numer zima 2001 Copyright © Słowo
i Życie 2001
DROGA Pouczę ciebie i wskażę
ci drogę, którą masz iść;
Pierwsi naśladowcy Chrystusa Jezusa nazywali swoje przemienione przez wiarę życie drogą. Nie chrześcijaństwem, nie wiarą, nie religią, ale tak prosto - drogą (p. Dz.Ap. 24,14). A wypowiadając to słowo mieli przed oczyma i w myślach obraz o wiele żywszy i głębszy aniżeli ten, który się u nas pojawia. Co dzień przemierzali drogi i ścieżki - piaszczyste, wyboiste, biegnące przez pustkowia, znaczone przydrożnymi figowcami czy gajami oliwnymi, niknące wśród pagórków i cienistych dolin. Droga była nieodłącznym elementem życia każdego człowieka. Była wyzwaniem, nadzieją, szansą ocalenia i źródłem oczyszczenia. Wiodła do miasta ucieczki, do świątyni, na pastwiska, do domu krewnych lub nieprzyjaciół. Dzisiaj trudno nam ogarnąć symbolizm i obrazowość drogi jako sposobu życia, do którego dążyli naśladowcy Tego, który powiedział o Sobie: "Ja jestem drogą" (J. 14,6). Nam, ludziom nowego tysiąclecia, trudno jest się utożsamiać z ludzką ograniczonością i słabością, ujawnioną w obliczu rozciągającej się, wyczekującej i wiodącej do celu drogi. Drogi, którą można przemierzyć jedynie powoli, z trudem, w pojedynkę, która odsłoni siły i jestestwo człowieka idącego, która pomimo zakrętów i przeszkód prowadzi wprost do celu. A jednocześnie trzeba powiedzieć, że niewiele jest obrazów smutniejszych aniżeli start bez finiszu. Początek bez końca. Alfa bez omegi. Myśli o drodze, jako pielgrzymowaniu w wierze, od pewnego czasu nachodzą mnie i skłaniają do refleksji nad mą własną drogą. Mogę to określić jako zmaganie się z obrazami, scenami, twarzami, myślami, dźwiękami, uczuciami. Ponad to wszystko wybija się jednak Słowo. Gdyż to właśnie Słowo Wcielone poprzez Słowo natchnione przemieniło moje życie i prowadzi mnie do Tego, który Swym Słowem stworzył wszystko. Czytając Biblię napotykałam wersety, które niepodzielnie skupiały mą uwagę. Które niepokoiły lub uspokajały. Które stawały się modlitwą lub pełną trwogi przestrogą. To kamienie milowe na mojej drodze wiary. Ważniejsze od innych. Znaczące szlak mojej krótkiej wędrówki za Panem. ...w górę Pierwszymi słowami Biblii, które wtargnęły do mego życia, były te z "Hymnu miłości" apostoła Pawła: Choćbym mówił językami ludzkimi i anielskimi, a miłości bym nie miał, byłbym miedzią dźwięczącą lub cymbałem brzmiącym. I choćbym miał dar prorokowania, i znał wszystkie tajemnice, i posiadał całą wiedzę, i choćbym miał pełnię wiary, tak żebym góry przenosił, a miłości bym nie miał, byłbym niczym. I choćbym rozdał całe mienie swoje, i choćbym ciało swoje wydał na spalenie, a miłości bym nie miał, nic mi to nie pomoże (I Kor. 13,1-3). Usłyszałam je na filmie "Misja" i drążyły mnie, niepokojąc pytaniami o sens prawdziwej miłości. Od lat zmagałam się z brakiem miłości do siebie samej, jak też akceptacją i oddanym kochaniem innych. Miłość do Boga nie stanowiła wówczas dla mnie problemu - zastąpiłam Go etyką i wiarą we wrodzone dobro człowieka. Kiedy w końcu zdecydowałam się szukać ratunku od bezsensu życia i braku nadziei, usłyszałam historię Zacheusza (Łuk. 19,1-10). Nie wiem, co sprawiło, że tak mocno potrafiłam się utożsamić z jego pełnym determinacji dążeniem do spotkania Jezusa. Popychana niezaspokojonym głodem poznania Absolutu chłonęłam każde słowo, opowiadające o zagubionym i samotnym człowieku, który pragnął nowego początku. O człowieku, który będąc przez ludzi pogardzany, został wybrany przez Jedynego Syna. O tym, który uznał swą przeszłość za fiasko i był gotów uczynić wszystko, aby tylko Ten, który szedł wytrwale wyznaczoną drogą ku śmierci