PUZZLE czyli UKŁADANKA
Puzzle zaczęły się dla nas wieczorem. Przywitał
nas pusty ośrodek w Radości, cały do naszej dyspozycji, i... ramiona Izy
Dziugieł. Dobrze było zobaczyć człowieka wśród tych pustych wielkich korytarzy
i pustych wielkich pokoi. Pomyślałam sobie: I my, nas kilkanaścioro, mamy
wypełnić tę całą przestrzeń? Dziwne uczucie.
Do kolacji zjechali się wszyscy z warszawskiej
grupy. Na końcu pojawili się Amerykanie - grupa roześmianych pogodnych
ludzi. Trochę zakłopotania, parę uśmiechów, trochę rozmowy, kilka kanapek.
Tak minęła wspólna kolacja. Późnym wieczorem rozpoczęła się pierwsza wspólna
próba. “Spróbujcie zagrać. Nie przejmujcie się, jeżeli nie będzie wam wychodzić.
Dobrze?” Nie. Wcale nie dobrze. Fatalnie! Podkład sobie, my sobie. Nie
wiadomo, co się dzieje na scenie. Plączemy
się między rekwizytami. Wielki chaos, zagubienie, zażenowanie, zawstydzenie.
Czujemy się jak pajace na amerykańskim sznurku. To nie tak miało być, uczyliśmy
się inaczej. Dlaczego mamy postępować według ich instrukcji?
My czujemy inaczej, wiemy, jak to powinno być. Gdzie jest reżyser?
Kto tu rządzi? Nie znamy dobrze tekstu. Nie znamy pauz ani podkładów muzycznych
z kompaktu. Jakaś fatalna improwizacja. A choreografia? Układy taneczne?
Jakie układy! Nie... Kiedy próbujesz myśleć o krokach - zapominasz o tekście,
kiedy pilnujesz słów - stoisz sztywny, bo nie możesz skoordynować ruchów
z mówieniem. Histeria. Zniechęcenie. Frustracja.
“Tak musi być na początku. Od jutra zaczynamy
ćwiczyć. Mamy tydzień na nauczenie się. Zrobimy to!” Zrobimy? Tak! Cha!
Jasne! Róbcie sobie te “Puzzle”, ale beze mnie. Źle, źle, źle, źle. Tragedia.
I nastał wieczór i nastał poranek. Dzień
drugi. Po przygnębiającym śniadaniu pojawiliśmy się na porannej próbie.
My? Raczej gromada zniechęconych, przepełnionych niemocą, przygotowanych
na porażkę ludzi. I stało się coś dziwnego. Tracy, liderka amerykańskiej
grupy, głosem nieznającym sprzeciwu kazała nam usiąść w kółku. Każdy z
nas miał powiedzieć, czego oczekuje po “Puzzlach”. Potem rozpoczęła modlitwę.
Czytała wersety z Biblii. Nie pamiętam jakie, ale wiem, że nasze puste
i smutne główki przestały się niekontrolowanie kiwać i powoli wypełniały
się czymś pięknym i mocnym. Za każdym razem, gdy Bóg chce zrobić coś, Szatan
też ma coś do zrobienia. Przez cały
dzień modliliśmy się. Potrzebowaliśmy tego. Potrzebowaliśmy “ładować akumulatory”
non stop. Po dniu ciężkiej pracy i wytrwałych, niełatwych modlitw zrozumieliśmy,
o co w tym wszystkim chodzi, po co to robimy. I czego mamy pilnować w sercu,
by wykonać to zadanie. To nie jest zwykłe przedstawienie z pięknymi rekwizytami
dla małych, nierozumnych dzieci. To są słowa prawdy dla małych, myślących
ludzi. I dla tych większych, często bezmyślnych, również. Ten wieczór to
był najwyższy czas, by zamknąć swoje wielkie
EGO w małym pudełeczku i wystawić za okno, a rozpocząć pracę dla Kogoś
ważniejszego i znacznie (jak to często trudno przyznać, co nie?) mądrzejszego,
dla TATY.
I nastał wieczór i nastał poranek. Dzień...
któryś tam. Minął czas prób. Jedna ekipa już wyjechała i wystawia “Puzzle”
na południu Polski. My jesteśmy po kilku przedstawieniach, gratulacjach,
wpadkach, autografach, głośnych oklaskach, paru kłótniach...
6.15 rano. Dzisiaj czekają nas dwa przedstawienia,
dziś ułożymy dwie układanki, a w międzyczasie małe co nieco, jak mawiał
Kubuś Puchatek, czyli porządny obiadek. Kilka godzin jazdy autokarem trzeba
by wykorzystać konstruktywnie: na rozmowy, modlitwy, czytanie, śmiech,
ale co począć, kiedy nawet powietrze śpi? Tylko nasz kierowca Pan Jurek
skutecznie odgania wszelką senność
i bohatersko prowadzi autokar do małego miasta na północ od Warszawy. Przebudzenie.
