Kazimierz Muranty
Nadciągają
chmury
[...] Zaczęły się nieprzewidziane kłopoty i
nastąpił zwrot w mojej, tak dobrze zapowiadającej się
karierze. Pamiętać trzeba, że były to czasy stalinowskiego reżimu. Poszukiwano
wrogów klasowych i ideologicznych.
W tym celu grzebano w życiorysach ludzi, aby następnie coś im udowodnić. A
udowodnić można było wszystko.
W związku z moimi planowanymi
studiami w Moskwie, kontrwywiad postanowił bardzo dokładnie sprawdzić moje
pochodzenie, przeszłość, przyjrzeć się mojemu środowisku – bliższej i dalszej
rodzinie. Niebawem członków naszej rodziny zaczęto wzywać na przesłuchania do
Urzędu Bezpieczeństwa w Inowrocławiu.
Od mojej cioci Marysi, siostry ojca, dowiedziano
się, że jako uczeń szkoły podstawowej bardzo lubiłem jeździć do swoich wujków:
Ignacego i Wincentego Ciesielskich, braci mojej mamy. Przed wojną obaj
byli policjantami, z tą różnicą, że jeden mieszkał w Mogilnie, a drugi w
Bydgoszczy. W opinii UB były to istotne powody do wystawienia mi negatywnej
opinii.
Odkryto też, że mam stryjka Ludwika Murantego,
który mieszka w Australii. Po wojnie nie wrócił do kraju. Co więcej, mój ojciec
Józef, niezależnie od pracy zawodowej na kolei, był kaznodzieją
ewangelikalnego zboru.
Tak oto zebrały się ważne argumenty przeciwko mnie.
Zostałem skreślony z listy kandydatów na Akademię Lotniczą w Moskwie.
[...] W domu moich rodziców przeprowadzono
rewizję. Ojciec posiadał bogaty zbiór książek o tematyce religijnej, w tym
bardzo wartościowe pozycje w języku niemieckim. Podczas rewizji wszystkie te
książki zostały skonfiskowane. Pomimo licznych starań nie udało się ich już
nigdy odzyskać, zapewne zostały zniszczone. Wkrótce, w nocy z 19 na 20 września
1950 roku, ojciec trafił do więzienia. Oskarżono go o tajne kontakty z
Zachodem. Kaplica zboru przy ulicy Dworcowej została zaplombowana. Stamtąd
również zabrano całą literaturę, w tym śpiewniki i Biblie. Ludzie zbierali się
na godziny modlitewne w prywatnych mieszkaniach - przychodziło więcej chętnych
niż do kaplicy. Po dwóch miesiącach ojciec wyszedł z więzienia. Niczego -
oprócz głębokiej wiary -mu nie udowodniono.
Moja historia biegła tymczasem własną ścieżką.
Oficer informacyjny pułku wzywając mnie do siebie oświadczył, że jest
niezmiernie zaskoczony tym, czego się o mnie dowiedział. Nawet przez myśl mu
nie przeszło, że oficerem może być ktoś, kogo ojciec jest pastorem
imperialistycznej protestanckiej wspólnoty. Przecież to wiara kapitalistów,
złych ludzi z Zachodu, w tym głównie Amerykanów. Dlatego on poważnie się
zastanawia, jaka jest moja rola w wojsku: Jestem wtyczką, szpiegiem, jakie mam
zadania, do których powinienem się przyznać?
Czułem się osaczony. Zrozumiałem, że przeciwko mnie
toczy się śledztwo. Zacząłem się też zastanawiać nad tym, jak dziwnie układa
się moje życie. Przed wojną w szkole podstawowej dokuczano mi, a nawet
prześladowano za to, że nie uczęszczam na lekcje religii katolickiej. Ksiądz
miał tam do powiedzenia więcej niż dyrektor. A teraz, po całym koszmarze wojny,
wmawia mi się, że reprezentuję imperialistyczno-kapitalistyczną wiarę, wrogą
PRL. A przecież nie chodziłem już na żadne nabożeństwa, nie byłem członkiem
żadnego Kościoła. Swój los związałem z lotnictwem, chciałem mu poświęcić całe
swoje życie. I oto odkryłem, że jest to plan bez przyszłości, że będę musiał
się zatrzymać na drodze, którą szedłem.
W przeciwną stronę
Znowu zacząłem czytać Biblię i modlić się.
Odkryłem wówczas słowa apostoła Pawła: „Wszystko uznaję za szkodę wobec
doniosłości, jaką ma poznanie Jezusa Chrystusa, Pana mego” (Flp 3,8). Dotarło
do mnie, że Biblia jest najważniejszym i najbardziej trwałym autorytetem. Wiele
systemów próbowało to podważyć, jednak bezskutecznie. Właściwe znaczenie Biblii
odkryłem już jako chłopiec, gdy uczęszczałem na zajęcia szkoły niedzielnej.
