numer 4/2016






Modlitwa – czas z Bogiem

Z natury czuję opór przed wszelkimi technikami, zwłaszcza tymi, które wiążą się z duchową dyscypliną. Wolałbym, aby moja relacja z Bogiem była improwizacją. Problem polega na tym, że ilekroć idę taką idealistyczną ścieżką, Bóg zostaje zepchnięty na bok. Potrzebuję znaków, które by mi przypominały o innym świecie, ukrytej rzeczywistości, na której powinno skupiać się moje życie. Muszę być czujny na wskazówki, które łatwo można przeoczyć. Jeśli modlitwa ma być moją reakcją na Bożą obecność, to muszę najpierw dostroić się do tej obecności.

Boża przestrzeń

Henri Nouwen sugeruje, żebyśmy „tworzyli przestrzeń, w której może działać Bóg”. Bóg, który stworzył przestrzeń w najbardziej dosłownym sensie - wszechświat, potrzebuje nas, abyśmy chronili Bożą przestrzeń w sobie i nie pozwalali zapełniać swojego życia innymi rzeczami. Dla takich maniaków kontroli jak ja, oznacza to pilnowanie przestrzeni, w której może zdarzyć się coś niespodziewanego i nieplanowanego. Chociaż nie mogę kontrolować poczucia Bożej obecności - na emocjonalnym poziomie, ona przychodzi i odchodzi - mogę aktywnie na nią czekać i uważać na nią. Kiedy Nouwen pracował wśród ubogich w Boliwii, wziął raz w Adwencie wolny wieczór, aby obejrzeć film. „Film był tak wypełniony obrazami żądzy i chciwości, manipulacji i wyzysku, doznaniami lęku i bólu, że zapełnił wszystkie puste miejsca, które mogły być pobłogosławione duchem Adwentu”. Jak często pozwalam, żeby to się stało? - zadaję sobie pytanie, czytając ten fragment. Wchodzę do pokoju w motelu i włączam telewizor. Kiedy jem lunch, oglądam CNN, kiedy prowadzę samochód, gra radio. Zawsze coś czytam - gazetę, czasopismo, instrukcję obsługi komputera, blog w internecie. Zapełniam przestrzeń.

Kto ma uszy do słuchania, niechaj słucha!” - powiedział Jezus (Mk 4:9). Słuchanie jest sztuką i muszę nauczyć się słuchać Boga. Bóg często przemawia po cichu. Wspomnienia, zdania z Biblii, obrazy przyjaciół w potrzebie napływają do mojego umysłu niewzywane. Wkracza nadzieja tam, gdzie wcześniej odczuwałem rozpacz. Po doznaniu krzywdy pojawia się duch przebaczenia, a nie zemsty. Czuję wezwanie do zaangażowania się, nie bierność. Tak jednak dzieje się wtedy, gdy dostrajam się do Boga. Czas spędzony z Bogiem nigdy nie jest stracony, nawet jeśli tak się wydaje. Czy tracę czas, odwiedzając domy opieki? Siedząc przy łóżku umierającego przyjaciela na oddziale intensywnej terapii? Czuwając przez całą noc przy chorym dziecku? Przebywanie z kimś, kogo się kocha, nie jest stratą czasu, zwłaszcza gdy tym kimś jest Bóg.

Marta narzekała, że Maria traci czas, siedząc u stóp Jezusa, choć było tyle pracy. Judasz gderał na Marię, że marnuje drogie perfumy, wylewając je na Jezusa. Rzeczywiście, czas spędzony na modlitwie wydaje się stracony komuś, kto ma inne priorytety niż relacja z Bogiem. Jednak dla osoby, która kocha Boga, nic nie jest bardziej owocne i potrzebne niż modlitwa.

Modlitwa jako terapia

Zbyt często modlitwę wypierają inne zajęcia, których rezultaty są dla mnie namacalne i widoczne. Wiele korzyści z modlenia się ujawnia się poza sceną, podświadomie, w sposób trudny do zmierzenia. Sam proces „tracenia czasu” z Bogiem zmienia mnie od wewnątrz. Dziecko nie postanawia naśladować ojca, ćwiczyć postawę, maniery i modulację głosu, by wykazać nadzwyczajne podobieństwo do taty. Przejmuje cechy rodzinne nieświadomie, przez stały kontakt.

