Słowo i Życie - numer 1/2004


Kazimierz Muranty

Nadciągają chmury

[...] Zaczęły się nieprzewidziane kłopoty i nastąpił zwrot w mojej, tak dobrze zapowiadającej się karierze. Pamiętać trzeba, że były to czasy stalinowskiego reżimu. Poszukiwano wrogów  klasowych i ideologicznych. W tym celu grzebano w życiorysach ludzi, aby następnie coś im udowodnić. A udowodnić można było wszystko.

W związku z moimi planowanymi studiami w Moskwie, kontrwywiad postanowił bardzo dokładnie sprawdzić moje pochodzenie, przeszłość, przyjrzeć się mojemu środowisku – bliższej i dalszej rodzinie. Niebawem członków naszej rodziny zaczęto wzywać na przesłuchania do Urzędu Bezpieczeństwa w Inowrocławiu.

Od mojej cioci Marysi, siostry ojca, dowiedziano się, że jako uczeń szkoły podstawowej bardzo lubiłem jeździć do swoich wujków: Ignacego i Wincentego Ciesielskich, braci mojej mamy. Przed wojną obaj byli policjantami, z tą różnicą, że jeden mieszkał w Mogilnie, a drugi w Bydgoszczy. W opinii UB były to istotne powody do wystawienia mi negatywnej opinii.

Odkryto też, że mam stryjka Ludwika Murantego, który mieszka w Australii. Po wojnie nie wrócił do kraju. Co więcej, mój ojciec Józef, niezależnie od pracy zawodowej na kolei, był kaznodzieją ewangelikalnego zboru.

Tak oto zebrały się ważne argumenty przeciwko mnie. Zostałem skreślony z listy kandydatów na Akademię Lotniczą w Moskwie.

[...] W domu moich rodziców przeprowadzono rewizję. Ojciec posiadał bogaty zbiór książek o tematyce religijnej, w tym bardzo wartościowe pozycje w języku niemieckim. Podczas rewizji wszystkie te książki zostały skonfiskowane. Pomimo licznych starań nie udało się ich już nigdy odzyskać, zapewne zostały zniszczone. Wkrótce, w nocy z 19 na 20 września 1950 roku, ojciec trafił do więzienia. Oskarżono go o tajne kontakty z Zachodem. Kaplica zboru przy ulicy Dworcowej została zaplombowana. Stamtąd również zabrano całą literaturę, w tym śpiewniki i Biblie. Ludzie zbierali się na godziny modlitewne w prywatnych mieszkaniach - przychodziło więcej chętnych niż do kaplicy. Po dwóch miesiącach ojciec wyszedł z więzienia. Niczego - oprócz głębokiej wiary -mu nie udowodniono.

Moja historia biegła tymczasem własną ścieżką. Oficer informacyjny pułku wzywając mnie do siebie oświadczył, że jest niezmiernie zaskoczony tym, czego się o mnie dowiedział. Nawet przez myśl mu nie przeszło, że oficerem może być ktoś, kogo ojciec jest pastorem imperialistycznej protestanckiej wspólnoty. Przecież to wiara kapitalistów, złych ludzi z Zachodu, w tym głównie Amerykanów. Dlatego on poważnie się zastanawia, jaka jest moja rola w wojsku: Jestem wtyczką, szpiegiem, jakie mam zadania, do których powinienem się przyznać?

Czułem się osaczony. Zrozumiałem, że przeciwko mnie toczy się śledztwo. Zacząłem się też zastanawiać nad tym, jak dziwnie układa się moje życie. Przed wojną w szkole podstawowej dokuczano mi, a nawet prześladowano za to, że nie uczęszczam na lekcje religii katolickiej. Ksiądz miał tam do powiedzenia więcej niż dyrektor. A teraz, po całym koszmarze wojny, wmawia mi się, że reprezentuję imperialistyczno-kapitalistyczną wiarę, wrogą PRL. A przecież nie chodziłem już na żadne nabożeństwa, nie byłem członkiem żadnego Kościoła. Swój los związałem z lotnictwem, chciałem mu poświęcić całe swoje życie. I oto odkryłem, że jest to plan bez przyszłości, że będę musiał się zatrzymać na drodze, którą szedłem.

