O
życiu i służbie, śmierci i Niebie
- rozmowa
z Georgem Bajeńskim
Bronisław
Hury: Rok 2005 to Twoje okrągłe jubileusze: 65. urodziny
i 40-lecie służby dla Chrystusa. Mieszkasz aktualnie w Kanadzie, a
urodziłeś się...
George
(Jerzy) Bajeński: W 1940 roku w Hrubieszowie. To był czas
wojny.
Twoi
rodzice byli wierzący?
Moi
rodzice wychowali się w prawosławiu. Tata urodził się i mieszkał
we wsi Chańki koło Bielska Podlaskiego. Pewnej zimy jacyś ludzie
zastukali do ich drzwi i zapytali, jak dojść do Biełek. Mój
dziadek Piotr popatrzył na tych zmęczonych i zmarzniętych ludzi i
kazał swojemu nastoletniemu synowi Pawłowi zawieźć ich saniami.
Okazało się, że oni szli na nabożeństwo i tak oto mój
tata po raz pierwszy usłyszał Ewangelię. Spodobało mu się,
zaczął bywać na nabożeństwach i nawrócił się. To były
lata dwudzieste, początki Kościoła Chrystusowego w Polsce.
Mama
(z d. Doroszkiewicz) mieszkała w okolicy Milejczyc, śpiewała w
chórze cerkiewnym w Żerczycach. Była wdową z dwuletnią
córeczką Niną. Jako krawcowa przez pewien czas szyła w
Biełkach. Tam usłyszała Ewangelię i nawróciła się. Tata
nawrócił się wcześniej jeszcze jako nastolatek, mama nieco
później. Pobrali się już po nawróceniu.
Jak
więc znaleźli się w Hrubieszowie?
Wiem,
że w latach 1938-39 rodzice mieszkali w Warszawie przy ulicy
Nowogrodzkiej. Jak wybuchła wojna, tata został zmobilizowany. W
wojsku był tylko dwa tygodnie, bo wojsko się rozsypało i tata
został zwolniony. Rodzice opuścili okupowaną Warszawę i wyjechali
w Lubelskie. Tata usługiwał jako ewangelista w Muratynie i
okolicach Hrubieszowa.
Pamiętasz
coś z wojny?
Byłem
za mały. Wiem, że pewna wierząca kelnerka przypadkowo usłyszała
rozmowę przy stoliku: “Nam treba z tym Bajeńskim skińczyty”.
Przybiegła do naszego domu i powiedziała: „Bajeńscy uciekajcie”.
Wtedy pojechaliśmy do Chełma. Stamtąd pamiętam już, że jakieś
wojsko przychodziło, w rogu mieszkania broń składali. Dla
3-letniego chłopca było to po prostu ciekawe, nie bałem się. W
Chełmie skończyła się dla nas wojna. Mieszkaliśmy niedaleko
bożnicy żydowskiej i bazaru. Pamiętam, jak się ludzie cieszyli.
To był maj 1945.
Opuściliście
wtedy Chełm...
Chyba
już w czerwcu 1945 pojechaliśmy do Gdańska. Pamiętam długą
podróż pociągiem towarowym i przejazd przez pontonowy most
na Wiśle. Zamieszkaliśmy najpierw w Gdańsku-Oliwie przy ul.
Moniuszki. Potem w budynku Kościoła Baptystów przy ul.
Dąbrowskiego, gdzie tata pastorował razem z br. Dziekuć-Malejem.
Pamiętam, że naprzeciwko był park i stał tam prawdziwy niemiecki
czołg. Przy kaplicy były magazynowane medyczne i żywnościowe
produkty (rozdzielane przez Kościół w ramach pomocy UNRRA).
Pewnej nocy jacyś ludzie próbowali obrabować ten magazyn.
Mieszkaliśmy na I piętrze. Baliśmy się, że mogą nas pozabijać.
