„Walczcie
jednomyślnie o
wiarę w Ewangelię
i w niczym nie
dajcie się
zastraszyć
przeciwnikom.
(...)
Dostąpiliście
bowiem łaski ze
względu na
Chrystusa,
aby nie
tylko w Niego
wierzyć, lecz
także
dla Niego
cierpieć” (Flp
1:27-29).
Oto
chyba jeden z
najbardziej
lekceważonych i
pomijanych przez
współczesnych,
europejskich
chrześcijan
fragmentów
biblijnych.
Apostoł Paweł,
zachęcający do
gotowości walczenia
o Ewangelię i
do gotowości
cierpienia ze
względu na
Zbawiciela, wydaje
się nam
tutaj nieomal
kosmitą! Wszak
dorobkiem naszej
cywilizacji jest
pokój, wzajemna
tolerancja,
poszanowanie i...
cieszenie się
urokami
życia. Gdzie tutaj
miejsce na walkę i
na cierpienie? No,
może dwa
tysiące lat temu, w
zupełnie innych
uwarunkowaniach
kulturowych i
społecznych, słowa
największego
ewangelisty pogan
miały jakiś
sens. Ale dzisiaj?!
Dzisiaj jesteśmy już
w zupełnie innym
miejscu
społecznego
rozwoju.
To
„zupełnie inne
miejsce społecznego
rozwoju” znalazło
swoje
odzwierciedlenie
także w pewnym (na
szczęście już
umierającym,
bo niewytrzymującym
próby życia) nurcie
chrześcijańskim,
nazwanym teologią
sukcesu.
Oto dobry Bóg,
kierujący się
miłością do swoich
dzieci, pragnie
abyśmy byli
wyłącznie zdrowi,
bogaci i przystojni.
Ma nam się
zwyczajnie we
wszystkim dobrze
wieść, bo On jest
przecież po
naszej stronie.
W tym
kontekście,
teologia sukcesu
świetnie wpisuje się
(wpisywała się?) w
coraz bardziej
nadymany
balon
konsumpcjonizmu,
będący - podobno -
głównym motorem
gospodarczego
rozwoju bogatych
państw zachodu.
Konsumpcjonizmu
rozumianego jako
kreowanie w naszych
umysłach coraz to
nowych
potrzeb, w
najprzeróżniejszych
dziedzinach życia. I
tak, jeżeli
wczasy, to na
Bermudach, bo tylko
tam można najlepiej
zregenerować
nadszarpnięte siły.
Jeżeli masz kłopot z
nietrzymaniem moczu
-
oto super tabletka,
po zażyciu której
wstydliwy problem
zniknie jak
ręką odjął. Jeżeli
masz pralkę bez
funkcji ważenia
prania oraz
możliwości
dorzucania brudów w
trakcie - jesteś
narażony na tak
poważne
niedogodności, że
MUSISZ wymienić ją
na model
posiadający powyższe
„zdolności”. Jeżeli
posiadasz stary
samochód... jeżeli
mieszkasz w
postkomunistycznym
bloku z wielkiej
płyty, a nie w
apartamencie lub
własnej willi...
jeżeli...
jeżeli... jeżeli...
to koniecznie
POTRZEBUJESZ to
zmienić,
najlepiej zaciągając
w tym celu kredyt
bankowy we...
frankach
szwajcarskich.
Gdy
myślisz inaczej,
jesteś
staroświeckim,
niemodnym,
nieasertywnym,
ograniczonym
umysłowo
człowiekiem,
krzywdzącym siebie i
swoją
rodzinę, zmuszaną do
jeżdżenia
rozklekotanym
samochodem na wczasy
do Pcimia, że już o
praniu brudów i
nietrzymaniu moczu
nie
wspomnę. A szczęście
przecież należy się
każdemu jak psu
micha! Szczęście,
rozumiane jako
posiadanie rzeczy
oraz posiadanie
świętego spokoju.
Wsiąkliśmy
w ten sposób
myślenia i
przeżywania ze
szczętem, czyż nie?
Najlepiej widać to
przy okazji
sytuacji, które nam
to „szczęście”
zakłócają. Uchodźcy,
zmiany klimatyczne,
terroryści,
pojawianie
się opornych na leki
bakterii i
wirusów... O, wtedy
potrafimy
stawać się twardzi i
domagać się od czynników
wyższych
– to znaczy od Pana
Boga, władz
państwowych, służby
zdrowia,
Kościoła etc. -
podjęcia
zdecydowanych
działań, mających
nam
ciepełko dorabiania
się i spokoju życia
za wszelką cenę
przywrócić.
No a
tutaj ten
nieszczęsny werset,
zacytowany Paweł ze
swoją „walką
o Ewangelię” i
„łaską przyjmowania
cierpienia”. Jego
słowa
ocierają się o
skandal, prowokację
albo o chorobę
psychiczną!
Czy się mylę?
Konformizm
i hedonizm powodują,
że ślepniemy. My,
chrześcijanie!
Ślepniemy,
ponieważ wygoda
doczesności oraz
chęć dorabiania się
za wszelką
cenę odjęły nam
zdolność do
najbardziej
elementarnych
refleksji.
Refleksji, że nadzy
się rodzimy i
nadzy umieramy,
że najważniejszą
sprawą w
chrześcijaństwie
jest kochanie Boga
ponad wszystko, a
drugiego człowieka,
tak jak samego
siebie. To
takie banalne, a
jednak...
Kochanie
Boga? Oczywiście!
