Słowo i Życie - strona główna
numer zima 2001

Copyright  ©  Słowo i Życie 2001

BÓG NIE CHCIAŁ ŚMIERCI GRZESZNIKA

 Urodziłem się 27.10.1925 roku w niezamożnej rodzinie wiejskiej. Życie rodziców nie było lekkie, a zwłaszcza mojej mamy, która chorowała i niezbyt dobrze była traktowana przez teściową i przez męża. Doszło do rozpadu małżeństwa rodziców. Miałem wówczas 3 lata. Ojciec wziął sobie inną kobietę, a mama pozostała sama do śmierci. Po rozstaniu się z mężem znalazła wspaniałego przyjaciela - Pana Jezusa, któremu powierzyła swe życie. Wychowywała mnie bogobojnie, zabierała ze sobą na nabożeństwa, które odbywały się we wsiach: Rogawka, Klukowo, Krupice, Leszczka, Wólka Zamkowa. Są to moje najmilsze wspomnienia z lat dziecięcych, kiedy mogłem przebywać w społeczności ludzi wierzących, szczerze oddanych Bogu. Nabożeństwa prowadzili śp. bracia: Nikon Jakoniuk, Teodor Lewczuk, Wł. Żegunia, Andrzej Aniszczuk, a członków było bardzo dużo.

W okropny sposób dotknęła mego życia II wojna światowa, a też w 1942 roku wojna niemiecko-rosyjska. Niemcy wywozili młodzież na roboty przymusowe do Niemiec. 20 maja 1942 r. i ja wraz z innymi byłem wieziony wagonem towarowym, jak bydło. Zrodziła się we mnie myśl ucieczki z wagonu przez górne okno. West-chnąłem: "Panie, w Twoje ręce oddaję się" i wylazłem przez okno na zewnątrz. Wszystko było tak cudownie uczynione: Przy rogu wagonu długa klamra, której mogłem się uchwycić, a u dołu jakby ławeczka, na którą się położyłem, a potem stoczyłem się między tory. Bóg nie chciał śmierci grzesznika i zachował mnie w pełni zdrowia, bez żadnej urazy ciała. Było to na trasie Bielsk Podlaski - Lewickie. Po kilku dniach wróciłem do domu. Jednak krótko cieszyłem się wolnością. We wrześniu tego samego roku zabrano mnie na wykopki ziemniaków. Po tygodniu ciężkiej pracy i nieludzkiego traktowania uciekłem stamtąd. Znajdowałem się wówczas niedaleko Działdowa. Wraz z dwoma kolegami, w strachu przed Niemcami, żeby nas nikt nie widział, szliśmy przez tzw. czerwony bór, nieopodal Ciechanowca, gdzie były ogromne bagna porośnięte sitowiem. Tam po raz drugi spotkałem się ze śmiercią - zapadłem się w bagno po pas. Wówczas do moich uszu doszedł głos: "Kładź się i trzymaj się mocno sitowia". Tak też uczyniłem i wyczołgałem się stamtąd powoli. Po wyjściu z tego bagna zrozumiałem, że Bóg znowu miał mnie w Swojej opiece. Był mi pomocą, bo nie chciał śmierci grzesznika. Ale nadal nie byłem pojednany z Bogiem. Byłem chrześcijaninem tylko z nazwy. Wróciłem do domu, a niedługo po tym aresztowali mnie żandarmi i osadzili w lagrze w Bielsku Podlaskim. Przeszedłem tam straszne tortury i ciężko pracowałem przy plantowaniu cmentarza dla Niemców. Po pięciu tygodniach zostałem wraz z innymi wywieziony do Supraśla do majątku przy klasztorze, celem odbycia kursu dojenia krów. Tam po raz trzeci zetknąłem się ze śmiercią - zostałem porażony prądem. Było to w styczniu 1945 roku. Wyniesiono mnie z budynku na śnieg, jako już nieżywego. Nie wiem, jak długo tam leżałem, a potem (jak opowiadali mi koledzy) zacząłem drgać. Bóg nie chciał, żebym odszedł z tej ziemi niepojednany z Nim. 