Była jesień i akurat mieliśmy w domu dużą dynię. Tata zrzucił
ją przez okno. Gruchnęła jak bomba i to odstraszyło złodziei.
Gdy
Kościół Chrystusowy wznowił swą działalność, tata był
bardzo w to zaangażowany. Pamiętam uroczystość otwarcia zboru
przy ul. Liebermana w mieszkaniu wynajmowanym na I piętrze. Niedługo
po tym władze przydzieliły nam poniemiecką kaplicę przy ul.
Menonitów, była zrujnowana i trzeba było ją odbudować.
Jak
to się stało, że opuściliście Gdańsk?
Mój
starszy brat Tolek zachorował na gruźlicę i został skierowany do
sanatorium w Otwocku. Moja siostra Danusia i ja też byliśmy
zagrożeni, więc lekarz skierował nas do tzw. prewentorium w
Świdrze. A nasza dobra, opiekuńcza mamusia wynajęła sobie
mieszkanie w Świdrze, by nas doglądać. Tata został w Gdańsku, by
prowadzić zbór na ul. Liebermana i odbudowywać kaplicę przy
ul. Menonitów.
Gdy
stan naszego zdrowia uległ poprawie, pojechaliśmy do Bydgoszczy, bo
tata rozpoczynał tam pracę Kościoła Chrystusowego przy ul. Zduny
10. Tata dojeżdżał z Gdańska, a my zamieszkaliśmy u pewnej
Kaszubki na ul. Hetmańskiej. Nabożeństwa prowadzone były
przeważnie przez miejscowego br. Trojanowicza, ale często
przyjeżdżał też br. Kazimierz Muranty i jego ojciec (mieszkali w
pobliskim Inowrocławiu).
Jesienią
1950 roku nastał trudny czas aresztowań przywódców
Kościoła. Mojego tatę aresztowali w Gdańsku. Przez trzy czy
cztery miesiące nie wiedzieliśmy nawet, gdzie on jest. Wtedy
mamusia podjęła decyzję o wyjeździe do Ostródy. Mieszkała
tam nasza najstarsza siostra Nina, która wtedy była już żoną
Wincentego Bryćko. Zamieszkaliśmy w budynku zborowym Kościoła
Baptystów przy ul. Nadrzecznej 3.
Wiedzieliście,
że tata został aresztowany, ale nie wiedzieliście gdzie jest?
Tak.
Aresztowania miały miejsce w całej Polsce. W Gdańsku aresztowano
br. Waszkiewicza, w Warszawie br. Sacewicza, br. Winnika i innych.
Pamiętam dobrze, jak w Bydgoszczy SB przyszło na rewizję.
Przejrzeli wszystko w mieszkaniu, skonfiskowali korespondencję,
zdjęcia, Biblie i wszelką literaturę chrześcijańską. Następnego
dnia przyszli do szkoły i w obecności nauczyciela wypytywali mnie o
ojca. Taty nie było prawie półtora roku. Dopiero w szpitalu
mogłem go odwiedzić.
Dlaczego
tata był w szpitalu?
Schorzenia
serca i wątroby, ogólne wycieńczenie organizmu w wyniku
warunków więziennych. Być może dlatego tatę wypuszczono
wcześniej. Br. Jerzy Sacewicz wciąż był w więzieniu, więc jak
się trochę tata podkurował, zaczął dojeżdżać do Warszawy, by
wesprzeć pracę zboru na ul. Puławskiej 114.Wraz z br. Mikołajem
Kobusem prowadzili remont budynku. A my wciąż mieszkaliśmy w
Ostródzie. Po śmierci Stalina, latem 1953 roku całą rodziną
przyjechaliśmy do Warszawy. Zamieszkaliśmy na ul. Puławskiej 114
na czwartym piętrze, na poddaszu, potem na parterze, potem na I
piętrze.
Szkołę
średnią kończyłeś już w Warszawie?
