Słowo i Życie - strona główna
 
Jak sen

Wieczór był pełen jesiennego chłodu, z niebem jasnym od mnóstwa gwiazd. Kalisz cichł przed nocą. Słyszałam własne kroki, odwracając się raz po raz za siebie. Rytmicznie machałam trzymanym w ręce futerałem z instrumentem. Nie było tak późno, lecz przyśpieszałam na myśl o czekającej w pokoju kolacji. Jeszcze dwieście metrów przez park i będę w bursie. Początek listopada przypominał o bliskim terminie egzaminu technicznego z oboju. Myślami byłam więc przy gamach i etiudach, gdy poczułam nagły ból wykręcanych do tyłu ramion. Jakiś wysoki człowiek w jasnym płaszczu zakrywał mi usta  i szarpnął w bok. Po chwili leżałam już w wilgotnej trawie po ciężarem jego wielkiego ciała. Na szyi czułam zimny nóż. Oszołomiona próbowałam wyrwać się, ale nie mogłam nawet ruszyć ręką. Nóż wbijał się wolno w ciało. Uderzenia w głowę mroczyły myśli. Chciałam krzyknąć, lecz wydobyło się tylko ciche charczenie. Nie mogłam oddychać. Czułam, jak tracę przytomność. Wiedziałam, że umieram. W jednej chwili przed oczami ukazała mi się panorama całego mojego życia. Zrozumiałam raptem, że utraciłam w nim to, co najważniejsze. Nagły strach przed piekłem przeniknął mój gasnący już umysł: "Boże, boję się. Odchodzę, a chciałabym być blisko Ciebie! Pomóż mi proszę..." 

W tej samej chwili stało się coś nieoczekiwanego. Wszystko minęło, jak straszny sen. Nie czułam już ciężaru, bólu ani lęku. Chwyciłam głęboki oddech i usiadłam. Wieczór zdawał się być jeszcze piękniejszy. W górze jaśniał odblask pobliskiego osiedla. Parę metrów ode mnie, twarzą do ziemi, leżał mężczyzna i głośno szlochał. Nie bałam się go już i podeszłam bliżej, by zobaczyć, co się stało. - To ja powinienem umrzeć. Zabij mnie - mówił podając mi swój nóż. Nie czułam do niego nienawiści i oddałam mu nóż. Przebaczyłam mu. Spojrzał na mnie i wyrzucił nóż. Zaczęliśmy rozmawiać. Zadziwiające, jak był całkiem inny. Zamiast agresji pojawiła się troska o mnie. Przepraszając mnie opowiadał historię swego życia: właśnie opuścił więzienie, niesłusznie skazany na siedem lat. Rozbita rodzina, nie rozumiany i odrzucony przez najbliższych, pozbawiony wszelkiej nadziei chciał wrócić tam, skąd wyszedł... Starałam się go zrozumieć i współczułam mu. - Bóg cię kocha i chce ci pomóc - powiedziałam, sama zdumiona tymi nowymi odczuciami w sobie. Chłonął każdą moją sylabę. Obiecałam, że nie złożę zeznania na policji, a on - że rozpocznie inne, godne życie. Był pełen nadziei na swoją przyszłość. 

Wróciłam do bursy już bez przeszkód i nie zauważona przez wychowawców. Koleżanka z pokoju  przeraziła się na mój widok. Powiedziałam jej, co się stało. Tej nocy nie mogłam zasnąć - z wrażenia i ze szczęścia. Uświadomiłam sobie, że Bóg naprawdę jest i że nie jestem Mu obojętna. Uratował mi życie. Odtąd nie opuszczało mnie przekonanie, że moje życie nie należy do mnie samej. Po kilku dniach nie miałam najmniejszego śladu skaleczenia. Odczuwałam pragnienie życia dla Boga. Zastanawiałam się nad życiem klasztornym i pracą misyjną. Po kilku latach zmagań, na prośbę rodziców, podjęłam jednak studia w Akademii Muzycznej. "Jeśli twoje powołanie do życia dla Boga jest autentyczne, to przetrwa" - przekonywano mnie. 

Tak więc znalazłam się w Łodzi. Wkrótce poznałam tam chrześcijan z Kościoła Zielonoświątkowego. Opowiedzieli mi o Jezusie, Jego miłości i ofierze. Wówczas przeżyłam przebaczenie grzechów, przyjmując Go jako swego Zbawiciela. W trakcie studiów wróciłam do rodzinnego Tczewa, kontynuując naukę w Gdańsku. Utraciłam kontakt z wierzącymi. Któregoś dnia znalazłam się w przychodni lekarskiej. Zarejestrowano mnie do pracującego tam od niedawna i nie znanego mi młodego lekarza. Podczas rozmowy z nim okazało się, że mamy wspólnych znajomych i że jest on chrześcijaninem. Bardzo szybko zaprzyjaźniliśmy się. Spotykaliśmy się regularnie, czytając wspólnie Biblię i modląc się o miasto, w którym mieszkaliśmy. Niespełna rok później zawarliśmy związek małżeński. Dołączyli do nas nowi znajomi. Ukończyłam studia i rozpoczęłam pracę w orkiestrze symfonicznej i w liceum muzycznym. W naszym domu spotykała się już spora grupa wierzących, a po roku stanowiliśmy już samodzielny zbór. Ta służba wymagała od nas nowych decyzji. Mąż kolejno rezygnował z miejsc pracy zawodowej, by więcej czasu przeznaczać na prowadzenie spotkań i organizowanie nabożeństw. Nasza rodzina powiększyła się o dwóch synów. Zbór rozwijał się systematycznie. Miało to wpływ również na moje decyzje zawodowe. Zrezygnowałam z pracy w filharmonii, orkiestrze kameralnej, liceum, aby prowadzić  dom i wspierać męża w pracy w Kościele. Wkrótce, w związku z rozwojem Kościoła w Tczewie, stanęliśmy przed jedną z najtrudniejszych decyzji: pozostawienia naszych zawodów - muzyka i lekarza - by całkowicie poświęcić się pracy w Kościele. 

W ciągu dziesięciu lat naszej służby w Tczewie oglądaliśmy dziesiątki nawracających się osób, zmianę ich życia, Boże uzdrowienia, scalone małżeństwa i wiele rozwiązanych ludzkich problemów. 

W roku ubiegłym przeprowadziliśmy się do Ciechanowa, aby tutaj kontynuować naszą pracę dla Boga i ludzi. Nie było to łatwe: zmienić miejsce, społeczność i denominację, środowisko, zamieszkać z dala od przyjaciół i rodziny. Mamy jednak przekonanie, że jest Boże prowadzenie. To On włożył w nasze serca wielkie marzenia, związane z Ciechanowem i okolicą. We wszystkich sytuacjach - raz pięknych, a raz trudnych - widzę Bożą opiekę. Patrząc wstecz mam często wrażenie, że śnię snem swoich marzeń. Bóg zawsze był blisko mnie. Nigdy mnie nie opuścił. W szczególny sposób pomógł mi tego pamiętnego wieczoru w Kaliszu. A ja nigdy wcześniej nie myślałam, że to dzięki Niemu moje życie będzie spełnione i bardzo szczęśliwe. 

ALINA BACZEWSKA 

  Copyright © Słowo i Życie 1999 

Słowo i Zycie - nr jesień 1999