na krzyżu, zatrzymał się na chwilę w jego domu. Następnym Słowem na mej drodze wiary był tekst z Księgi Apokalipsy 3,20: Oto stoję u drzwi i kołaczę; jeśli ktoś usłyszy głos mój i otworzy drzwi, wstąpię do niego i będę z nim wieczerzał, a on ze mną. Przez długi okres był to obraz, w którym znajdowałam ukojenie. Dawał on przedsmak tego, co czeka mnie na końcu rozpoczętej niedawno drogi. Wieczorna pora pełna aksamitnej ciszy, wyostrzająca każdy dźwięk, ze swym mistrzowskim rozmyciem barw. Wieczór skradający się bezszelestnie jak kot. Stół zastawiony skromnym posiłkiem i dwa miejsca naprzeciw siebie. Łagodne światło lampy i jeszcze łagodniejszy głos Tego, który nie potrzebuje pytać, by wiedzieć, co jest we mnie. Spotkanie, które tłumi wszelkie słowa i dodaje sił do dalszej drogi. Kolejnym kamieniem milowym w mym podążaniu za Jezusem były słowa z Księgi Powtórzonego Prawa 6,4-7: Pan jest Bogiem naszym, Pan jedynie! Będziesz tedy miłował Pana, Boga swego, z całego serca swego i z całej duszy swojej, i z całej siły swojej. Niechaj słowa te, które Ja ci dziś nakazuję, będą w twoim sercu. Będziesz je wpajał w twoich synów i będziesz o nich mówił, przebywając w swoim domu, idąc drogą, kładąc się i wstając. Stały się drogowskazem w codziennym życiu. Wiara przestawała być zbiorem poglądów, burzą emocji, a stawała się dopracowaną instrukcją działania tu i teraz. Nigdy tych słów nie traktowałam jako poleceń, tryb rozkazujący brzmiał dla mnie jak tryb zezwalający. Jak obietnica lepszego jutra, harmonii za zamkniętymi drzwiami, przyjaźni i miłości przy stole dzielonym z najbliższymi. Nowym wspaniałym odkryciem na mej drodze wiary były słowa apostoła Pawła: Albowiem jestem tego pewien, że ani śmierć, ani życie, ani aniołowie, ani potęgi niebieskie, ani teraźniejszość, ani przyszłość, ani moce, ani wysokość, ani głębokość, ani żadne inne stworzenie nie zdoła nas odłączyć od miłości Bożej, która jest w Chrystusie Jezusie, Panu naszym (Rzym. 8,38-39). Stały się bronią w walce z uprzednią ambiwalencją, iluzorycznością, były nawiasami zamykającymi świat rozciągający się pomiędzy "albo" i "być może". Z ulgą i łzami powtarzałam je wielokrotnie, kiedy dawne pytania, wątpliwości, wartości i niedomówienia zakradały się i atakowały z całą mocą. ... w głąb Kiedy to piszę, dostrzegam w tym miejscu jakby kolejny etap mego pielgrzymowania do Domu Ojca. Poznawszy Jego miłość, dobroć i wierność, musiałam stanąć do nowej walki. Z samą sobą - tą, której nie lubiłam, którą raniłam, niszczyłam, ograniczałam i wypaczałam. Której nie akceptowałam - wyglądu, uczuć, możliwości, nastrojowości, chwiejności, przeszłości. I wtedy dobry Bóg posłał mi Słowa: Panie, zbadałeś mnie i znasz. Ty wiesz, kiedy siedzę i kiedy wstaję, rozumiesz myśl moją z daleka. Ty wyznaczasz mi drogę i spoczynek, wiesz dobrze o wszystkich ścieżkach moich. Jeszcze bowiem nie ma słowa na języku moim, a Ty, Panie, już znasz je całe. Ogarniasz mnie z tyłu i z przodu i kładziesz na mnie rękę swoją. Zbyt cudowna jest dla mnie ta wiedza, zbyt wzniosła, bym ją pojął. (...) Ukształtowałeś mnie w łonie matki mojej. Wysławiam cię za to, że cudownie mnie stworzyłeś. Cudowne są dzieła twoje i duszę moją znasz dokładnie (Ps. 139, 1-6.13-14). To było jak balsam na moje liczne rany. Nie mogąc zaakceptować przez lata siebie - swego ciała, duszy i tego niepoznanego - ukrywałam się za licznymi maskami. Teraz z ulgą przyjęłam te słowa: jestem poznana� i nadal kochana. Od nich zaczęło się pokochanie siebie - Bożego stworzenia i dziecka. Potem przyszły słowa pouczenia,
zapewnienia, otuchy i nadziei. Wciąż na nowo wracam do Kazania na Górze.