Na
Mokotowie w szkole Królowej Jadwigi chodziłem do ostatniej
klasy podstawówki. Potem byłem uczniem Gimnazjum im. T.
Rejtana (1954-1958).
Kiedy
podjąłeś świadomą decyzję pójścia za Chrystusem?
Wydawało
mi się, że do mojego nawrócenia potrzeba dużego wstrząsu,
wielkiego przeżycia. Ale nic takiego się nie wydarzyło. Kiedy
czytałem o cichym Bożym przemawianiu do Eliasza, ten cichy głos
przemówił i do mnie. Podziękowałem Panu Bogu, bo
wiedziałem, że to On do mnie przemawia. To był wrzesień 1957
roku. W tym też miesiącu zostałem ochrzczony w rzece Wiśle w
okolicy Bukowa pod Warszawą. Mój tata ochrzcił wtedy oprócz
mnie Janka Tołwińskiego, Jurka Sacewicza i kilka innych osób.
Studiowałeś
w Ameryce. To była niezwykła rzecz jak na tamte czasy. Jak to w
ogóle było możliwe?
W
1957 roku w zborze na ul. Puławskiej w Warszawie pojawili się
amerykańscy misjonarze z Teksasu i jeden z Niemiec. Oni pierwsi
rzucili myśl o szkole w Ameryce, ale ja miałem jeszcze rok szkoły
średniej. To był ciekawy kontakt, ale się nie utrzymał.
W
1958 r. zacząłem studia w Chrześcijańskiej Akademii Teologicznej
(wówczas w Chylicach pod Warszawą i tam mieszkałem w
akademiku.). Wtedy br. Paweł Bajko podjął starania, by zaprosić
do Eastern Christian College czterech studentów z Polski.
Zaproszenia otrzymały cztery konkretne osoby ze Zjednoczonego
Kościoła Ewangelicznego. Negocjacje z Urzędem do Spraw Wyznań
trwały ponad rok. Nikomu nie dali pozwolenia na wyjazd, ale bracia
nie ustawali w swoich zabiegach. Latem 1959 roku, gdy byłem na
zjeździe młodzieży w Gdańsku, zadzwonił tata, że jest
potwierdzenie, że otrzymamy paszporty, żebym wracał do domu.
Przestraszyłem się.
Znałeś
angielski?
Nie.
Znałem niemiecki. Ale natychmiast zapisałem się na kurs
angielskiego. Uczyłem się półtora miesiąca. Tylko Kostek
Jakoniuk i ja dostaliśmy paszporty. 17 października 1959
wypłynęliśmy Batorym z Gdyni. Podróż trwała jedenaście
dni.
Wiedzieliście,
że ktoś was tam spotka?
Mój
tata skontaktował się z wierzącymi w Montrealu, którzy nas
mieli spotkać w porcie. Ale nie wiedzieliśmy, kto to będzie.
Nikogo tam nie znaliśmy.
Gdy
statek stał już przy nabrzeżu, spostrzegliśmy w tłumie, tuż
przy burcie dwóch mężczyzn. Jeden z nich trzymał czarną
książkę. „To wygląda jak Biblia” – powiedział któryś
z nas. Stali ze dwa piętra niżej, ale usłyszeli to nasze „Biblia”
i zawołali: „Kostek, Jurek”.
Jakie
były pierwsze wrażenia?
Z
pewnością było tam zamożniej. W Montrealu pierwszy raz w życiu
jadłem banana - smakował. Wielkie drapacze chmur w Nowym Jorku
wyglądały przerażająco. Czuliśmy się zagubieni, ale serdeczność
wierzących dodawała nam otuchy. Siostra Adela Bajko była bardzo
gościnna, ich dzieci były wtenczas małe, atmosfera taka rodzinna –
bardzo to nas ujmowało. Cieszyło nas, gdy już w pierwszą
niedzielę po przyjeździe na nabożeństwie anglojęzycznym,
rozpoznawaliśmy melodię i włączaliśmy się do śpiewu.
