numer lato 2001
Moje odczucia o życiu
może naiwne, może niemodne, ale moje i prawdziwe
Młodym ludziom brakuje dzisiaj ideałów i wiary, starsi są rozbici
i tak naprawdę chyba mało kto może powiedzieć, że w pełni odnalazł się
w nowej rzeczywistości, jaką zgotowało nam życie i historia. Świat lansuje
modę na życie pełną piersią i sięganie po wszystko, czego chcemy. Media
wciskają nam do głowy, że nie ma dzisiaj rzeczy dla nas niemożliwych, a
jeśli nie możesz czegoś zdobyć - jesteś do niczego. Slogany z ulicznych
plakatów zapewniają nas: "Jesteś panem własnego życia", "Żyj na luzie",
"...ja wierzę w pieniądze..." - oto dobrobyt w zasięgu ręki. Jeśli nie
potrafimy sprostać oczekiwaniom lansowanym w mediach, możemy zostać okrzyknięci
mięczakami.
Starsi zastanawiają się, czy o taką Polskę walczyli? Czy o to chodziło,
gdy marzyli o wolności i demokracji? Owszem, mamy pełne półki, szklane
domy, zagraniczne banki, kolorowe gazety i wszystko, o czym kiedyś tylko
marzyliśmy. Ale pozostaje pytanie: Jakim kosztem?
Nie jestem za poprzednim ustrojem, nie mówię też, że było lepiej. Ale
myśleliśmy, że "nowe" przyniesie tylko to, co najlepsze. A tymczasem najszybciej
trafiło do nas to, co najgorsze, co najbardziej uderzyło w zwykłego człowieka.
Owszem, wiele mamy teraz możliwości, świat stoi przed nami otworem, mamy
perspektywy. Jest ładnie i kolorowo.
A co ja wokoło widzę? Wszystkim rządzi pieniądz, człowiek spadł na drugorzędną
pozycję, trudno dzisiaj zdziałać cokolwiek, jeśli "nie śmierdzisz groszem"
- możesz mieć wspaniałe pomysły, ale jeśli za twoimi plecami nie ma gotówki,
trudno ci będzie cokolwiek dzisiaj przeforsować, nawet jeśli to ma szczytny
cel. Styl życia, lansowany w mediach, daleki jest od tego, jak żyjemy na
co dzień. Dzisiaj nie możesz być mięczakiem, nie wypada się przyznać, że
jesteś wrażliwy i czasem płaczesz. Na zewnątrz wciąż grasz, jesteś twardzielem,
wszystko jest cool, nie obchodzi cię świat i jego zasady, bierzesz, co
chcesz - byleby nie odstawać od reszty.
Jakim kosztem i w imię czego?
Dlaczego tylu młodych ludzi, sięga dziś po narkotyki. Dlaczego uciekają
od rzeczywistości i starają się w ten właśnie sposób odnaleźć chociaż na
chwilę wolność i poczucie niezależności? Może to im daje poczucie wolności
i niezależności, której w życiu szukają? Ale to przecież tylko iluzja,
chwilowe "okulary", które na różowo pokazują to, z czym za chwilę i tak
trzeba będzie stanąć twarzą w twarz.
Nie mam jeszcze 50 lat, nie mam też już 20. Jestem pokoleniem, które
pamięta słodycze, jakie dostawaliśmy w szkole od naszych przyjaciół ze
Wschodu i zabawki z dawnego Enerdówka. Pamiętam moje pierwsze adidasy na
kartki, społeczną listę i zakup wymarzonej pralki. Pamiętam pomarańcze
i banany w świątecznych paczkach, co w tamtych czasach było prawdziwym
rarytasem. Miały smak, którego już nigdy później nie spotkałam -smak "dobrobytu".
