Rafał
Piekarski
Jak
uderzenie
piorunem
Urodziłem się
i
wychowałem w
Kołobrzegu. W
rodzinie, w której o
Bogu nie mówiono,
po prostu On nie
istniał. Moi rodzice
rozeszli się, kiedy
miałem 6
lat. Pamiętam ojca
pakującego książki w
dużym pokoju i mój
płacz, że „wszyscy
zabierają mi tatusia”.
W swojej naiwności
nie rozumiałem, że
tatuś znalazł sobie
inną rodzinę, z którą
postanowił
zamieszkać...
Duży wpływ na
moje
wychowanie miał mój
dziadek, Włodzimierz
Turowski. Dbał o to,
żebym nie odczuwał
zbyt boleśnie braku
ojca, stąd długie,
wspólne wycieczki po
Polsce, wczasy w
górach, inwestowanie w
moją
edukację, spacery po
plaży i niekończące
się rozmowy o życiu. W
szkole radziłem sobie
bardzo dobrze, dzięki
czemu moja mama
zostawiała mi sporo
swobody w dokonywaniu
osobistych wyborów.
W wieku 14
lat ten
spokojny świat wokół
mnie zaczął się walić.
I to nie z powodu
jakiejś tragedii, ale
dlatego, że zacząłem
zadawać samemu sobie
trudne pytania, na
które nie znajdowałem
odpowiedzi. Przez
następnych kilka lat
szukałem czegoś
stałego, na czym
mógłbym
budować swój system
wartości; czegoś, na
czym mógłbym oprzeć
swoje życiowe wybory.
Moje poszukiwania
zawiodły mnie w stronę
licznych fascynacji
muzycznych,
książkowych i
teatralnych. W pewnym
momencie główną rolę w
moim życiu zaczął
odgrywać teatr.
Marzyłem o studiach na
PWST. Marzyłem o
zaszyciu się gdzieś z
grupą ludzi i wspólnym
poznawaniu świata,
którego efektem
miałyby
być ciekawe spektakle.
Miałem nadzieję, że
poprzez teatr zacznę
też wreszcie rozumieć,
o co w tym życiu
chodzi i odnajdę
równowagę, za którą
wtedy już bardzo
tęskniłem.
Niestety,
teatr
– jakkolwiek
fascynujący – nie
spełniał moich
oczekiwań.
Szukałem więc
dalej „tego
czegoś”, w
bardziej
niebezpiecznych
rejonach. I
odnalazłem – na
jakiś czas –
spokój. Za namową
koleżanki
sięgnąłem pewnego
dnia po Bhagavad
Gitę i moje życie
zaczęło się
radykalnie
zmieniać. Ta
święta
księga była
podstawą wiary
ludzi, których w
tamtym czasie
można
było spotkać w
centrum każdego z
większych miast w
Polsce –
Hare Kriszna,
jednego z
odłamów
hinduizmu.
Zacząłem żyć
zgodnie z ich
zasadami:
wstawanie o 5.00,
mantrowanie,
przygotowanie
wegetariańskiego
posiłku,
ofiarowanie
jedzenia bogom,
czytanie Bhagavat
Gity, wyjazdy do
świątyni HK w
Gdańsku. Nagle
wszystko zaczęło
mieć sens, moje
życie się
uspokoiło, miałem
poczucie, że po
raz pierwszy w
życiu znalazłem
to „coś”; że już
nie muszę się
błąkać i szukać w
nieskończoność
prawdy i sensu, bo
mogę oprzeć swoją
przyszłość
o stały i
konkretny system
wartości.
Pewnego
dnia w swoim liceum
zorganizowałem
spotkanie Hare
Kriszna dla
młodzieży. Przyszedł
na nie Zbyszek
Milkiewicz, mój
dawny
przyjaciel ze szkoły
podstawowej. Choć
chodziliśmy teraz do
tego
samego liceum, nie
mieliśmy ze sobą
bliższego kontaktu.
Wiedziałem
tylko, że Zbyszek od
jakiegoś czasu
chodził do innego
Kościoła i
że swoją wiarę
traktował bardzo
poważnie. Po
spotkaniu
zamieniliśmy ze sobą
kilka słów. Okazało
się, że Zbyszek,
podobnie jak ja,
myśli o studiach
językowych.
Postanowiliśmy
spotykać się
regularnie – ja
miałem pomagać mu w
niemieckim, a
on mi w angielskim.
I tak raz, dwa razy
w tygodniu
spotykaliśmy się
na anglo-niemieckich
konwersacjach, a
każde nasze
spotkanie kończyło
się dyskusją na
temat wiary w Boga i
tego, co w życiu
jest
najważniejsze.
Z czasem
zorientowałem
się, że wiara Zbyszka
nie była czymś
wyuczonym, a żywą
relacją
z Jezusem. Ilekroć o
Nim opowiadał, miałem
wrażenie, że mówi mi
o kimś, kogo dobrze
zna, a ja próbowałem
przeciwstawić jego
opowieściom swoją
wystudiowaną wiarę w
kogoś, kto był mi
odległy, obcy,
niedostępny. Zbyszek
nie atakował mnie, nie
próbował walczyć na
argumenty, po prostu
opowiadał o tym, jak
pewnego dnia Chrystus
go zbawił i dał mu
nowe życie, wolne od
ciągłego zabiegania o
przychylność Boga,
wolne od strachu przed
śmiercią, życie pełne
wolności i pokoju.