Dlaczego odsunąłem ją na bok? Czemu odwróciłem się od Boga? Teraz, gdy przyszły
na mnie kłopoty i trudne doświadczenia, oto żałuję i zaczynam
pokutować. Jakże głupi i ślepy byłem wcześniej. Przecież Bóg już dawno próbował
rozbić mur i rozerwać kajdany, oddzielające mnie od Niego. Przychodził ze
światłem, a ja nie widziałem tego i nie chciałem przyjąć. Wydawało mi się, że
jest On tak daleko, a tymczasem był tuż obok mnie. ,,Jezus Chrystus wczoraj
i dziś, ten sam i na wieki” (Hbr 13,8) - powtarzałem sobie i prosiłem Boga,
by dał mi siłę wytrwania. Żebym nie poszedł na żaden kompromis, na nic, co
oddaliłoby mnie od Niego.
Mieszkałem wówczas z jednym z oficerów naszego
pułku. Codziennie rano przed wyjściem do pracy klękałem i modliłem się.
Zastał mnie tak kiedyś nasz oficer polityczny. Wieść o tym, co zobaczył,
dotarta później do zastępcy dowódcy pułku. Było to ważnym argumentem przeciwko
mnie.
Znowu w zborze
Otrzymałem z domu informację, że w Gdańsku, przy
ul. Libermana jest zbór. Jego pastorem był przyjaciel mego ojca, br. Paweł
Bajeński. Postanowiłem nawiązać kontakt i wbrew wszelkim przeciwnościom
uczęszczać tam na nabożeństwa. Był rok 1952. Pewnej niedzieli poproszono mnie w
tym zborze o usługę. Jak zwykle miałem na sobie swój stalowy mundur. Nie
przeszkadzało mi to jednak ani trochę. W moim odczuciu nie łamałem żadnego
prawa. Poza tym nie chciałem być ,,tajnym” chrześcijaninem. Przeczytałem
fragment Nowego Testamentu i krótko skomentowałem. Moje wystąpienie wyraźnie
podobało się. Dostrzegłem nawet, że podczas mego kazania pewien mężczyzna robił
sobie notatki.
Szybko zaprzyjaźniłem się z pastorem Pawłem
Bajeńskim. Zdarzało się, że po nabożeństwie zapraszał mnie na obiad do swojego
domu. Pewnego popołudnia powiedział mi, że wkrótce przyjedzie delegacja
pastorów amerykańskich Kościołów Chrystusowych. Jednym z celów wizyty miała być
pomoc humanitarna, głównie dla ludzi z bratnich społeczności w Polsce.
Przewodniczył im Konstanty Jaroszewicz. Chcieli złożyć wizytę w urzędach
Trójmiasta, poznać najpilniejsze potrzeby i opracować plan. Istotnie
przyjechali. Po nabożeństwie zostałem poproszony, by wraz ze starszymi
towarzyszyć przybyłym gościom. Był obiad i spacer nad morze. Zrobiliśmy wiele
pamiątkowych zdjęć.
Pod lupą
Któregoś dnia jeden z moich
wojskowych kolegów powiedział mi w zaufaniu, że jestem śledzony przez cywilnych
agentów UB. [...] A tymczasem w pułku znów zmienił się dowódca. Ponownie został
nim Rosjanin, ale tym razem o polskim nazwisku. Po pewnym czasie swojego
urzędowania wezwał mnie na osobistą rozmowę. Miało to być coś w rodzaju
zapoznania się. Krótko po tym poinformował mnie, że przybył do nas na praktykę
kpt. Kmiecik. Jego specjalizacja pokrywała się z moją, miał więc odbywać
praktykę pod moim kierunkiem i zamieszkać u mnie na te kilkanaście dni.
Przemeblowałem więc swoje mieszkanie i wkrótce ów człowiek zapukał do moich
drzwi.
Był sympatyczny, ale zupełnie nie znał się na
sprzęcie lotniczym, co stwierdzili też moi mechanicy. Bardziej niż praktyką
interesował się moim życiem. Potem nagle wyjechał, a ja zastałem w mieszkaniu
straszny bałagan, jak po rewizji. Zniknęły niektóre zdjęcia, m.in. z pobytu
amerykańskich pastorów. Nie wiedziałem, jak powinienem zareagować.
I znowu zostałem wezwany do pułkownika.