Pamiętam szynkę konserwową w puszce, która bardzo długo stała w lodówce
u nas w domu, bo - jak ciągle powtarzała mama - była na święta. Pamiętam
też szacunek do spraw wiary i ideały, jakie ludzie mieli - to pomagało
im przetrwać ciężkie chwile. Nie było lekko, ale nie było beznadziejnie
- wszyscy czekali i wierzyli, że będzie lepiej.
Była wiara i były ideały! Dwie rzeczy, których w dzisiejszej rzeczywistości
brakuje, bez których jedynym kryterium w ocenie czegokolwiek jest mamona.
Dzisiaj to właśnie po niej i wg jej skali jesteśmy oceniani w świecie pełnym
obłudy, kłamstwa, chciwości i cwaniactwa.
Karmimy się nadzieją na lepsze jutro, chcemy, aby takie nadeszło, marzymy
o spokoju, radości i komforcie życia. Tylko za jaką cenę? Czy będzie nią
ciągłe granie roli zadowolonego z życia człowieka, czy luzaka, "olewającego"
problemy tego świata, dopóki nie dotyczą one osobiście naszego życia?
Nasze sumienie się uodparnia, stajemy się coraz twardsi. Kilka lat temu
wstrząsał nami widok żebraka na ulicy. Dzisiaj, przechodząc obok, potrafimy
spojrzeć im w oczy i powiedzieć, aby wzięli się do roboty. To nie nasza
przecież wina, że nie mają gdzie spać i co jeść. To nie nasza wina, że
państwo im nie pomaga. To nie nasza wina, że jest bezrobocie. To nie nasza
wina, że miało być inaczej, a jest jak jest.
Jak odbierasz to, co nas otacza?
Gdzie w tym wszystkim jesteś ty, gdzie jestem ja? Jak odbierasz to,
co nas otacza? Czy możesz szczerze powiedzieć że jesteś szczęśliwy? Co
dla ciebie jest szczęściem? Co daje ci poczucie bezpieczeństwa? Czy masz
w dłoni argumenty, które jasno i konkretnie mówią ci, co powinno być twoim
szczęściem i nadzieją? Czy jesteś szczery wobec siebie i innych? Czy tylko
grasz rolę, jaką ci narzucono, bądź też sam sobie ją wybrałeś, aby nie
zostać zranionym? Czy potrafisz jasno określić siebie i swoje poglądy?
Czy umiesz być przeciw modzie, przeciw czasom i przeciw opiniom, które
inni mogą wyrobić sobie na twój temat?
Dzisiaj jest ogromna potrzeba znalezienia ideałów, które są ponadczasowe,
które oprą się wszelkim zarzutom i które nadadzą nowy sens naszemu życiu.
Opowiem ci teraz moją historię, która może śmieszyć, może wydać się naiwna,
wyssana z palca, może cię znudzi, albo może zaciekawi?
Chcę ci przedstawić mało popularne już dziś zasady, którymi kieruję
się w swoim życiu. Dlaczego mało popularne? Ponieważ bardzo często dziś
ośmieszane i - jak przystało na lansowaną dziś współczesność i styl - mało
realne i dla niektórych naiwne. Moim zamiarem nie jest ani szokować, ani
oceniać, lecz wskazać na coś, co jest ponadczasowe, co daje mi siłę do
stawania każdego dnia twarzą w twarz z tym, co mnie czeka, co daje mi wiarę
w zwycięstwo nad przeciwnościami, co daje mi pokój, napełnia moje serce
radością.
Najlepszy scenariusz
Chcę Ci opisać moją życiową przygodę z Bogiem, najlepszy scenariusz,
jaki życie mogło napisać dla mnie. Teraz nie potrafię przypomnieć sobie,
gdzie przeczytałam cytat, który dokładnie odzwierciedlał to, co działo
się ze mną, a może we mnie kilka lat temu: "Życie nie składa się ani głównie,
ani nawet w większej części z faktów i wydarzeń. Składa się głównie z burzy
myśli, które nieustannie szaleją w naszym umyśle..." (Mark Twain). Całe
życie zadajemy sobie tysiące pytań i szukamy na nie odpowiedzi. Nasze życie
jest jak ta przysłowiowa burza, która nie daje nam spokoju i wciąż każe
szukać jakiegoś punktu odniesienia i zaczepienia.