Byle jednak się z
tym przesadnie nie
afiszować,
nikogo z tym nie
konfrontować
(jeszcze narazimy
się na obrazę
czyichś uczuć
religijnych) i
najlepiej, żeby nikt
nas z tego, tzn.
naszego kochania
Boga, nie
przepytywał. No bo
gdyby zapytał, to co
byśmy mieli do
powiedzenia? Że
chodzimy do kościoła
(tego
prawdziwego!) od
czasu do czasu?
Zmawiamy
„ojczenasza”? Albo
wręcz odwrotnie -
nie zmawiamy, tylko
coś Mu krzyczymy
„własnymi
słowami”, niestety
często niechlujnie,
bez ładu i składu i
szacunku? Posyłamy
dzieci na religię?
Śpiewamy „Boże coś
Polskę” albo
„Cudowną Bożą
łaskę”? Co byśmy
powiedzieli?!
Kochamy
Boga? Fajnie, ale co
to znaczy?
Szczególnie w
zestawieniu z
amokiem
dorabiania się
nowego domu,
samochodu i pralki z
najnowszą funkcją
suszenia, prasowania
i układania na
półkę?
A
drugi człowiek? Ten,
z którym w naturalny
sposób się spotykamy
w
pracy czy na klatce
schodowej. Czy jego
los w najmniejszym
stopniu
nas dotyka? Mam na
myśli na przykład
kwestię jego
zbawienia. Czy
rzeczywiście kochamy
go jak siebie i w
związku z tym
jesteśmy
gotowi zrobić wiele,
żeby choć spróbować
go zainspirować
myślą,
że nie ma nic
ważniejszego i
piękniejszego w
naszej egzystencji
nad pokój z Bogiem?
Czy jednak nie
będziemy sobie tym
zawracać
głowy, ponieważ
życie jest tak
trudne i tak
absorbujące,
szczególnie w
kontekście złotówki
słabnącej do
franka...
Niezależnie
od czasów i
kulturowych
uwarunkowań, jeżeli
Chrystus jest dla
Ciebie i dla mnie
kimś najważniejszym,
to fakt ten będzie
ZAWSZE
widoczny i słyszalny
w naszym życiu!
Nasza miłość do
Zbawiciela
i wdzięczność za
uratowanie będą
znajdowały
odzwierciedlenie w
naszych
priorytetach, w tym,
czego pragniemy, o
czym myślimy, do
czego dążymy, i
wreszcie - o czym
komunikujemy. Czemu?
To proste.
Co w sercu - to i na
ustach! A to w
praktyce oznacza, że
będziemy
„walczyli o
Ewangelię”, gdyż ona
mówi o zbawieniu w
Chrystusie
(a nie ma sprawy
ważniejszej niż ta)
oraz będziemy z
powodu tejże
Ewangelii, w taki
czy inny sposób
cierpieli, ponieważ
wiadomość,
że Bóg tak pokochał
świat, iż poświęcił
swojego Syna, po to
żeby każdy, kto Mu
zaufa, nie zginął,
ale otrzymał wieczne
życie, jest tak
niezwykła, że
powoduje w ludziach
reakcje silne i
skrajnie różne.
Także takie, które
będą owocowały
poniżaniem,
drwiną, brakiem
awansu, a w
niektórych
sytuacjach
więzieniem lub
nawet męczeństwem.
Myślę
sobie, że zacytowane
powyżej słowa
Apostoła Pawła są
dla mnie
znakomitym testem.
Testem mogącym
pokazać, kim
naprawdę jestem.
Czy jestem
człowiekiem, który
swoje wartościowanie
ludzi, spraw i
rzeczy opiera o
perspektywę
wieczności, czy może
jestem kimś, dla
kogo najważniejsze
jest to, co tu i
teraz? To łatwo
sprawdzić!
Łatwo i... niełatwo.
Łatwo - bo wystarczy
„zaglądnąć do
duszy”, zobaczyć kto
i co absorbuje moje
pragnienia i mój
czas.
Niełatwo - bo
potrzeba odwagi,
czasem heroicznej,
żeby na to
„zaglądnięcie” się
zdobyć.
Cierpienie...
Sęk
w tym, iż to rzecz
na tym padole nie do
uniknięcia. Zawsze z
cierpieniem będziemy
się w jakiejś formie
zmagać. Pytanie
tylko,
za kogo i za co
jesteśmy gotowi
cierpieniu stawić
czoło? Oraz -
jakiemu cierpieniu,
z czego
wynikającemu? Czy
podejmiemy
dyskomfort
ciężkiej pracy od
świtu do nocy, żeby
irracjonalnie,
nieustająco
podnosić własną
stopę życiową, czy
może wybierzemy
dyskomfort
„biedy” i
jednocześnie
posiadania czasu dla
rodziny? Czy
wybierzemy
niedogodność
nienawistnego
strachu przed
uchodźcami,
zagrażającymi naszej
wygodzie bytowania,
czy raczej
niedogodność
zobaczenia w nich
ludzi, w większości
potrzebujących
jakiejś
pomocy? I czy
wreszcie miłość i
zaufanie Ojcu będą
nas
inspirowały do
ryzyka wskazywania
na Syna, tym
wszystkim, z którymi
się spotykamy; czy
raczej wybierzemy
ryzyko celebrowania
martwej
tradycji i wmawiania
sobie, że może jakoś
to będzie, bo
przecież
jest tylu jeszcze
gorszych niż my? Kim
więc jestem?
Tekst
pierwotnie ukazał
się na http://nieboiziemia.pl/.
Wykorzystano
za
pozwoleniem. ■