Powiedziano mi, że zostałem oddelegowany na konferencję racjonalizatorów do
Warszawy. Na wręczonym mi rozkazie widniała również informacja, którym
pociągiem mam wyjechać z Gdyni. Rozkaz to rozkaz. Udałem się więc, zgodnie z
instrukcją, do stolicy. Po wyjściu z pociągu postanowiłem jeszcze złożyć wizytę
koledze, też lotnikowi, który mieszkał w pobliżu. Przywitał mnie wielce
zdziwiony. Nic nie wiedział o tej konferencji i stwierdził, że gdyby
rzeczywiście była planowana, on byłby z pewnością o niej poinformowany.
Całkowicie zbity z tropu zastanawiałem się, czy celowo zostałem wprowadzony w
błąd. Nagle przed dom zajechała czarna wołga. Po chwili pukano już do drzwi.
Oczywiście przyszli po mnie. [...]
Przesłuchanie
Pojechaliśmy na Wawelską. Na wartowni musiałem
oddać swoją broń. Wskazano mi pokój, gdzie miałem być przesłuchiwany. Wszedłem
i... wielkie zaskoczenie. Za biurkiem siedział mój „praktykant”. Uśmiechnął się
i przedstawił - tym razem jako kpt.
Michalik. Wyjaśnił, że przeciwko mnie jest prowadzone śledztwo, że jestem
podejrzany o szpiegostwo na rzecz imperializmu amerykańskiego. Nogi ugięły się
pode mną. Ogarnął mnie strach. Dobrze wiedziałem, że za to, o co chcą mnie
oskarżyć, grozi szubienica.
Michalik zaprowadził mnie do sąsiedniego pokoju,
w którym byli jeszcze dwaj inni oficerowie. No i zaczęło się. Zadawali mi
mnóstwo podchwytliwych pytań. Pokazywali zdjęcia z amerykańską delegacją i z
pastorem Pawłem Bajeńskim, informując jednocześnie, że ten ostatni, wraz z
innymi pastorami też został osadzony w więzieniu i przeciwko niemu również
wszczęto dochodzenie.
Byłem poddany tej psychicznej obróbce przez wiele
godzin. Siedziałem sztywno na krześle przy całkowitym zakazie jakiegokolwiek
ruchu. Nie dano mi nic do jedzenia, ani do picia. Moje argumenty, że jestem
niewinny, że na Akademię zostałem wytypowany w nagrodę za dobrą służbę, że
lotnictwo było moją życiową pasją, nie dały żadnych rezultatów. Wmawiano mi
natomiast, że jestem szpiegiem, agentem, żebym się dobrowolnie przyznał.
Przesłuchujący zmieniali się. A pytania się
powtarzały, czasem w najmniej spodziewanych momentach. Powodowało to u mnie zmęczenie
i mętlik w głowie. Nagle, ni stąd, ni zowąd, podsunięto mi do podpisu
oświadczenie mniej więcej następującej treści: ,,Ja, Kazimierz Muranty,
oświadczam, że jestem ateistą i nie mam nic wspólnego ze zborem ani z religią.
Zostałem podstępnie zmuszony do jej wyznawania, lecz nie utożsamiam się z
żadnym Kościołem ani z wiarą”. Odpowiedziałem stanowczo, że byłoby to kłamstwo,
bo jestem wierzący i nie zaprę się swej wiary. Przekonywano mnie, że taki
dokument mógłby być bardzo pomocny w obaleniu stawianych mi zarzutów. Gdy
odmówiłem ponownie, na chwilę pozostawiono mnie w spokoju. Byłem sam w pokoju.
Próbowałem się uspokoić. Przemknęło mi przez głowę, że to jakaś głupia
prowokacja. Zacząłem modlić się i uwierzyłem, że Bóg wyrwie mnie z tej
niebezpiecznej sytuacji.
Gdy moi dręczyciele wrócili, byłem uspokojony i
o wiele przytomniejszy. Przedstawiono mi protokół z dotychczasowych zeznań i
zażądano, abym go niezwłocznie podpisał. Najpierw chciałem dokładnie go
przeczytać. Były tam same kłamstwa, rzeczy, których ani nie wypowiedziałem, ani
nie zrobiłem. Nastąpiła ostra polemika i znów bardzo nieprzyjemna atmosfera.
Znowu próbowano mnie zastraszyć i zmusić do złożenia podpisu. I znowu wszyscy
wyszli, by powrócić z kolejnym dokumentem. Tym razem w protokóle nie było
fałszywych stwierdzeń i podpisałem go.
[...] Rankiem pozwolono mi wrócić do jednostki.
Dowódca nakazał zachowanie wszystkiego w tajemnicy. Wkrótce przeniesiono mnie
na niższe stanowisko: z inżyniera osprzętu stałem się technikiem. Wstrzymano
też mój awans na kapitana. Uzasadnienie brzmiało: „niepełna przydatność
polityczna”...
Fragment autobiografii „Lotnik ewangelista”, Warszawa 2000. ■
Copyright
© Słowo
i Życie 2004