Doktor Alexis Carrel, francuski lekarz, który otrzymał Nagrodę Nobla w dziedzinie medycyny, opublikował w 1936 roku książkę Prayer and Modern Man, sławiącą terapeutyczną wartość modlitwy. Radził modlić się regularnie, a życie będzie lepsze; modlitwa bowiem pomaga rozwiązać emocjonalne problemy, pokonać negatywizm i pozbyć się poczucia winy, a przez zwerbalizowanie tego, co we wnętrzu, modlący praktykuje coś na kształt autoterapii. Carrel zapewniał, że te korzyści pojawiają się, bez względu na treść modlitwy i to, czy jest adresowana do Boga, czy do jakiegoś bóstwa. Teorie Carrela, przejęte przez wielu zwolenników New Age, być może są i słuszne, lecz brakuje im zasadniczego sensu modlitwy chrześcijańskiej. To, do kogo się modlimy, liczy się o wiele bardziej niż to, jak i o co się modlimy.

Wartość terapeutyczna modlitwy chrześcijańskiej pojawia się jako jej następstwo, a nie cel. Jezus obiecał, że owoc zostanie zrodzony, jeśli będziemy złączeni z krzewem winnym. Nasze zadanie polega na tym, żebyśmy byli złączeni, żebyśmy trwali w Nim.

Przypominam sobie początki naszego małżeństwa, kiedy Janet i ja ciągle darliśmy z sobą koty, prawie o wszystko. Chodziło o kwestię władzy i żadne z nas nie chciało ustąpić. Każda decyzja, mniejsza czy większa, urastała do potyczki wojennej. Zablokowani, w końcu postanowiliśmy spróbować czegoś, co wcześniej w naszym przypadku nigdy nie wychodziło - wspólnej modlitwy. Codziennie razem wylewaliśmy swoje wnętrze przed Bogiem. Modliliśmy się o podjęcie właściwych decyzji, za ludzi, z którymi mieliśmy się kontaktować, za przyjaciół i członków rodziny. Kwestia władzy nabrała zupełnie innego znaczenia, gdy razem powierzaliśmy się Bogu. Teraz byliśmy ramię w ramię zwróceni do Boga, a nie twarzą do siebie we wzajemnej opozycji. I nadal to robimy.

Czy ta praktyka jest terapeutyczna? Tak, z pewnością. Jednak co ważniejsze, przypomina nam jako małżeństwu o rzeczywistości, o której w przeciwnym razie moglibyśmy zapomnieć. Przed Bogiem przecież złożyliśmy ślub, wydaje się więc wielce pożądane, aby zaprosić Go jako stronę do codziennego, czasami burzliwego funkcjonowania naszego małżeństwa.

Nikt nie musi mi udowadniać, że modlitwa coś zmienia - napisał Henri Nouwen podczas pobytu w Ameryce Południowej. - Bez modlitwy staję się rozdrażniony, zmęczony i skupiam się na zajmowaniu się sobą. Staję się zrzędliwy i złośliwy i często przeżywam urazę i pragnę zemsty. Moje życie traci spójność i zaczynam przeżywać je jako serię przypadkowych wydarzeń i wypadków” (Henri Nouwen, Gracias).

Kilka lat temu napisałem książkę The Bible Jesus Read na temat Starego Testamentu, w której omawiałem Psalmy złorzeczące, nawołujące do zemsty na wrogach. Opisałem moje cotygodniowe „spacery gniewu” na wzgórzu za moim domem, podczas których przedstawiałem Bogu swoje urazy do ludzi, którzy wyrządzili mi krzywdę. Zmuszenie się do tego, by otworzyć się przed Bogiem, miało efekt terapeutyczny. „Zazwyczaj odchodzę z poczuciem, jakbym właśnie pozbył się wielkiego ciężaru - napisałem w tej książce. - Niesprawiedliwość przestaje tkwić w moim wnętrzu jak cierń; wyraziłem ją na głos przed Bogiem. Czasami odkrywam, że w trakcie wyrażania uczuć rośnie moje współczucie. Duch Boży mówi mi o moim egoizmie, mojej osądzającej duszy, moich własnych wadach, które inni potraktowali łaskawie i z wyrozumiałością, moim żałośnie ograniczonym punkcie widzenia”. Właśnie dzisiaj trafiłem na ten fragment i miałem dziwne wrażenie, że napisał go ktoś inny. Minęło już kilka lat od tamtych „spacerów gniewu”. Nadal wędruję po tym wzgórzu, zazwyczaj w niedzielę po południu. Sprawdzam lisie nory, szukam oznak zniszczenia przez chrząszcze, śladów zwierząt na śniegu. I nadal się modlę, choć teraz właściwszą nazwą byłoby „spacer chwały”. Z czasem gniew ulotnił się. Nastąpiło uzdrowienie, nawet bez udziału mojej świadomości.

Oprac.N.H. na podstawie: Philip Yancey, Modlitwa. Czy to działa?, Wydawnictwo CREDO, Katowice 2010.



Copyright © Słowo i Życie 2016