Amerykanom się to także podobało i nawet z Kostkiem w duecie
śpiewaliśmy po polsku. Gdy R. Steever - pastor zboru w Bel Air, nie
znający ani słowa po polsku, zaprosił nas do swojego domu, s.
Adela Bajko napisała nam na karteczkach, jak jest po angielsku
chleb, nóż, masło... i czas iść do domu.
Gdzie
studiowaliście?
Najpierw
w Eastern Christian College w Bel Air, Maryland. Mieliśmy też sporo
praktyki kościelnej. Lato spędzaliśmy na różnych
kościelnych obozach młodzieżowych. Prowadziliśmy lekcje biblijne,
opowiadaliśmy o życiu Kościoła w Polsce, odwiedzaliśmy Kościoły.
Na początku wyjeżdżaliśmy z br. Bajko czy z którymś z
profesorów, później sami. W roku 1961 otrzymałem list
od dyrektora „Word of Life”. Pisał, że był w Warszawie w
Kościele u mojego taty. Zaprosił mnie na obóz młodzieżowy
do Schroon Lake koło Nowego Jorku. Tam po raz pierwszy usłyszałem
pieśń “Ring the Bells”. Spodobała mi się i śpiewałem ją
później tak często, że po dzień dzisiejszy dla wielu
jestem George “Ring the Bells” (nazwisko Bajeński w Ameryce jest
trudne do wymówienia).
Czy
czuliście, że jesteście z „innego świata”?
Byliśmy
zza żelaznej kurtyny – tak nas traktowano. Ale ja się tak nie
czułem. Przyjechałem z Polski, która była moim krajem, i
innego świata nie znałem. Dla mnie Polska nie była za żadną
kurtyną.
Swoją
żonę Verę poznałeś w Ameryce?
Br.
John Huk zaprosił Kostka i mnie na Boże Narodzenie i Nowy Rok. Był
on pastorem rosyjskojęzycznego Kościoła Ewangelicznych Chrześcijan
w Toronto w Kanadzie. Znał mojego tatę i kiedyś był w Polsce.
Mieszkaliśmy w jego domu i tak poznałem jego córkę Verę.
Wtedy nic jeszcze nie zapowiadało, że będziemy małżeństwem. Br.
J. Huk współpracował z br. Genem Dulinem, założycielem
TCM. Później, byłem wielokrotnie przez nich zapraszany.
Podróżowałem z nimi. Vera często akompaniowała mi na
pianinie, gdy ja śpiewałem. I tak przyjaźń nasza się rozwijała.
A później było parę lat korespondencji.
W
roku 1965 wróciłeś do Polski i co?
Zawsze
wiedziałem, że szkolę się w Ameryce po to, by pracować w Polsce.
Kupiłem duży namiot na 300 osób, sprzęt do nagrywania i
nagłośnienia, zgromadziłem pieniądze na samochód. Kupiłem
w Niemczech jednorocznego mercedesa. To był chyba błąd. Mercedes
to bardzo szumnie brzmi i być może trochę kłuł w oczy.
Czy
Twoje amerykańskie doświadczenia nadawały się do zastosowania tu
w Polsce?
Miałem
24 lata. Po studiach biblijnych przez rok szkoliłem głos i uczyłem
się teorii muzyki. Wróciłem do kraju rozśpiewany, pełen
zapału, wrażeń i doświadczeń. Polska w 1965 roku była jednak
trochę inna. Działania młodzieżowe były skromne. Rozpoczęliśmy
od rozśpiewywania Polski. Siostra Adela Bajko przetłumaczyła
wówczas i wydała śpiewnik „Słońca promienie”. To były
pierwsze refreny w języku polskim. Po roku ze strony Urzędu ds.
Wyznań przyszło ostrzeżenie, że za bardzo po amerykańsku
rozśpiewujemy naszą młodzież.