I nadal żyłem własnym życiem, chociaż nieraz ogarniał mnie strach przed Bogiem. Młodość moja prowadziła mnie na manowce tego świata, żyłem w niewoli grzechu. Na początku kwietnia 1945 roku, gdy zbliżał się koniec II wojny światowej, nie pracowałem już u bauera, lecz byłem w punkcie zbiorczym, skąd brano nas do kopania okopów dla wojsk niemieckich. Pewnego kwietniowego dnia Niemcy mieli nas prowadzić na roboty w miasteczku Raszyn nad morzem. Nadleciały dwa radzieckie myśliwce i zaczęły do nas strzelać z cekaemu. I znowu czuwała nade mną Boża Opatrzność. Pocisk, wycelowany na mnie, uderzył w ziemię tuż przy moich nogach. Był to kolejny wielki cud Bożej miłości do mnie. Bóg znowu zachował moje życie. I tym razem nie chciał śmierci grzesznika. A moje życie nadal było takie puste, chociaż znałem Boga, ale świat mnie pochłaniał i ciągnął coraz bardziej ku sobie. 

W połowie kwietnia 1945 r. wojska ra-dzieckie uwolniły mnie z niewoli niemieckiej. Moja radość trwała jednak krótko - po paru dniach zachorowałem na tyfus brzuszny. Byłem tak wycieńczony, że straciłem przytomność. Lekarze w szpitalu wojskowym trosz-czyli się o mnie i po dwóch i pół miesiącach powróciłem do zdrowia. Tak więc po raz piąty Bóg zatroszczył się o moje życie. On coś we mnie wi-dział, a ja tego nie rozumiałem. Bóg wysłuchał modlitw mojej mamy. Po wyjściu ze szpitala zostałem wywieziony przez wojsko radzieckie w głąb Rosji na przymusowe roboty. Rozładowywałem żelazo i węgiel z wagonów, pracowałem w lesie - musiałem wynieść na plecach dwa kubiki drewna dziennie przez śnieżne zaspy i nieprzejezdne dla samochodów miejsca. Czas tej ciężkiej i żmudnej pracy trwał aż do 1948 r. Prawie sześć lat byłem z dala od domu, jak i od Boga. W środę, 22 kwietnia 1948 roku, nędzny i wychudzony, wszedłem do swego rodzinnego domu. Zastałem mamę robiącą masło i starszego brata, siedzącego przy łóżku. Wzięli mnie za jakiegoś jeńca, powracającego z niewoli po długich latach - nie zostałem rozpoznany, choć bardzo oczekiwano na mój powrót. Przez jakiś czas nie mówiłem do nich ani słowa. Gdy zapytałem: "Co, mama mnie nie poznała?", ogarnęły nas radość i płacz, a mama dziękowała Bogu za mój szczęśliwy powrót.

Wciąż pozostawałem niewdzięczny Bogu za tak wiele okazanych mi łask i dobroci przez te lata niedoli. Szatan walczył o mnie jeszcze długi czas. W 1950 roku ożeniłem się, rodzina się powiększała. Nadal prowadziłem świeckie życie. Paliłem papierosy, od czasu do czasu zaglądałem do kieliszka. Tak było aż do maja 1967 r. Miałem wtedy 42 lata. Bóg w niezrozumiały sposób stanął na mojej drodze i przemówił do mego serca w bardzo bolesny sposób mnie dotknął. Moi przyjaciele, z którymi kroczyłem po tej szerokiej drodze, stali się nagle moimi wrogami. Był to cios w moje serce, ale od Boga, dla mego dobra. Przez to zwrócił On mój wzrok i serce ku Sobie: "Dosyć ci już zwlekać, usłuchaj Mego głosu". Ze łzami w oczach przyszedłem do mieszkania i wziąłem do rąk Ewangelię, którą czytała moja wierząca mama. Otworzył mi się Psalm 62. Czytałem a łzy płynęły z moich oczu. To był moment zmiany w moim życiu, coś jakby pękło w moim sercu. Od tego dnia zacząłem uczęszczać na nabożeństwa do Domu Modlitwy w Siemiatyczach. 18 sierpnia 1968 roku wraz z żoną przyjęliśmy chrzest wiary w Kijowcu. Już 33 lata kroczę za Panem w radości nowego życia. Jestem wdzięczny Bogu, że był mi pomocą w mych trudnych przeżyciach, że nie chciał śmierci grzesznika, ale chciał mojego opamiętania i przyjścia do Niego w pokorze serca. Niech płynie Mu za to chwała z mego życia do końca moich ziemskich dni!

JÓZEF CZAPKO

Copyright  ©  Słowo i Życie 2001

Słowo i Życie nr 4/2001