Nigdy nie uważałam się za kogoś złego, kto powinien pokutować i prosić
Boga o łaskę zbawienia i wybaczenia przewinień. Kilka lat temu nie pomyślałabym
nawet, że będę zastanawiać się nad rolą Boga w moim życiu i tak jak dzisiaj
odczuwać Jego obecność w niemal namacalny sposób. Nie znaczy to, że wcześniej
nie wierzyłam, że Bóg istnieje. Owszem, zawsze był obecny, ale raczej jako
postać z tradycji, mit, legenda i Ktoś, do kogo można wołać o pomoc, gdy
wszystko inne już zawiedzie. Traktowałam Go jak przysłowiowego "dobrego
wujka", do którego zwracamy się, gdy jest nam ciężko. Nie szukałam Boga,
nie odczuwałam takiej potrzeby - miałam swoje życie i ciekawsze zajęcia
niż zgłębianie Biblii i modlitwę. Niedzielę traktowałam jako kolejny zwyczaj
- trzeba iść do kościoła, bo wszyscy tak robią, a przynajmniej większość.
Bóg nie odgrywał w moim życiu większej, aby nie powiedzieć żadnej, roli.
W sercu pustka, a formalnie - wzorowy członek Kościoła! Zero uczuć, rutyna,
martwa religia, formułki powtarzane z tygodnia na tydzień - bez zwracania
uwagi na ich treść.
W pogoni za znajomymi, rozrywką i pieniędzmi zgubiłam to, czego zapewne
mogłabym nie znaleźć już nigdy, a co odkryłam przez przypadek i ludzką
ciekawość. To, że na nowo spotkałam i do dzisiaj doświadczam obecności
Boga, zawdzięczam przyjaciółce. Na dworze zaczynało być coraz przyjemniej,
wiosna witała przemarzniętych zimą i stęsknionych słońca ludzi. Połowa
kwietnia, 1993 rok, w głowie wiosna i chęć wypoczynku, w pracy monotonia
a do urlopu jeszcze wiele dni. Aż się rwałam do jakiegoś wyjazdu - gdziekolwiek
i z kimkolwiek - byleby jak najdalej od miasta. I nagle pojawia się propozycja
4- czy 5-dniowego wyjazdu z grupą młodzieży na Kaszuby. Nie trzeba mnie
było długo namawiać. Młodzież, las, jezioro i 5 dni poza Warszawą - wymarzony
wypoczynek. Potem dowiedziałam się, że oprócz wypoczynku przewidziane są
jakieś wykłady i spotkania modlitewne. Niech się modlą, jak chcą, ja jadę
wypocząć i nie zamierzam słuchać żadnych kazań - pomyślałam sobie.
Pierwszy szok przeżyłam już w autokarze - chłopak odpowiedzialny
za wyjazd oznajmił : "Zanim ruszymy, pomódlmy się o kierowcę i całą drogę,
jaka jest przed nami". "Pięknie" się zapowiada - pomyślałam i zaczęłam
żałować, że dałam się namówić na ten wyjazd z tą całą bandą nawiedzonych
małolatów, którzy ciągle za coś dziękują Bogu! To będzie obłęd - zsunęłam
czapkę na głowę i zajęłam się czytaniem jakiejś gazety! Wszyscy wydawali
mi się jacyś tacy nawiedzeni, ciągle mówili o nawróceniu, o tym jak Jezus
zmienił ich życie, jak wielką miłością obdarzył ich Bóg, jak głęboką relację
z Nim mają i jak daje im siłę na każdy dzień. Patrzyłam na nich i zastanawiałam
się, kto tu jest bardziej stuknięty: ja - nie rozumiejąca, o co w tym wszystkim
chodzi, czy oni - dziękujący Bogu za każdy dzień i wszystko, czego doświadczają?