Już
w pierwszym roku po moim powrocie zorganizowaliśmy zimowisko w
Wiśle. Latem 1966 roku mieliśmy pierwszy kurs młodzieżowy w
Szeszyłach. Firmował to zbór na ul. Puławskiej w Warszawie,
a ja organizowałem. Kierownikiem zwykle był Bolesław Winnik albo
Paweł Bajeński, a raz Kazimierz Muranty.
Byłem
związany głównie ze zborem na Puławskiej w Warszawie, ale
miałem legitymację ZKE jako ewangelista i pracownik młodzieżowy
na całą Polskę. Często bywałem w innych zborach.
Na
jakim etapie była wtedy Twoja znajomość z Verą?
W
1968 roku br. Dulin i Huk zorganizowali 30-osobową wyprawę misyjną
za żelazną kurtynę. Byli w Związku Radzieckim, a potem w Polsce.
W tej grupie była też Vera. Po nabożeństwie w Ostródzie
zaprosiłem ją na przejażdżkę, pokazałem miasto, jezioro. I
oświadczyłem się jej. Miałem przy sobie zakupiony jeszcze w
Ameryce pierścionek – pasował na jej palec. Gdy następnego dnia
pokazała go swojemu tacie, usłyszała: „No tak, córko, a
co dalej? My jutro wyjeżdżamy z Polski”. Potem nie widzieliśmy
się przez półtora roku. Dopiero w październiku 1969 roku
pojechałem do Kanady, a nasz ślub odbył się 31 grudnia.
Wyjeżdżałeś
do Toronto z nastawieniem, że już tam zostaniesz?
Nie.
We wniosku o wydanie paszportu wpisałem wyjazd w celach
matrymonialnych. Musieliśmy zmienić datę ślubu, bo nie dostałem
paszportu. Władze polskie zaproponowały, żeby ślub odbył się w
Polsce. Dopiero za drugim czy trzecim razem wydali mi paszport.
Wspomnę
jeszcze o pożegnaniu na Okęciu. Pamiętam, jak powiedziałem do
mamy, że jak już odlecę, to ona sobie odpocznie. Mama spojrzała
na mnie, wskazała ręką do góry i powiedziała: „Synku, ja
już tam odpocznę”. Dwa tygodnie później odeszła z tego
świata. Mama nie chorowała, nikt się tego nie spodziewał. Miałem
trudny dylemat. Obawiałem się komplikacji z paszportem i wizą,
więc nie byłem na pogrzebie.
Po
ślubie przyjechaliście do Polski?
Pierwsze
sześć miesięcy byliśmy na walizkach. Podróżowaliśmy po
Ameryce, odwiedzaliśmy Kościoły, mówiliśmy o naszej pracy
w Polsce. Do Polski przyjechaliśmy w czerwcu 1970 roku. Vera z
paszportem amerykańskim, ja z polskim. Wróciliśmy już we
dwójkę do tej samej pracy, którą prowadziłem
przedtem. Zamieszkaliśmy w Warszawie, najpierw tu na ul. Puławskiej,
później na Sadybie.
Jak
to było z ośrodkiem w Ostródzie?
Od
1966 organizowaliśmy tzw. kursy młodzieżowe w różnych
miejscach: Szeszyły, Świętajno, Lidzbark Warmiński, Stecówka
na Kubalonce. Poszukiwaliśmy jednak miejsca stałego. Ostróda
okazała się najlepsza. Bo i miasto ciekawe, i był tam zbór,
i Dom Opieki „Betania”. Był już domawiany temat kupna
gospodarstwa przy ul. Plebiscytowej. Gdy w lecie 1971 roku mieliśmy
kurs młodzieżowy w Lidzbarku Warmińskim, pewnego dnia całą
blisko 100-osobową grupą pojechaliśmy do Ostródy.
Usiedliśmy na skarpie nad jeziorem, śpiewaliśmy, modliliśmy się.