Wynosimy rekwizyty... Ojej! Po raz pierwszy dla nas prawdziwa scena, prawdziwa
garderoba w prawdziwym teatrze. Prawdziwe przedstawienie przed prawdziwą
publicznością, której prawie nie widać, dzięki (?) prawdziwemu scenicznemu
oświetleniu. Ale oni tam są. Widzieliśmy, jak wchodzili i zajmowali miejsca.
Ale czy słuchają? Co myślą o “Puzzlach”? Jak je i nas odbierają? Tego nie
wiemy, bo nie możemy zobaczyć ich twarzy.
Za dużo światła. Za dużo reflektorów. Koniec przedstawienia. Oklaski. Biegiem
do garderoby, składamy sprzęt, jedziemy na obiad. Musimy się śpieszyć,
za chwilę jeszcze raz to samo, w innym miejscu.
Jesteśmy. Wioseczka. Teraz nie otworzyły
się przed nami drzwi wielkiego teatru. Nie ma sceny, oślepiających reflektorów.
Tylko nieduże wejście, wąski korytarz i mała stołówka. Nie będziemy potrzebować
całego sprzętu nagłośniającego. Sala jest tak mała, że wystarczą dwie kolumny.
Wnosimy rekwizyty. Mieszkańcy domu
dziecka, w którym właśnie jesteśmy, przyglądają się nam uważnie. Wkroczyliśmy
w ich bardzo realny świat. Po drodze do jadalni mijamy mały pokój, w którym
jest jedno łóżko, małe biurko, jedno krzesło. I młoda matka, dziewczyna
chyba młodsza od nas, i jej mały pulchny
dzidziuś - płacze, jest przeziębiony. Ustawiamy sprzęt i krzesełka. Nie
trzeba ich wiele, spodziewamy się mniej więcej pięciorga dzieci. Trzeba
uważać, bo sufit przecieka. Na podłodze leżą mokre szmaty. Jesteśmy gotowi
trochę wcześniej, ale czekamy na umówioną
godzinę. Może przyjdą dzieci z wioski? Mamy problem z ulokowaniem się w
dość długiej, ale wąskiej sali. Ale to nic, poradzimy sobie. Pierwszy rząd
jest oddalony jakieś trzy metry od naszej tablicy z puzzlami. Trzeba uważać
przy wymachiwaniu rekwizytami, by nikogo nie uderzyć. Jesteśmy nos w nos
z widzami - z dziećmi.
Zaczynamy. Niespodziewana frekwencja -
cztery rzędy krzeseł zapełniają się dzieciakami i ich starszymi opiekunami.
Jest chyba ze dwadzieścia osób. I wiecie co? Dzieje się coś niesamowitego.
Wszystkie oklaski, podziw, gratulacje są przy tym mało ważne, wręcz banalne.
Bliskość fizyczna między mną-aktorem a nim-widzem stała się bliskością
między człowiekiem a człowiekiem, jeden mówi - drugi słucha, po prostu
- jak przy stoliku w kawiarni. Jednak
problem, mój problem, tkwi w tym, że nie znam tego człowieka. Dostrzegam
jego oczy, rzęsy, brud na koszulce. Ale nie wiem, jaka droga prowadzi do
tego właściwego miejsca w jego dziecięcej duszy, tam, gdzie mogłyby zamieszkać
słowa: “ON Cię kocha najbardziej na świecie. ON jest zawsze obok, by słuchać
Ciebie i pomagać Ci”. Co zrobić? Ja nie wiem, ale Bóg wie. Patrzę tylko
w te dziecięce oczy i mówię całą sobą, z całego serca, najlepiej jak potrafię.
Widzę, jak jego bierny odbiór zamienia
się w aktywne słuchanie, jak z każdą chwilą coraz uważniej chłonie słowa,
które wypowiadam. A ja tak bardzo chcę, by on je zrozumiał.
Dziś pragnę tego bardziej niż kiedykolwiek.
Przed tymi dziećmi sama czuję się jak dziecko. Nie dlatego, że niektóre
z nich mieszkają tu, w domu dziecka, i że im współczuję, ale dlatego, że
każde z nich jest tu obecne całym sobą, słucha w wielkim skupieniu. Nie
wiem, czy słowa: “Jezus chce być Twoim przyjacielem” nie brzmią banalnie
w moich ustach - ustach kogoś, kto
przyjechał tu tylko na chwilę, żeby zagrać w przedstawieniu? Ale to przecież
prawda. Pomimo wszystkich przykrych, może tragicznych przeżyć tych małych
ludzi, Jezus kocha każdego z nich... Po zakończeniu przedstawienia wychowawczyni
zaprosiła nas na jesień. Powiedziała:
“Chciałabym, żeby wszystkie dzieci to zobaczyły”.
Jezus chce być Twoim Przyjacielem. To przesłanie
nie jest banalne. To jest prawda. I o tym jest to przedstawienie. O tym
mówi każdy trudny dzień, każda nieprzespana noc, to dźwięczy w każdym śmiechu
i spływa z każdą łzą. “Puzzle” są
o życiu, a życie jest jak puzzle.
KASIA CYGLER I DOROTA HURY
Copyright
© Słowo
i Życie 2000 |