Słowo i Życie 3/2016 [Slowo i Zycie 3/2016]
numer 3/2016





Tomasz Żółtko
Nie tylko dla tchórzy, nie tylko dla herosów

Walczcie jednomyślnie o wiarę w Ewangelię i w niczym nie dajcie się zastraszyć przeciwnikom.
(...) Dostąpiliście bowiem łaski ze względu na Chrystusa,
aby nie tylko w Niego wierzyć, lecz także dla Niego cierpieć” (Flp 1:27-29).

Oto chyba jeden z najbardziej lekceważonych i pomijanych przez współczesnych, europejskich chrześcijan fragmentów biblijnych. Apostoł Paweł, zachęcający do gotowości walczenia o Ewangelię i do gotowości cierpienia ze względu na Zbawiciela, wydaje się nam tutaj nieomal kosmitą! Wszak dorobkiem naszej cywilizacji jest pokój, wzajemna tolerancja, poszanowanie i... cieszenie się urokami życia. Gdzie tutaj miejsce na walkę i na cierpienie? No, może dwa tysiące lat temu, w zupełnie innych uwarunkowaniach kulturowych i społecznych, słowa największego ewangelisty pogan miały jakiś sens. Ale dzisiaj?! Dzisiaj jesteśmy już w zupełnie innym miejscu społecznego rozwoju.

To „zupełnie inne miejsce społecznego rozwoju” znalazło swoje odzwierciedlenie także w pewnym (na szczęście już umierającym, bo niewytrzymującym próby życia) nurcie chrześcijańskim, nazwanym teologią sukcesu. Oto dobry Bóg, kierujący się miłością do swoich dzieci, pragnie abyśmy byli wyłącznie zdrowi, bogaci i przystojni. Ma nam się zwyczajnie we wszystkim dobrze wieść, bo On jest przecież po naszej stronie.

W tym kontekście, teologia sukcesu świetnie wpisuje się (wpisywała się?) w coraz bardziej nadymany balon konsumpcjonizmu, będący - podobno - głównym motorem gospodarczego rozwoju bogatych państw zachodu. Konsumpcjonizmu rozumianego jako kreowanie w naszych umysłach coraz to nowych potrzeb, w najprzeróżniejszych dziedzinach życia. I tak, jeżeli wczasy, to na Bermudach, bo tylko tam można najlepiej zregenerować nadszarpnięte siły. Jeżeli masz kłopot z nietrzymaniem moczu - oto super tabletka, po zażyciu której wstydliwy problem zniknie jak ręką odjął. Jeżeli masz pralkę bez funkcji ważenia prania oraz możliwości dorzucania brudów w trakcie - jesteś narażony na tak poważne niedogodności, że MUSISZ wymienić ją na model posiadający powyższe „zdolności”. Jeżeli posiadasz stary samochód... jeżeli mieszkasz w postkomunistycznym bloku z wielkiej płyty, a nie w apartamencie lub własnej willi... jeżeli... jeżeli... jeżeli... to koniecznie POTRZEBUJESZ to zmienić, najlepiej zaciągając w tym celu kredyt bankowy we... frankach szwajcarskich.

Gdy myślisz inaczej, jesteś staroświeckim, niemodnym, nieasertywnym, ograniczonym umysłowo człowiekiem, krzywdzącym siebie i swoją rodzinę, zmuszaną do jeżdżenia rozklekotanym samochodem na wczasy do Pcimia, że już o praniu brudów i nietrzymaniu moczu nie wspomnę. A szczęście przecież należy się każdemu jak psu micha! Szczęście, rozumiane jako posiadanie rzeczy oraz posiadanie świętego spokoju.

Wsiąkliśmy w ten sposób myślenia i przeżywania ze szczętem, czyż nie? Najlepiej widać to przy okazji sytuacji, które nam to „szczęście” zakłócają. Uchodźcy, zmiany klimatyczne, terroryści, pojawianie się opornych na leki bakterii i wirusów... O, wtedy potrafimy stawać się twardzi i domagać się od czynników wyższych – to znaczy od Pana Boga, władz państwowych, służby zdrowia, Kościoła etc. - podjęcia zdecydowanych działań, mających nam ciepełko dorabiania się i spokoju życia za wszelką cenę przywrócić.

No a tutaj ten nieszczęsny werset, zacytowany Paweł ze swoją „walką o Ewangelię” i „łaską przyjmowania cierpienia”. Jego słowa ocierają się o skandal, prowokację albo o chorobę psychiczną! Czy się mylę?

Konformizm i hedonizm powodują, że ślepniemy. My, chrześcijanie! Ślepniemy, ponieważ wygoda doczesności oraz chęć dorabiania się za wszelką cenę odjęły nam zdolność do najbardziej elementarnych refleksji. Refleksji, że nadzy się rodzimy i nadzy umieramy, że najważniejszą sprawą w chrześcijaństwie jest kochanie Boga ponad wszystko, a drugiego człowieka, tak jak samego siebie. To takie banalne, a jednak...