Mieliśmy wtedy gości z USA. Przedstawiliśmy im ideę kupna tej
działki. Weszliśmy do stodoły, pomodliliśmy się na klepisku i
powierzyliśmy sprawę w Boże ręce. Ci ludzie pomogli nam zebrać
środki na zakup i tak powstał pierwszy oficjalny kościelny ośrodek
młodzieżowy w Ludowej Polsce.
Zdecydowaliście
się jednak wrócić do Ameryki?
Planowaliśmy
powiększenie rodziny. W ZKE były napięcia i starcia. SB
interesowało się Kościołem. Moja żona była obywatelką
amerykańską, więc oboje byliśmy dla nich interesujący. Za naszym
pośrednictwem docierała do Polski pomoc finansowa dla Kościoła,
na przykład fundusze na przeniesienie w 1967 roku kaplicy przy
Puławskiej z pierwszego piętra na parter. Chcieliśmy jakoś
uporządkować nasze kontakty w USA. Chciałem też dokończyć
studia. Miałem licencjat, a chciałem zdobyć tytuł magistra.
Wyjechaliśmy
w roku 1973, w 1974 urodził się nam Beniamin, w 1975 otrzymałem
obywatelstwo amerykańskie i ukończyłem
seminarium, uzyskując tytuł magistra teologii.
Układaliście
swoje życie i służbę w Ameryce...
Robiliśmy
to z udziałem br. Bajko, którego ceniłem i cenię po dzień
dzisiejszy. Mój pobyt w Ameryce rozpoczął się od kontaktów
z nim. Proponowałem, żeby nazwać wtedy naszą służbę Polską
Misją. Ale on nie był na to gotowy, pozostał przy Departament of
Mission Eastern Christian College, a ja działałem jako Ring the
Bells Polish Mission. Pracowaliśmy wśród tych samych
Kościołów, w zgodzie i porozumieniu, ale niezależnie.
Dużym
epizodem w Twojej służbie było radio.
Gdy
byliśmy jeszcze w Eastern Christian College w latach 60., br. Bajko
rozpoczął przygotowywać przy naszej współpracy programy
radiowe w polskim języku. Potem przez wiele lat prowadził je br.
Bolesław Winnik. W roku 1978 Ring the Bells Polish Mission i
Department of Mission połączyły się i wtedy przejąłem
odpowiedzialność za misję przez radio. W 1980 roku przenieśliśmy
tę służbę radiową do Toronto i postanowiliśmy połączyć naszą
polską radiową służbę z rosyjską, ukraińską i białoruską.
Zaczęliśmy funkcjonować pod nazwą Global Mission Radio
Ministries.
Nadal
odwiedzaliście Polskę...
Do
Polski przyjechaliśmy w 1975 roku już z Benem. Dostaliśmy polską
wizę, ale nie na stały pobyt, więc co trzy miesiące wyjeżdżaliśmy
do Niemiec, aby ją odnowić.
Organizowaliśmy
różnego rodzaju pomoc charytatywną, duchową, materialną.
Zwłaszcza
podczas kryzysu...
Początek
lat 80. był dla Polski bardzo trudny. Sklepy pustoszały.
Jesienią1981 roku zaczęliśmy w naszym środowisku propagować
myśl, by udzielić zborom w Polsce jakiejś pomocy przynajmniej na
święta Bożego Narodzenia. Pierwszy kontener z żywnością
przyjechał na ul. Puławską w Warszawie dokładnie 12 grudnia.
Myśmy to wszystko z Ameryki załatwili. Zakupiliśmy produkty w
Danii i ten kontener przyjechał stamtąd. Wraz z transportem
przyjechał pracownik TCM, pastor jednego z amerykańskich Kościołów
i ja. Było dużo podniecenia i pracy. Kontener rozładowywano do
późnej nocy, a następnego dnia zaskoczył nas stan wojenny.