W przeciwną stronę

Znowu zacząłem czytać Biblię i modlić się. Odkryłem wówczas słowa apostoła Pawła: „Wszystko uznaję za szkodę wobec doniosłości, jaką ma poznanie Jezusa Chrystusa, Pana mego” (Flp 3,8). Dotarło do mnie, że Biblia jest najważniejszym i najbardziej trwałym autorytetem. Wiele systemów próbowało to podważyć, jednak bezskutecznie. Właściwe znaczenie Biblii odkryłem już jako chłopiec, gdy uczęszczałem na zajęcia szkoły niedzielnej. Dlaczego odsunąłem ją na bok? Czemu odwróciłem się od Boga? Teraz, gdy przyszły na mnie kłopoty i trudne doświadczenia, oto żałuję i zaczynam pokutować. Jakże głupi i ślepy byłem wcześniej. Przecież Bóg już dawno próbował rozbić mur i rozerwać kajdany, oddzielające mnie od Niego. Przychodził ze światłem, a ja nie widziałem tego i nie chciałem przyjąć. Wydawało mi się, że jest On tak daleko, a tymczasem był tuż obok mnie. ,,Jezus Chrystus wczoraj i dziś, ten sam i na wieki” (Hbr 13,8) - powtarzałem sobie i prosiłem Boga, by dał mi siłę wytrwania. Żebym nie poszedł na żaden kompromis, na nic, co oddaliłoby mnie od Niego.

Mieszkałem wówczas z jednym z oficerów naszego pułku. Codziennie rano przed wyjściem do pracy klękałem i modliłem się. Zastał mnie tak kiedyś nasz oficer polityczny. Wieść o tym, co zobaczył, dotarta później do zastępcy dowódcy pułku. Było to ważnym argumentem przeciwko mnie.

Znowu w zborze

Otrzymałem z domu informację, że w Gdańsku, przy ul. Libermana jest zbór. Jego pastorem był przyjaciel mego ojca, br. Paweł Bajeński. Postanowiłem nawiązać kontakt i wbrew wszelkim przeciwnościom uczęszczać tam na nabożeństwa. Był rok 1952. Pewnej niedzieli poproszono mnie w tym zborze o usługę. Jak zwykle miałem na sobie swój stalowy mundur. Nie przeszkadzało mi to jednak ani trochę. W moim odczuciu nie łamałem żadnego prawa. Poza tym nie chciałem być ,,tajnym” chrześcijaninem. Przeczytałem fragment Nowego Testamentu i krótko skomentowałem. Moje wystąpienie wyraźnie podobało się. Dostrzegłem nawet, że podczas mego kazania pewien mężczyzna robił sobie notatki.

Szybko zaprzyjaźniłem się z pastorem Pawłem Bajeńskim. Zdarzało się, że po nabożeństwie zapraszał mnie na obiad do swojego domu. Pewnego popołudnia powiedział mi, że wkrótce przyjedzie delegacja pastorów amerykańskich Kościołów Chrystusowych. Jednym z celów wizyty miała być pomoc humanitarna, głównie dla ludzi z bratnich społeczności w Polsce. Przewodniczył im Konstanty Jaroszewicz. Chcieli złożyć wizytę w urzędach Trójmiasta, poznać najpilniejsze potrzeby i opracować plan. Istotnie przyjechali. Po nabożeństwie zostałem poproszony, by wraz ze starszymi towarzyszyć przybyłym gościom. Był obiad i spacer nad morze. Zrobiliśmy wiele pamiątkowych zdjęć.

Pod lupą

Któregoś dnia jeden z moich wojskowych kolegów powiedział mi w zaufaniu, że jestem śledzony przez cywilnych agentów UB. [...] A tymczasem w pułku znów zmienił się dowódca. Ponownie został nim Rosjanin, ale tym razem o polskim nazwisku. Po pewnym czasie swojego urzędowania wezwał mnie na osobistą rozmowę. Miało to być coś w rodzaju zapoznania się. Krótko po tym poinformował mnie, że przybył do nas na praktykę kpt. Kmiecik. Jego specjalizacja pokrywała się z moją, miał więc odbywać praktykę pod moim kierunkiem i zamieszkać u mnie na te kilkanaście dni. Przemeblowałem więc swoje mieszkanie i wkrótce ów człowiek zapukał do moich drzwi.

Był sympatyczny, ale zupełnie nie znał się na sprzęcie lotniczym, co stwierdzili też moi mechanicy. Bardziej niż praktyką interesował się moim życiem. Potem nagle wyjechał, a ja zastałem w mieszkaniu straszny bałagan, jak po rewizji. Zniknęły niektóre zdjęcia, m.in. z pobytu amerykańskich pastorów. Nie wiedziałem, jak powinienem zareagować.

