy albo cztery lata, a innym zdarza się to co kilka miesięcy lub tygodni. Ponadto stres, urazy (trauma), przemęczenie mogą zapoczątkować zmianę nastroju. Leki często zapobiegają lub osłabiają skutki najpoważniejszych objawów.

Przepisano mi dwa leki, które wywoływały bóle głowy, mdłości, zasychanie w ustach, zaparcia i tycie. Pomimo niedogodności efektów ubocznych warto było je zażywać, aby przywrócić równowagę nastroju. Po dziewięciu miesiącach znów czułam się psychicznie silna. To, że mój nastrój uległ poprawie, po raz pierwszy uświadomiłam sobie pewnego wieczoru, gdy zmywając naczynia zaczęłam się głośno śmiać z dowcipu, który właśnie sobie wymyśliłam.

Zdecydowałam, że jeżeli mam zmagać się z depresją dwubiegunową, to muszę wiedzieć przeciwko czemu walczę. Razem z Tomem przeprowadziliśmy rozeznanie i poznaliśmy trzy podstawowe fakty o zaburzeniach dwubiegunowych: Nie ma żadnego „środka zaradczego” na tę chorobę, zazwyczaj można ją opanować poprzez leki i terapię, a cierpienie na tę chorobę nie jest oznaką słabej wiary w Boga. Uczestniczyłam ponadto w grupie wsparcia dla osób z zaburzeniami dwubiegunowymi. Jakąż ulgą było znaleźć się w sali wypełnionej ludźmi, którzy dokładnie rozumieli, przez co właśnie przechodziłam.

Z powodu mojej diagnozy miałam pretensje do Boga. Często pytałam: Dlaczego ja? Dlaczego moja rodzina? Przez wiele dni szlochałam, błagając Boga, aby zabrał ode mnie tę chorobę. Ale On tego nie zrobił. Zamiast tego posłużył się nią, aby przyciągnąć mnie bliżej siebie.

Mimo że wychowywałam się chodząc do kościoła, na co dzień nie czytałam Biblii, ani nie polegałam na Bogu. Krótko po postawieniu mi diagnozy, przyjaciółka zaprosiła mnie na studium biblijne dla kobiet. Poprzez Boże Słowo odkryłam, jak bardzo Bóg troszczył się o mnie. Zachęciły mnie słowa „Bądź mocny i mężny. Nie bój się i nie lękaj się, bo Pan, Bóg twój, będzie z tobą wszędzie, dokądkolwiek pójdziesz.” (Joz 1,9). Inne pocieszające obrazy pochodziły z Psalmów. W Psalmie 17,8 Dawid wołał do Boga:„Ukryj mnie w cieniu swych skrzydeł”. Obraz silnego i kochającego Boga, osłaniającego mnie, dawał mi pewność, że nie jestem osamotniona.

Ten okres przygotował mnie na najbardziej wyniszczającą huśtawkę nastrojów w moim życiu. Znajomość Słowa Bożego i moja ufność w Nim były moją kotwicą podczas ogromnego emocjonalnego bólu i zgiełku. Nie sądzę, że mogłabym przetrwać bez tego.

Byłam poinformowana, że w każdej chwili leki mogą stracić swoją skuteczność. W maju 1998 roku okazało się, że lekarstwa, które stabilizowały mnie przez ostatnie cztery lata, chyba już nie działają. Przechodziłam wówczas przez trudne emocjonalnie chwile: Moja najbliższa przyjaciółka właśnie zmarła na raka mózgu. Poważniejszych huśtawek nastrojów nie było u mnie od czterech lat. Zatem zgodnie z regułą, miało się właśnie zacząć.

Jak wielu cierpiących na tę dolegliwość, nie rozpoznałam symptomów od razu. Pierwszymi odczuwalnymi objawami było lekkie zmęczenie, smutek i zaniepokojenie. Gdy znużenie i niepokój utrzymywały się przez kilka tygodni, zdecydowałam się pójść do mojego psychiatry. Zmieniono mi leki antydepresyjne.

Do czasu powtórnej wizyty z depresją było lepiej, ale byłam bardziej poirytowana i źle spałam. Wtedy mój lekarz odstawił kolejny środek stabilizujący nastroje. W ciągu sześciu tygodni odstawiono dwa leki, które przez ostatnie cztery lata chroniły mnie od huśtawki nastrojów. Nurtowały mnie pytania: Czy nowe leki zadziałają? Ile czasu potrzeba, aby zaczęły stabilizować mój nastrój?

Plątałam się w tym przez całe lato. Bywały dni, gdy ledwie wstawałam z łóżka, innym razem czułam się świetnie. Jesienią pojawiły się poważne ataki paniki. Nie mogłam zasnąć ze strachu, że się uduszę. Ogarnął mnie obsesyjny strach o bezpieczeństwo mojej rodziny i przekonanie, że niedługo umrę.

Zawsze byłam w stanie do pewnego stopnia panować nad moimi nastrojami. Teraz wszystko wymknęło mi się spod kontroli. Często płakałam, nie mogąc przestać ani wskazać przyczyny. Zrezygnowałam ze spotkań, gdyż trudno mi było rozmawiać z innymi. Nie mogłam skupić się na tyle, by czytać Biblię. Bałam się zostać sama. Moje życie to był emocjonalny szał.

Mój lekarz próbował jeszcze dwa razy zmieniać leki. Nie było widać u mnie żadnych oznak poprawy i wtedy zdecydowałam się na hospitalizację.