Choć filozofia Hare
Kriszna zakłada, że
chrześcijaństwo jest
jedną z wielu dróg do
tego samego Boga,
zacząłem mieć
wątpliwości. Coś nie
zgadzało
mi się w obrazie Boga,
który z miłości do
człowieka oddaje
siebie samego po to,
aby zapłacić karę za
ludzki grzech.
Zacząłem
wyrywkowo czytać
Biblię, starając się
przekonać samego
siebie,
że Chrystus w swoim
nauczaniu mówił
praktycznie o tym
samym, o
czym czytałem na
kartach Bhagavad Gity.
Jednak coś nie dawało
mi
spokoju. Mój dopiero
co uporządkowany świat
jasnych wartości i
zasad zaczął się
trząść w posadach,
mantrowanie nie
sprawiało
mi już tej co kiedyś
przyjemności, a moja
filozofia co rusz
rozbijała się o obraz
Boga umierającego za
mnie na krzyżu.
Któregoś
wieczoru, po
kolejnej
anglo–niemieckiej
konwersacji zbierałem
się do wyjścia,
kiedy Zbyszek włączył
płytę z muzyką Milesa
Davisa. Znów
zaczęliśmy rozmawiać o
Bogu i relacji z Nim,
o wolności.
Próbowałem przekonać
Zbyszka, że choć nasze
drogi różnią się,
to i tak idziemy do
tego samego Boga i
pewnego dnia spotkamy
się po
drugiej stronie
wieczności. W pewnym
momencie Zbyszek
spojrzał na
mnie i pełnym spokoju
głosem powiedział:
„Nie, Rafał, ja i ty
nie modlimy się do
tego samego Boga”. To
było dla mnie jak
uderzenie piorunem. W
głębi serca
wiedziałem, że on ma
rację,
że nie można obok
siebie postawić
Jezusa, umierającego
za nas na
krzyżu, i innych
bogów, którzy nie
zrobili nic, aby nas
uwolnić
od ciągłego poczucia
winy, że nie jesteśmy
wystarczająco
sprawiedliwi aby
zasłużyć sobie na
zbawienie. Tego
wieczoru w
milczeniu wróciłem do
domu. Odłożyłem
korale, przy pomocy
których mantrowałem
każdego dnia 16 razy
po 108 korali, i
położyłem się spać.
Następnego
dnia wstałem
jak zwykle wcześnie
rano, ale zamiast
przygotować
wegetariański
posiłek i ofiarować go
bogom, sięgnąłem po
Pismo Święte,
stojące na mojej półce
z książkami. Kiedy je
otworzyłem,
znalazłem na pierwszej
stronie dedykację od
pastora Piotra Karela
z
Kościoła Chrystusowego
dla mojego dziadka!
Okazało się, że
Biblia ta została
wręczona mojemu
dziadkowi – wówczas
dyrektorowi PSS Społem
– w 1978 roku „za
pomoc w odzyskaniu
obiektu sakralnego”, w
którym po dziś dzień
mieści się
siedziba
kołobrzeskiego zboru –
Kościoła, do którego
uczęszczał
Zbyszek. Zacząłem
czytać i w ciągu
następnych kilku dni
Bóg
przemawiał do mnie z
kart Bożego Słowa jak
nigdy wcześniej.
Czytając fragment z
Listu do Efezjan
2:8-10 uświadomiłem
sobie, że
jestem grzesznikiem i
potrzebuję łaski, aby
uwierzyć w to, co
Jezus uczynił dla mnie
na krzyżu. Krótko
potem zawierzyłem
swoje
życie Chrystusowi, a
dwa miesiące później
wyjechałem na swój
pierwszy
chrześcijański obóz,
organizowany przez
Fundację Słowo
Życia (dziś Fundację
PROeM), na którym
poznałem Agnieszkę,
moja
przyszłą żonę.
Rok później
przeniosłem
się na studia do
Warszawy, gdzie razem
z Agnieszką
współpracowaliśmy z
Fundacją Słowo Życia.
Na czwartym roku
studiów oboje
podjęliśmy decyzję, że
chcemy służyć Bogu
całym naszym życiem.
Po ślubie i
skończonych studiach
wyjechaliśmy na staż
do Southeast Christian
Church w Louisville,
Kentucky, a po
powrocie podjęliśmy
pracę w Fundacji,
która
właśnie zakupiła i
wyremontowała ośrodek
w Zakościelu. Kilka
lat później, w wyniku
działań tej Fundacji,
w Tomaszowie
Mazowieckim powstała
Społeczność
Chrześcijańska „Tomy”,
której mam przywilej
posługiwać jako pastor
przełożony.
W
ciągu ostatnich
kilku lat pracy w
Fundacji i w
Kościele Bóg wiele
nas uczył. Mieliśmy
lepsze i gorsze
momenty, ale po dziś
dzień
centralnym punktem
naszej służby Bogu i
ludziom jest
docieranie z
Ewangelią do ludzi,
żyjących z dala od
Boga, i prowadzenie
ich w
relacji ze
zmartwychwstałym
Chrystusem. Bóg
pozwolił nam
widzieć,
jak życie wielu z
nich zmienia się pod
wpływem Ewangelii.
Bóg dał nam obfite i
spełnione życie. I
tego pragniemy
również
dla trójki naszych
dzieci: Wojtka,
Agatki i Adasia.
Dlatego
największym naszym
marzeniem pozostaje
zobaczenie tego, jak
każde z
nich we właściwym
dla siebie czasie
powierzy swoje życie
Jezusowi.
Wdzięczni za to, co
za nami, żyjemy w
przeświadczeniu, że
najlepsze ciągle na
nas czeka.■
Copyright
©
Słowo i Życie 2012
|
|
|