Kochanie Boga? Oczywiście! Byle jednak się z tym przesadnie nie afiszować, nikogo z tym nie konfrontować (jeszcze narazimy się na obrazę czyichś uczuć religijnych) i najlepiej, żeby nikt nas z tego, tzn. naszego kochania Boga, nie przepytywał. No bo gdyby zapytał, to co byśmy mieli do powiedzenia? Że chodzimy do kościoła (tego prawdziwego!) od czasu do czasu? Zmawiamy „ojczenasza”? Albo wręcz odwrotnie - nie zmawiamy, tylko coś Mu krzyczymy „własnymi słowami”, niestety często niechlujnie, bez ładu i składu i szacunku? Posyłamy dzieci na religię? Śpiewamy „Boże coś Polskę” albo „Cudowną Bożą łaskę”? Co byśmy powiedzieli?!

Kochamy Boga? Fajnie, ale co to znaczy? Szczególnie w zestawieniu z amokiem dorabiania się nowego domu, samochodu i pralki z najnowszą funkcją suszenia, prasowania i układania na półkę?

A drugi człowiek? Ten, z którym w naturalny sposób się spotykamy w pracy czy na klatce schodowej. Czy jego los w najmniejszym stopniu nas dotyka? Mam na myśli na przykład kwestię jego zbawienia. Czy rzeczywiście kochamy go jak siebie i w związku z tym jesteśmy gotowi zrobić wiele, żeby choć spróbować go zainspirować myślą, że nie ma nic ważniejszego i piękniejszego w naszej egzystencji nad pokój z Bogiem? Czy jednak nie będziemy sobie tym zawracać głowy, ponieważ życie jest tak trudne i tak absorbujące, szczególnie w kontekście złotówki słabnącej do franka...

Niezależnie od czasów i kulturowych uwarunkowań, jeżeli Chrystus jest dla Ciebie i dla mnie kimś najważniejszym, to fakt ten będzie ZAWSZE widoczny i słyszalny w naszym życiu! Nasza miłość do Zbawiciela i wdzięczność za uratowanie będą znajdowały odzwierciedlenie w naszych priorytetach, w tym, czego pragniemy, o czym myślimy, do czego dążymy, i wreszcie - o czym komunikujemy. Czemu? To proste. Co w sercu - to i na ustach! A to w praktyce oznacza, że będziemy „walczyli o Ewangelię”, gdyż ona mówi o zbawieniu w Chrystusie (a nie ma sprawy ważniejszej niż ta) oraz będziemy z powodu tejże Ewangelii, w taki czy inny sposób cierpieli, ponieważ wiadomość, że Bóg tak pokochał świat, iż poświęcił swojego Syna, po to żeby każdy, kto Mu zaufa, nie zginął, ale otrzymał wieczne życie, jest tak niezwykła, że powoduje w ludziach reakcje silne i skrajnie różne. Także takie, które będą owocowały poniżaniem, drwiną, brakiem awansu, a w niektórych sytuacjach więzieniem lub nawet męczeństwem.

Myślę sobie, że zacytowane powyżej słowa Apostoła Pawła są dla mnie znakomitym testem. Testem mogącym pokazać, kim naprawdę jestem. Czy jestem człowiekiem, który swoje wartościowanie ludzi, spraw i rzeczy opiera o perspektywę wieczności, czy może jestem kimś, dla kogo najważniejsze jest to, co tu i teraz? To łatwo sprawdzić! Łatwo i... niełatwo. Łatwo - bo wystarczy „zaglądnąć do duszy”, zobaczyć kto i co absorbuje moje pragnienia i mój czas. Niełatwo - bo potrzeba odwagi, czasem heroicznej, żeby na to „zaglądnięcie” się zdobyć.

Cierpienie... Sęk w tym, iż to rzecz na tym padole nie do uniknięcia. Zawsze z cierpieniem będziemy się w jakiejś formie zmagać. Pytanie tylko, za kogo i za co jesteśmy gotowi cierpieniu stawić czoło? Oraz - jakiemu cierpieniu, z czego wynikającemu? Czy podejmiemy dyskomfort ciężkiej pracy od świtu do nocy, żeby irracjonalnie, nieustająco podnosić własną stopę życiową, czy może wybierzemy dyskomfort „biedy” i jednocześnie posiadania czasu dla rodziny? Czy wybierzemy niedogodność nienawistnego strachu przed uchodźcami, zagrażającymi naszej wygodzie bytowania, czy raczej niedogodność zobaczenia w nich ludzi, w większości potrzebujących jakiejś pomocy? I czy wreszcie miłość i zaufanie Ojcu będą nas inspirowały do ryzyka wskazywania na Syna, tym wszystkim, z którymi się spotykamy; czy raczej wybierzemy ryzyko celebrowania martwej tradycji i wmawiania sobie, że może jakoś to będzie, bo przecież jest tylu jeszcze gorszych niż my? Kim więc jestem?

Tekst pierwotnie ukazał się na http://nieboiziemia.pl/.
Wykorzystano za pozwoleniem.

Copyright © Słowo i Życie 2016