Tom, moje córki i mój ojciec przyszli odwiedzić mnie w szpitalu pierwszego wieczoru. Było mi bardzo ciężko, ale ze względu na dzieci udawałam, że wszystko jest w porządku. Gdy musieli odejść, każdego z nich mocno uściskałam, czując nowy przypływ paniki. Byłam szczerze przekonana, że już ich nigdy więcej nie zobaczę. Wpatrywałam się w moją rodzinę odchodzącą korytarzem, aż brzęczyk bezpieczeństwa w drzwiach wyjściowych oznajmił ich wyjście.

Ta noc w szpitalu była najbardziej samotną nocą w moim życiu. W ciemnościach kiwałam się w przód i w tył, drżąc ze strachu. Próbowałam czytać Biblię, ale nie byłam w stanie. Zaczęłam modlić się fragmentem Psalmu, który byłam w stanie pamiętać: „Ukryj mnie w cieniu swych skrzydeł”. Wtedy nagle drżenie ustąpiło i wypełniło mnie poczucie głębokiego pokoju. Modliłam się tymi słowy w ciemności aż zapadłam w sen.

Błagałam szpitalnego psychiatrę, by pozwolił mi wrócić do domu. A że nie usiłowałam robić sobie krzywdy, lekarz zgodził się, po warunkiem że będę pod 24-godzinnym nadzorem osoby dorosłej. Tom, moi rodzice i kilkoro bliskich przyjaciół ustalili grafik, by mnie pilnować.

Po powrocie do domu otrzymałam mnóstwo pięknych bukietów i kartek z napisem: „Wracaj szybko do zdrowia”. W jakimś stopniu uświadamiałam sobie, że te sentymenty miały mnie zachęcić. Ale czułam tak wielką presję na poprawę, że po chwili nie byłam już w stanie otwierać tych kart. Nie tylko nie czułam się dobrze, ale zaczynałam być przekonana, że nigdy już nie będzie dobrze.

Ataki paniki w końcu ustały, ale pogłębiła się depresja. Jadłam i mówiłam bardzo mało. Po porannym prysznicu stawałam przed szafą kompletnie dezorientowana, nie byłam w stanie w cokolwiek się ubrać. Choć byłam wyczerpana, nie mogłam spać. Ciągle nawiedzały mnie myśli samobójcze. Mój lekarz zapewniał, że myśli samobójcze są symptomem głębokiej depresji i wcale nie oznaczają, że to zrobię. Ale jego słowa nie pocieszały mnie. Tak bardzo bałam się, że popełnię samobójstwo, że mój mąż schował kluczyki od mojego samochodu, lekarstwa i ostre przybory kuchenne. W końcu moje cierpienia tak rozmyły rzeczywistość, że nie pamiętam, o czym myślałam ani co robiłam.

Trzy tygodnie przed Bożym Narodzeniem rozpoczęłam dziesięciodniową hospitalizację. Jestem za to wdzięczna, ponieważ Bóg uczynił to punktem zwrotnym w moim leczeniu. Nowe środowisko w połączeniu z lekami przyniosło mi pierwszy od ponad trzech miesięcy promyk nadziei.

Pięć dni przed świętami wyszłam ze szpitala. Pamiętam, jak się obudziłam i nie czułam się przygnębiona. Pytałam siebie: Kiedy to się stało? A potem uśmiechnęłam się z myślą: Lisa, nie pytaj kiedy, ciesz się, że to się stało!

Diagnoza, wiara w Boga, wiedza i leki nie usuwają żądła zaburzeń dwubiegunowych. Przeglądając albumy rodzinne mogę z wyrazu moich oczu odczytać, w których latach byłam w depresji. Od czasu postawienia diagnozy, huśtawki nastrojów pojawiały się co trzy, cztery lata. Postanowiłam nie zachodzić ponownie w ciążę, ponieważ moje leki mogą powodować poważne uszkodzenia płodu. Zamiast tego wraz z Tomem postanowiliśmy drugie dziecko adoptować. Zrezygnowałam również z posady nauczyciela, ponieważ byłam zbyt chora, by pracować.

Jestem wdzięczna mojemu mężowi, że pozostał przy mnie. Większość małżeństw, zmagających się z zaburzeniem dwubiegunowym, kończy się rozwodem. Nieobliczalne postępowanie rozbija fundament małżeństwa, a diagnoza o nieuleczalnej chorobie często wypłasza małżonka. Nasze małżeństwo czasami się chwiało, ale dzięki poradnictwu, modlitwie, prawdziwej miłości i poświęceniu, poprzez nasze zmagania staliśmy się mocniejsi i bliżsi sobie.

Zamiast narzekać na przeszłość i obawiać się przyszłości, koncentruję się każdego dnia na teraźniejszości, traktując ją jako dar. Moim życiowym celem jest dzisiaj werset z 2 Listu do Koryntian, „abyśmy tych, którzy są w jakimkolwiek utrapieniu, pocieszać mogli taką pociechą, jaką nas samych Bóg pociesza” (2 Kor 1,4). Kontynuuję pisanie i przemawianie, aby zachęcać innych, cierpiących w jakikolwiek sposób. 2 List do Koryntian przypomina mi również, że mogę być bardzo przybita, uciskana lub powalona, ale z mocą Bożego Ducha Świętego, nigdy nie będę pognębiona, opuszczona czy pokonana (2 Kor 4,9). I co dla mnie najważniejsze, pamiętam ciemną szpitalną salę, gdzie Bóg wyciągnął rękę, by swą przerażoną córkę schronić w cieniu swoich skrzydeł. 


Tłum. z ang. W. Zapotoczny i N. Hury
Tytuł oryginału: I Battle Bipolar Disorder. Artykuł pierwotnie publikowany w Today’s Christian Women. Wykorzystano za pozwoleniem.

 
Copyright © Słowo i Życie 2004
Słowo i  Życie - strona główna