Myślane
nocą
"Ozdobą waszą
niech nie będzie to, co zewnętrzne (...), lecz ukryty wewnętrzny człowiek
z niezniszczalnym klejnotem łagodnego i cichego ducha, który jedynie ma
wartość przed Bogiem" (I P. 3,3-4).
Jest wieczór. Siedzę
przy szeroko otwartym szpitalnym oknie i słucham, jak miasto powoli cichnie.
Dom po przeciwnej stronie ulicy gapi się na mnie, mrugając światłami. Każda
lampa tam do kogoś należy, oświetla czyjeś meble, książki, tapczany i zabawki,
czyjeś zupełnie osobne, jego własne, prywatne życie. Jest to oczywiście
najzupełniej oczywiste stwierdzenie. Nabiera jednak szczególnego znaczenia,
gdy nasuwa się komuś leżącemu w szpitalu, gdzie własna jest tylko piżama,
parę drobiazgów i książka przy łóżku. Lampa, którą przed chwilą zgasiłam,
jest niczyja. Należy do szpitala, a więc w gruncie rzeczy do nikogo osobiście
i oświetla co kilka lub kilkanaście dni zupełnie inne osoby i ich odmienne
sprawy, niepokoje, cierpienia...
Jak już wspomniałam,
jest wieczór i miasto powoli cichnie. I tak sobie myślę, co my nazywamy
ciszą? Co to właściwie jest? Człowiek z miasta, przyjeżdżając na wieś,
mówi: "Ach, jak tu cicho". A przecież ta cisza jest pełna dźwięków. Odzywają
się ptaki, gdzieś szczeka pies, za oknem szeleszczą liście, z podwórza
dobiega ryk krowy, pobrzękują bańki
na mleko... Nie mówiąc już o tym, że jak ktoś ma pecha, to za płotem warczy
mu traktor. Ale mało kto nazwie to pechem - warkot silnika oznacza nowoczesność,
postęp, a więc to, o co światu chodzi. Las. Tu bywa naprawdę cicho.Na szczęście
znad drzew słychać ryk odrzutowca i mieszczuch oddycha z ulgą - jest hałas,
a więc życie toczy się dalej.
U zarania dziejów
głośne dźwięki pochodziły z samej przyrody, a głos człowieka i hałas, jaki
był w stanie zrobić, byty zaiste mizerne wobec ryku walczących jeleni,
rozdrażnionego lwa, słonia czy pantery. A już naprawdę przerażające hałasy
pochodziły wyłącznie z ręki Boga. Cóż mogło się równać z grzmotem poprzedzonym
błyskawicą, wyciem huraganowego wichru łamiącego drzewa czy złowieszczym
syczeniem i dźwiękami wydawanymi przez pożar trawiący puszczę po burzy?
Tak naprawdę to ciszy
nie było na ziemi nigdy i nigdzie. Może - pomyślałam sobie - może po potopie,
gdy Noe siedział jeszcze w arce? Ale przecież woda też nie jest cicha,
woda się rusza, pluska, tworzą się syczące wiry. Podobno wielka cisza panuje
na pustyni. Nie wiem, nigdy nie byłam. Tylko że tam też wieją wiatry. A
może w przepastnej głębinie oceanu? Też nie byłam, ale tam przecie również
jest jakieś życie. A życie oznacza brak ciszy. Ale czy to prawda?
Z nadzieją spojrzałam
w górę. Gwiazd wprawdzie nie było widać, bo niebo odbijało blask miasta,
one jednak gdzieś tam były. W próżni powinno być cicho, żaden dźwięk nie
może się tam poruszyć, jeśli więc nawet dźwięczy, to tylko dla siebie,
w samym swoim środku. Ale co z gigantycznymi wybuchami i powstawaniem nowych
galaktyk? Czy może się to odbywać w zupełnej ciszy? Naukowcy mówią, że
tak...