I znowu zostałem wezwany do pułkownika. Powiedziano mi, że zostałem oddelegowany na konferencję racjonalizatorów do Warszawy. Na wręczonym mi rozkazie widniała również informacja, którym pociągiem mam wyjechać z Gdyni. Rozkaz to rozkaz. Udałem się więc, zgodnie z instrukcją, do stolicy. Po wyjściu z pociągu postanowiłem jeszcze złożyć wizytę koledze, też lotnikowi, który mieszkał w pobliżu. Przywitał mnie wielce zdziwiony. Nic nie wiedział o tej konferencji i stwierdził, że gdyby rzeczywiście była planowana, on byłby z pewnością o niej poinformowany. Całkowicie zbity z tropu zastanawiałem się, czy celowo zostałem wprowadzony w błąd. Nagle przed dom zajechała czarna wołga. Po chwili pukano już do drzwi. Oczywiście przyszli po mnie. [...]

Przesłuchanie

Pojechaliśmy na Wawelską. Na wartowni musiałem oddać swoją broń. Wskazano mi pokój, gdzie miałem być przesłuchiwany. Wszedłem i... wielkie zaskoczenie. Za biurkiem siedział mój „praktykant”. Uśmiechnął się i przedstawił -  tym razem jako kpt. Michalik. Wyjaśnił, że przeciwko mnie jest prowadzone śledztwo, że jestem podejrzany o szpiegostwo na rzecz imperializmu amerykańskiego. Nogi ugięły się pode mną. Ogarnął mnie strach. Dobrze wiedziałem, że za to, o co chcą mnie oskarżyć, grozi szubienica.

Michalik zaprowadził mnie do sąsiedniego pokoju, w którym byli jeszcze dwaj inni oficerowie. No i zaczęło się. Zadawali mi mnóstwo podchwytliwych pytań. Pokazywali zdjęcia z amerykańską delegacją i z pastorem Pawłem Bajeńskim, informując jednocześnie, że ten ostatni, wraz z innymi pastorami też został osadzony w więzieniu i przeciwko niemu również wszczęto dochodzenie.

Byłem poddany tej psychicznej obróbce przez wiele godzin. Siedziałem sztywno na krześle przy całkowitym zakazie jakiegokolwiek ruchu. Nie dano mi nic do jedzenia, ani do picia. Moje argumenty, że jestem niewinny, że na Akademię zostałem wytypowany w nagrodę za dobrą służbę, że lotnictwo było moją życiową pasją, nie dały żadnych rezultatów. Wmawiano mi natomiast, że jestem szpiegiem, agentem, żebym się dobrowolnie przyznał.

Przesłuchujący zmieniali się. A pytania się powtarzały, czasem w najmniej spodziewanych momentach. Powodowało to u mnie zmęczenie i mętlik w głowie. Nagle, ni stąd, ni zowąd, podsunięto mi do podpisu oświadczenie mniej więcej następującej treści: ,,Ja, Kazimierz Muranty, oświadczam, że jestem ateistą i nie mam nic wspólnego ze zborem ani z religią. Zostałem podstępnie zmuszony do jej wyznawania, lecz nie utożsamiam się z żadnym Kościołem ani z wiarą”. Odpowiedziałem stanowczo, że byłoby to kłamstwo, bo jestem wierzący i nie zaprę się swej wiary. Przekonywano mnie, że taki dokument mógłby być bardzo pomocny w obaleniu stawianych mi zarzutów. Gdy odmówiłem ponownie, na chwilę pozostawiono mnie w spokoju. Byłem sam w pokoju. Próbowałem się uspokoić. Przemknęło mi przez głowę, że to jakaś głupia prowokacja. Zacząłem modlić się i uwierzyłem, że Bóg wyrwie mnie z tej niebezpiecznej sytuacji.

Gdy moi dręczyciele wrócili, byłem uspokojony i o wiele przytomniejszy. Przedstawiono mi protokół z dotychczasowych zeznań i zażądano, abym go niezwłocznie podpisał. Najpierw chciałem dokładnie go przeczytać. Były tam same kłamstwa, rzeczy, których ani nie wypowiedziałem, ani nie zrobiłem. Nastąpiła ostra polemika i znów bardzo nieprzyjemna atmosfera. Znowu próbowano mnie zastraszyć i zmusić do złożenia podpisu. I znowu wszyscy wyszli, by powrócić z kolejnym dokumentem. Tym razem w protokóle nie było fałszywych stwierdzeń i podpisałem go.

[...] Rankiem pozwolono mi wrócić do jednostki. Dowódca nakazał zachowanie wszystkiego w tajemnicy. Wkrótce przeniesiono mnie na niższe stanowisko: z inżyniera osprzętu stałem się technikiem. Wstrzymano też mój awans na kapitana. Uzasadnienie brzmiało: „niepełna przydatność polityczna”...

Fragment autobiografii „Lotnik ewangelista”, Warszawa 2000.  

Copyright © Słowo i Życie 2004
Słowo i  Życie - strona główna