Poranki rozpoczynały się wspólną modlitwą, głośnym uwielbianiem i radosnym
śpiewem, później śniadanie, wykład na temat jakiegoś fragmentu z Biblii,
wspólne gry, czas wolny, wieczorami społeczności, w trakcie których każdy
(jeśli tylko chciał) miał okazję podziękować Bogu za to, co On uczynił
dla niego, modlić się, głośno i radośnie śpiewać Panu pieśni chwały. Czułam
się w tym wszystkim jak postać z innej bajki. Jednak z dnia na dzień zaczynałam
inaczej patrzeć na tych ludzi - widziałam w nich prawdziwą radość i miłość,
jaką darzą Boga i siebie nawzajem. Bił z nich pokój, radość, jakaś wewnętrzna
siła i pewność, że nie są sami, a cokolwiek się stanie, Bóg nad wszystkim
sprawuje kontrolę. Zazdrościłam im. Dla nich Jezus nie był mitem,
legendą czy elementem martwej tradycji - był żywy, działał w ich życiu.
Do domu wróciłam z mieszanymi uczuciami. Zastanawiało mnie ich zaangażowanie,
ufność, pewność zbawienia, doświadczanie Bożej obecności i ta głęboka,
autentyczna wiara. Niedzielne msze były puste - brakowało mi w nich radości,
entuzjazmu i życia. To zderzenie dwóch różnych sposobów postrzegania Boga
nie dawało mi spokoju. Obserwowałam przyjaciółkę i widziałam, że jej życie
to coś więcej niż praca i uczelnia. Jej bogate życie duchowe sprawiało,
że promieniowała wielką radością i miłością. Opowiadała mi, jak zmieniło
się jej życie, gdy poznała żywego Boga, gdy oddała swoje życie Jezusowi
i zaufała Mu. Coraz częściej rozmawiałam z nią, zastanawiając się nad moją
relacją z Bogiem. W lipcu, już z własnej inicjatywy, zapisałam się na obóz
młodzieżowy, organizowany w tym samym miejscu co poprzednio. Moje nastawienie
było jednak już zupełnie inne - chciałam poznać tajemnicę tej ich radości
i pokoju. Słuchałam wykładów, uczestniczyłam w nabożeństwach, w trakcie
radosnego śpiewania wsłuchiwałam się w treść pieśni. Zaczynałam rozumieć,
o co chodzi. Toczyłam wewnętrzna walkę. Najpierw wmawiałam sobie, że to
wszystko mnie nie dotyczy. Nie mogłam jednak opanować drżenia i uczucia
zimna za każdym razem, gdy podczas wieczornej społeczności zachęcano, by
oddać swoje życie Bogu. Nie umiem opisać tego nawet dzisiaj, po siedmiu
latach: strach, niepewność i wątpliwości, ciężkie stopy i uczucie wszechogarniającej
ociężałości. Przedostatniego wieczoru wszystko potoczyło się inaczej, chociaż
tego nie planowałam. Była modlitwa i pytanie, czy ktoś chce iść za Jezusem
każdego dnia - gdy jest dobrze i źle, za Jezusem, który jest jedyną Drogą,
Prawdą i Życiem. Chciałam wyjść do przodu, ale czułam się, jakby ktoś wstawił
mnie w ołowiane buty, których nie mogę unieść. Inni wyszli, a ja wciąż
stałam na swoim miejscu czując, że jeśli nie zrobię kroku do przodu - stracę
ostatnią szansę. Nabożeństwo dobiegało końca. Usłyszałam, że czekają na
tych, którzy walczą ze swoją "starą naturą" i chcą oddać się Bogu. Wtedy
postanowiłam, że wyjdę, nawet gdyby ten ciężar miał się podwoić. I nagle
nogi stały się posłuszne. Po raz pierwszy w życiu płakałam tak, że nie
umiałam pohamować łez. Tysiące słów cisnęło mi się na usta. W głowie mętlik,
a jednocześnie narastające uczucie pokoju, radości i miłości. Gdy usłyszałam
samą siebie, proszącą Boga, by przyjął moje życie - wydawało mi się, że
to dotknięcie "czarodziejskiej różdżki". W mgnieniu oka znikł wszelki niepokój
i strach, a ich miejsce zajęły łzy szczęścia. Czułam, że coś się zmieniło,
że pewien etap życia mam już za sobą, a następny właśnie zaczynam. Czułam
się taka spokojna i lekka, nad podziw bezpieczna. Ogarniała mnie fala przenikliwego
ciepła, miłości i wiary. Uważam ten dzień za szczególny w moim życiu, kiedy
to na nowo odnalazłam żywego Jezusa i sens życia z Bogiem każdego dnia.
