Słowo i Życie nr
                  4/2012



Wojciech Lemke

Zamiast kary łaska

Odkąd pamiętam, zawsze miałem pragnienie, aby kochać i być kochanym. Chociaż było nas w domu sporo (jestem najmłodszym z siedmiorga rodzeństwa), to jakoś nie mogłem tego doświadczyć i bałem się też okazywać swoje uczucia. Rodzice od najmłodszych lat prowadzili nas do kościoła, ale nic z tego nie wynosiłem. Tym bardziej widząc dookoła zachowanie ludzi religijnych, nic mnie tam nie ciągnęło. Z tamtych lat pamiętam jedynie to, że syn marnotrawny „był umarły, a ożył” (Łk 15,32).

Chciałem żyć inaczej. Zacząłem czytać książki filozoficzne, uprawiać sport - od podnoszenia ciężarów po sztuki walki, jeździłem na koncerty rockowe itp. Ale to nie karmiło mojej duszy. Czułem się bardzo samotny. Wstrząsnął mną wypadek mojego serdecznego kolegi, który wpadł pod pociąg i ledwo uszedł z życiem, a wszyscy przyjaciele go zostawili. Wtedy zrozumiałem, że przyjaźń bywa bardzo pozorna i tak naprawdę to nikomu na nikim nie zależy. W domu też byłem świadkiem różnych sytuacji (alkohol, płacz, wstyd, krzyki) i powiedziałem sobie, że jak dorosnę, to nigdy taki nie będę. Ale rzeczywistość okazała się mniej różowa i zacząłem iść dokładnie tą samą drogą. Kiedy byłem w wojsku, doszło do tego, że na każdej przepustce musiałem być pijany - tylko takich ludzi uważałem za szczęśliwych. Matka wylewała łzy na mój widok. Moje życie towarzyskie kręciło się wokół dyskotek, klatek schodowych i takiego „kręgu kolesi”. I wcale nie było mi z tym dobrze. Miewałem myśli samobójcze, bo po co komu taki człowiek...

Po zakończeniu służby wojskowej wpadłem z deszczu pod rynnę. To, co się wtedy działo, to był koszmar. Wychodziłem z domu na chwilę, a wracałem po trzech dniach w skarpetach. Wiele razy obiecywałem sobie, że się zmienię. Najlepszą ku temu okazją miał być Nowy Rok, ale to było złudne. Niestety, nie było lepiej i tak leciał rok za rokiem. Spowiedź też mnie nie zmieniała, gdyż najdalej po tygodniu byłem w tym samym miejscu. Pewnego dnia, gdy po upiciu się wracałem do domu, doszło do mnie, że jestem Bogu coś winien, że będę musiał stanąć przed Nim i zdać rachunek ze swojego życia. Słyszałem głos wewnątrz, ale nikogo nie widziałem i byłem w szoku. Byłem pewien, że musi spotkać mnie jakaś kara: samochód mnie potrąci czy jakaś doniczka spadnie na głowę. Następnego dnia pojechałem do mojego kolegi, którego nie widziałem przez całą służbę wojskową. I tam właśnie usłyszałem Dobrą Nowinę o Jezusie, że On żyje i chce zmienić moje życie. Było to dla mnie niesamowite. Jak dziecko cieszyłem się z tego, co usłyszałem. Dlaczego nikt mi o tym wcześniej nie powiedział? Od tego dnia rozwiązany został mój problem papierosowo-alkoholowy, jakbym nigdy w życiu nie pił i nie palił. Ale to był dopiero początek. Biblia mówi, że „jeśli się kto nie narodzi na nowo, nie może ujrzeć Królestwa Bożego” (J 3:3). Wiedziałem, że musi nastąpić moment mojego osobistego spotkania z Jezusem, że powinienem podjąć jakąś decyzję.

Moje życie uległo zmianie: nie piłem, nie paliłem, czytałem Biblię, zacząłem kłaniać się sąsiadom. Jakby łuski opadły z moich oczu i widziałem wszędzie ślady Boga. Wiedziałem jednak, że ten właściwy moment jeszcze nie nadszedł. Stało się to po około półtora miesiącu. 20 czerwca 1988 roku oddałem swoje życie Bogu. Powiedziałem: Panie Jezu, zmień moje życie, ja już nie chcę tak żyć. „Bo jeśli ustami swoimi wyznasz, że Jezus jest Panem, i uwierzysz w sercu swoim, że Bóg wzbudził go z martwych, zbawiony będziesz” (Rz 10,9) – mówi Boże Słowo. I tak się stało. Tak spokojnej nocy jak wtedy, jeszcze w życiu nie miałem, a gdy się obudziłem, wiedziałem że poprzedniego dnia wydarzyło się coś wielkiego. Byłem tak szczęśliwy, że gdyby nie moje uszy, miałbym uśmiech dookoła głowy. Od tamtej pory Jezus stał się dla mnie ponad wszystko. Z Nim wybierałem żonę, z Nim rodziły się nasze dzieci. Z naszych czterech synów trzech jest już dorosłych i też wybrali drogę za Jezusem. Jestem szczęśliwy. Kocham i jestem kochany.

Dziś dziękuję Bogu, że zamiast należnej mi kary, spotkała mnie tak wielka Jego łaska. Bóg jest niesamowity, robi wszystko, by człowiek nie zginął, ale miał życie wieczne. Kolega, z którym kiedyś pracowałem, powiedział, że jestem w czepku urodzony, skoro takie rzeczy dzieją się w moim życiu, a on ma gorzej, bo niczego takiego nie doświadczył. Ale przecież każdy człowiek ma taką możliwość, póki żyje na tej ziemi. „Tak bowiem Bóg umiłował świat, że Syna swego Jednorodzonego dał, aby każdy, kto w Niego wierzy, nie zginął, ale miał życie wieczne” (J 3:16). „Chrystus Jezus przyszedł na świat, aby zbawić grzeszników” (1 Tm 1:15). Dlatego chcę głosić tę Dobrą Nowinę, by każdy mógł ją usłyszeć i zdecydować, czy przyjmie, czy odrzuci ten Boży dar.



Copyright
© Słowo i Życie 2012