Nauki naznaczonej wielkością i bólem Syna Człowieczego: Nie troszczcie
się życie swoje, co będziecie jedli albo co będziecie pili, a ni o ciało
swoje, czym się przyodziewać będziecie. Czyż życie nie jest czymś więcej
niż pokarm, a ciało niż odzienie? To w nich mogłam się przejrzeć i zobaczyć obawy i dążenia, które przez lata udawało mi się ukryć przed spojrzeniem ludzi. To poprzez nie Bóg mówił o tym, czego ja nie potrafiłam do końca wyartykułować. Ale wraz z sądem przychodziła łaska, a z wyrokiem przebaczenie. Słowa, które od lat są moją modlitwą, pochodzą z Księgi Przypowieści: Proszę Cię o dwie rzeczy; nie odmów mi, zanim umrę: Oddal ode mnie fałsz i słowo kłamliwe; nie nawiedź mnie ubóstwem ani nie obdarz bogactwem, daj mi spożywać chleb według mojej potrzeby, abym, będąc syty, nie zaparł się ciebie i nie rzekł: Któż jest Pan? Albo, abym z nędzy nie zaczął kraść i nie znieważył imienia mojego Boga (Prz. 30,7-9). Nigdy nie dążąc do posiadania, pieniędzy czy luksusu, wiedziałam przecież, że łatwiej o mądrość i szlachetność u ubogiego, a dobrobyt niejednokrotnie wzrasta kosztem troski, miłości i wrażliwości. Bóg bardzo dosłownie wysłuchuje tej mojej modlitwy, za co ja nie zawsze jestem gotowa Mu dziękować. ... wokół
I wtedy mniej więcej zaczął się trzeci etap mojej drogi. Pojawili się na niej inni. Ludzie tacy jak ja, pogubieni, naznaczeni bliznami, miotani nadzieją wymieszaną z obawami. Pragnący nowego i trzymani na łańcuchu przeszłości. Wytrwale idący i wciąż upadający. Dodający otuchy innym i wątpiący w chwilach samotności. Zjadacze okruchów codziennej radości. Lękliwi głosiciele Dobrej Nowiny. Nieporadni miłosierni Samarytanie. Wylęknieni synowie marnotrawni. Unikające spojrzeń Samarytanki. Gorliwi jak Piotr. Zapalczywi jak Jan. Wątpiący jak Tomasz. Czyli my - dzieci Jedynego Boga, które z trudem przemierzają drogę wiodącą do Domu Ojca. Pierwsza lekcja dotyczyła potrzebujących: Nie wzbraniaj się czynić dobrze potrzebującemu, jeżeli to leży w twojej mocy. Nie mów do swego bliźniego: Idź i przyjdź znowu, dam ci to jutro - jeżeli możesz to teraz uczynić (Prz. 3,27). Do dzisiaj jest to dla mnie wzór, który bezskutecznie próbuję osiągnąć. Bez sentymentalizmu, bez wielkich słów, bez obietnic. Prosty rachunek możliwości i proste działanie. Kolejny krok śladami zostawionymi nam przez Jezusa. Poznałam też wielokrotnie gorycz płynącą z tego, że nie zdążyłam, przeoczyłam, zawiodłam, czasem bezpowrotnie. Pamiętam także moje zmagania ze sobą, kiedy natrafiłam na słowa Jezusa zapisane w Ewangelii Marka: A gdy stoicie i zanosicie modlitwy, odpuszczajcie, jeśli macie coś przeciwko komu, aby i Ojciec wasz, który jest w niebie, odpuścił wam wasze przewinienia. Bo jeśli wy nie odpuścicie, i Ojciec