Od tamtego dnia codziennie dziękuję Bogu za ludzi, których postawił na
mojej drodze, za krzyż, na którym Jezus przelał swoją świętą krew, aby
zmyć grzechy tego świata i być pomostem między upadłym światem a świętym
Bogiem.
Ciąg dalszy
Zdanie poprzednie mogłoby być niezłym zakończeniem. Ale nie byłoby fair,
gdybym zakończyła swoje świadectwo w tym punkcie. Przez pewien czas wszystko
było cudowne - do momentu, gdy na nowo pojawiły się wątpliwości i pytania:
Po co to wszystko? Czemu służy i do czego zmierza? Jak Bóg może mnie kochać
i za co? Czy jestem wystarczająco uczciwa, aby zasłużyć sobie na tę Bożą
miłość? Im więcej się nad tym zastanawiałam, tym bardziej oddalałam się
od Boga a moja czarna okładka Biblii przybierała odcienie szarości - osadzał
się na niej kurz.
Nie chciałam stracić tego, czego już doświadczyłam z Bogiem,
modliłam się i otrzymywałam Boże odpowiedzi (prędzej czy później). Nie
wierzę w przypadek, ślepy los czy zbieg okoliczności. Nie mam wątpliwości,
że tylko Bóg mógł stworzyć tak cudowny świat i to wszystko, z czego możemy
na nim korzystać. Głęboko wierzę w Jezusa i Jego cudowną moc, która dotyka
każdego człowieka, który zechce Mu zaufać. Dzisiaj nie wyobrażam sobie
życia bez wiary w coś większego niż życie doczesne i te materialne rzeczy,
jakie nas otaczają. W Bogu każdy dzień jest inny, każdy przynosi tysiące
błogosławieństw i pozwala dostrzec radość w najmniejszej rzeczy, jaka nas
spotyka. Bóg w cudowny sposób objawia nam swoją ogromną miłość, cierpliwość
i zrozumienie. Jak nikt inny na świecie zawsze jest obok, skłonny podać
dłoń, gdy upadamy, i razem z nami cieszyć się każdym najmniejszym zwycięstwem.
Każdego dnia zmagam się z tym, co otacza mnie w świecie, nie żyję przecież
zamknięta w szczelnej kapsule, nie jestem odizolowana od reszty świata.
Lecz dzięki wierze - łatwiej jest mi przejść przez wszystko, co przynosi
życie. Pan dodaje mi siły i wiary, pokrzepia mnie każdego dnia i nadaje
sens mojemu życiu.
Dziękuję Bogu, że był w moim życiu taki dzień, kiedy otworzył mi oczy
i uszy, pozwolił usłyszeć Jego wołanie. Dziękuję za to, że skruszył moje
zatwardziałe serce, przyprowadził mnie pod krzyż, pokazał cierpienia, przez
które musiał przejść Jezus i w swojej cudownej łasce zbawił mnie i pozwolił
cieszyć się życiem wiecznym. W Jezusie mam oparcie, przyjaciela i pocieszyciela.