Trochę mnie to wszystko
zniechęciło do poszukiwania w myślach miejsca na ziemi, gdzie panuje idealna
cisza. W dodatku miałam świeżo w pamięci straszny hałas, jaki wytwarzał
mój własny puls, gdy jego bicie lekarka wzmocniła nieco na swoim piekielnym
aparacie badającym echo mojego serca! To wspomnienie znowu umocniło mnie
w przekonaniu, że życie musi wytwarzać
hałas, bo gdy umilkną w moim ciele wszelkie dźwięki, będzie to znaczyło,
że mnie już nie ma. Na przekór tym, którzy mnie na pewno wyśmieją, pewna
jestem, że myśli też słychać, tylko nikt tego jeszcze nie stwierdził żadną
aparaturą. Myśl prowadzi do działania,
musi więc wytwarzać jakąś energię, tak samo jak silne uczucie gniewu, radości,
zachwytu.
Bardzo mi się to
wszystko zawikłało i poplątało. Z domu naprzeciwko patrzyło coraz mniej
oświetlonych okien, po szpitalnym korytarzu zaszurały pospieszne kroki,
w pokoju pielęgniarek dźwięczał natarczywy dzwonek, ktoś wołał lekarza...
Komuś na moim piętrze musiało się gwałtownie pogorszyć! I wtedy, gdy myślałam
o tym człowieku, który być może odchodził w tej chwili z tego świata, przypomniały
mi się słowa św. Piotra o ukrytym wewnętrznym człowieku "z niezniszczalnym
klejnotem łagodnego i cichego ducha, który jedynie ma wartość przed Bogiem".
I pomyślałam, że tam właśnie, w tym duchu, ukryta jest prawdziwa cisza,
istotny rdzeń każdego życia, który
w chwili śmierci odchodzi do Boga. Bo to on jest tą jedyną prawdą o nas,
prawdą, która "jedynie ma wartość przed Bogiem". Czy dlatego - z lęku przed
usłyszeniem tej prawdy - ludzie, zwłaszcza młodzi, nastawiają dziś swój
sprzęt grający na najwyższą moc dudnienia
albo zatykają sobie uszy słuchawkami walkmanów, które wbijają im dźwięki
wprost do mózgu?
Ten niezniszczalny
klejnot, choć jest tylko ciszą, nie daje się jednak zagłuszyć zgiełkiem,
jaki czynimy wokół siebie, ani zabić gorączkową działalnością. Nie można
go też zgubić, pędząc coraz szybciej przez życie. Cóż więc można z nim
zrobić? Powiększyć. Powiększyć w sobie ten obszar ciszy, by niezniszczalny
klejnot rósł i zajmował w naszym życiu coraz więcej miejsca, a z chwilą
naszej śmierci ten łagodny i cichy
duch, którego jest siedzibą - uleciał do Boga po stokroć pomnożony.
Inaczej może się
nam przydarzyć to, co spotkało leniwego sługę, który swój jedyny talent
otrzymany od pana zakopał w ziemi, dzięki czemu był wprawdzie spokojny,
że go nie straci, ale za to stracił wszelką szansę pomnożenia go jakkolwiek.
Czy pamiętacie, co usłyszał od swojego pana, gdy mu to powiedział, dumny
ze swojej przezorności? Pamiętacie? No to przeczytajcie sobie raz jeszcze
w Ewangelii Mateusza 25,24-30!
Wanda Mlicka
Przedruk z "Jednoty",
miesięcznika religijno-społecznego, poświęconego polskiemu ewangelicyzmowi
i ekumenii, nr 8-9/1999, wydawanego przez Konsystorz Kościoła Ewangelicko-Reformowanego
w RP. Adres redakcji: al. Solidarności 76a, 00-145 Warszawa, tel. (0-22)
636 99 13. Wykorzystano
za pozwoleniem.
Copyright
© Słowo
i Życie 2000 |