wasz, który jest w niebie, nie odpuści przewinień waszych (Mar. 11,25-26). Niczym Piotr prosiłam o ściślejszą definicję, o dane liczbowe i listę precedensów. Przed laty zaczęła się moja walka z tym Słowem, po latach doszło ważne doświadczenie. Kiedy kierowana własną sprawiedliwością złożyłam ból i rany, jakie mi zadano, z satysfakcją patrzyłam, jak szala opada szybko w dół. Ale niebawem, na wspomnienie tego, co mi zostało przebaczone przez świętego Boga, poszybowała ona w górę. *** Od dwóch natomiast lat powracają wciąż na nowo słowa Jezusa, wypowiedziane pod koniec Jego ziemskiej drogi. Powracają poprzez ludzi, wydarzenia, wspomnienia - poczucie porażki, a czasem radości z "okazania się człowiekiem dla drugiego człowieka". Słowa, które brzmią jak świst bata, a jednocześnie jest w nich smutek spojrzenia Jezusa, który odwrócił się i utkwił wzrok w Piotrze, zapierającym się Go: Pójdźcie, błogosławieni Ojca mego, odziedziczcie Królestwo, przygotowane dla was od założenia świata. Albowiem łaknąłem, a daliście mi jeść, pragnąłem, a daliście mi pić, byłem przychodniem, a przyjęliście mnie, byłem nagi, a przyodzialiście mnie, byłem chory, a odwiedzaliście mnie, byłem w więzieniu, a przychodziliście do mnie. (...) Zaprawdę powiadam wam, cokolwiek uczyniliście jednemu z tych najmniejszych moich braci, mnie uczyniliście (Mat. 25,34-36.40). To te Słowa są obecnie dla mnie kierunkowskazem. Poznałam już Stwórcę wszechrzeczy i Dawcę zbawienia, wiem, dokąd zmierzam, mam świadomość, co mi darowano i kim jestem dzięki niezmierzonej łasce Bożej. Każdego dnia w wędrówce do Domu, myślę o tym, by z bojaźnią i drżeniem zbawienie swoje sprawować (Fil. 2,12), pamiętając, że nad tym, który nie okazał miłosierdzia, odbywa się sąd bez miłosierdzia (Jak. 2,13) i że kto umie dobrze czynić, a nie czyni, dopuszcza się grzechu (Jak. 4,17). Kiedy patrzę teraz na to, co napisałam, dziwi mnie nieco ta droga przez Słowo Boże. Ale taka ona była i taka jest. Wydaje się mieć wiele braków, być pozbawiona wielkiej teologii, kluczowych stwierdzeń, wzniosłych wyznań. Ale taka jest moja droga. Niepozorna. Krótka. Wyboista. Ale moja. Traktuję ją jako cudowny dar z ręki Tego, który pierwszy mnie umiłował i którego dziełem jestem, stworzona w Chrystusie Jezusie do dobrych uczynków, do których przeznaczył mnie Bóg, abym w nich chodziła (por. Ef. 2,10). Wiem, dokąd idę każdego dnia.
I pragnę jednego, żebym wytrwała do końca tej drogi. Abym dotarła do Domu
Boga, który cierpliwie uczy mnie wciąż na nowo wypełniać to, co nakazał:
Będziesz tedy miłował Pana, Boga swego, z całego serca swego i z całej
duszy swojej, i z całej myśli swojej, i z całej siły swojej. (...) Będziesz
miłował bliźniego swego, jak siebie samego (Mar. 12,30-31).
MIRKA WÓJCIK |