Nie twierdzę, ze "fruwam" sobie teraz ponad ziemią i nic nie jest w
stanie ściągnąć mnie na dół. Jestem tylko człowiekiem i popełniam błędy.
Wiem jednak, że kiedy upadam i wyznaję to Bogu, On mnie nie potępia i nie
odrzuca, jak materiał który się nie sprawdził. On mi wybacza i wskazuje
drogę, którą mam dalej iść.
Według Bożych standardów
Życie według Bożych zasad nie jest proste. Zapytasz o wolność, o to,
co jest dobre a co złe, jak rozpoznać, co jest czym? Ja odpowiedzi na te
pytania znajduję w Biblii - w księdze, której sam człowiek - bez pomocy
Boga i ingerencji Ducha Świętego - nie mógłby napisać. Tam jest jasno powiedziane,
co jest czarne, a co białe. W swojej miłości Bóg dał człowiekowi wolną
wolę. On się nie narzuca, czeka, aż każdy sam zaprosi Go do swojego życia,
a wtedy On rozlewa w nas swoją miłość. Jego nakazy nie są ograniczeniem,
a jedynie drogowskazem na drodze, wskazującym, co dla nas jest dobre, a
co złe, co jest Boże i wieczne, a co z tego świata i marne.
Nie jestem święta i bardzo daleko mi do doskonałości. Jestem tylko człowiekiem,
i aż dzieckiem Bożym. Ale mam wzorzec, na którym mogę się opierać, starać
być chociaż w małym stopniu podobna do Niego. Skałą mojego życia jest Jezus,
bliski mi z racji tego, że po części był człowiekiem, tak samo jak my czuł,
myślał, tak samo znosił ból, cierpiał z powodu nienawiści, braku zrozumienia
i zdrady przyjaciół. Najbardziej podziwiam w Nim fakt oddania i posłuszeństwa
- wiedział, po co został posłany na świat, wiedział jak wiele będzie musiał
znieść bólu, wstydu i poniżenia, a jednak wykonał wszystko, bo nade wszystko
kochał Ojca i ludzi, nawet tych, którzy szydzili z Niego i pluli Mu w twarz.
Jak można więc podważać Jego istnienie?
Co daje mi wiara?
Uczucie miłości, Boży pokój, moc przezwyciężania trudności, wiarę w
lepsze jutro, pewność życia wiecznego, pokorę, siłę do zapierania się samego
siebie, dostrzeganie potrzeb innych przed własnymi, radość, chęć do życia,
głębszy sens istnienia, zadowolenie z nawet najmniejszego sukcesu, możliwość
rozgraniczenia dobra i zła, wolność wyrażania własnych opinii, nawet jeśli
są sprzeczne z ogólnie przyjętymi, i odwagę, by mówić ludziom, że wierzę
w Boga i w realne działanie Jezusa w życiu każdego, kto zechce Go zaprosić
do swego serca.
Nie wszystko w moim życiu jest doskonałe, nie wszystko nagle w cudowny
sposób zmieniło się. Codziennie zadaję sobie tysiące pytań, na które nie
potrafię odpowiedzieć. Nie stałam się nagle kimś innym, ale staram się
umartwiać w sobie tego "starego człowieka", który ciągle gdzieś jest we
mnie. Dziękuję Bogu, że Jego miłość, wierność i łaska są tak ogromne, że
nawet gdy upadamy i oddalamy się od Niego - On zawsze wyciąga do nas swą
dłoń i czeka, aż się jej na nowo chwycimy!
Takie są moje odczucia i moje świadectwo o życiu, może naiwne, może
niemodne, ale moje i prawdziwe. Mam ideał i mam wiarę - czegóż więcej potrzeba
mi do życia? Jedynie siły, abym mogła to wszystko, co wyznaję, godzić z
życiem codziennym.
Barbara Gibson
Copyright © Ewangelia.com
|