Chcielibyśmy
zapytać o coś bardzo osobistego. Czy pytanie o śmierć syna nie
będzie zbyt bolesne?
Nie
będzie. Gdy ludzie pytają nas, czy mamy dzieci, często odpowiadam,
że tak, że mamy syna Beniamina, ale chwilowo nie ma go z nami, bo
jest już w wieczności. Miał czternaście i pół roku, gdy
szedł do szkoły, uległ wypadkowi i do domu nie wrócił... I
w tym momencie rozmówca zwykle przeprasza i wycofuje się.
Wtedy mówię, że my chcemy o tym rozmawiać. Ben był młodym
wierzącym człowiekiem i mocno wierzę, że on jest teraz w innej
rzeczywistości, jest z Panem Bogiem. Vera i ja tą wiarą żyjemy,
że tylko chwilowo nie jesteśmy razem.
Ben
w pewnym sensie nadal żyje na ziemi, nie tylko w duchowym wymiarze.
Podpisanie zgody na przeszczep jego organów nie było łatwe...
To
był trudny dla mnie moment. Tego poranka odprowadziłem Bena do
pociągu. Miał około 15 km do szkoły. Dojeżdżał pociągiem,
później autobusem. I jeszcze kawałek pieszo - tam, na
przejściu dla pieszych uderzył go mikrobus. Naprzeciwko szkoły był
szpital, więc pomoc była natychmiast. Po 20 minutach zadzwoniono do
nas ze szpitala, prosząc o szybkie przybycie. Podjeżdżając do
miejsca wypadku zauważyliśmy kałużę krwi (pisała o tym Vera -
„Dziedzictwo miłości”, Słowo i Życie nr 3/2004 – red.). W
szpitalu natychmiast podszedł do nas lekarz. Był tam kapelan
szpitalny i policjant. Powiedziano nam, że stan naszego syna jest
bardzo poważny, że nie wróci do domu. Dwóch lekarzy
już wystawiło orzeczenie, ale czekano jeszcze na trzecie. Gdy
trzeci lekarz potwierdził śmierć kliniczną, zwrócono się
do nas z pytaniem, czy podpiszemy zgodę na przeszczep jego organów.
Vera szybciej zareagowała, ja poprosiłem, żeby się wstrzymać, bo
chciałem się najpierw pomodlić. Nie było to łatwe, ale za moment
i ja się zgodziłem. Poszliśmy z lekarzem na salę operacyjną. I
tam jeszcze raz przy lekarzach i pielęgniarkach pomodliliśmy się.
I to był koniec. Jego nerki, rogówki, zastawki wzięto dla
innych...
Po
jakimś czasie zaczęliśmy otrzymywać listy. Z Instytutu dla
Niewidomych dostaliśmy list dziękczynny - rogówki zostały
przeszczepione z powodzeniem jednemu a później drugiemu
młodemu człowiekowi i pacjenci widzą. Jedna nerka została
przeszczepiona komuś w Kanadzie, a druga pewnemu panu ze Szkocji.
Nazwisk ani adresów nie ujawnia się, ale znajomi skojarzyli
fakty i poznaliśmy człowieka, który ma nerkę Bena.
Rozmawialiśmy z nim. To wierzący człowiek. Nie traktowaliśmy go,
jako części ciała naszego syna, ale dziękowaliśmy Bogu, że Ben
jest teraz z Nim, a fragmenty „jego namiotu” przydały się innym
ludziom.
Czy
rozmawialiście wcześniej z Benem na ten temat?
Gdy
Ben miał 14 lat, Vera robiła prawo jazdy, a przy egzaminie jest też
pytanie o zgodę na przeszczep swoich organów w razie wypadku.
Ona wtedy rozmawiała z Benem na ten temat. Ben zachęcał ją,
mówił, że to jest bardzo szlachetne, bardzo dobre. Dlatego,
gdy się to stało, Vera była tak zdecydowana.
Jak
śmierć syna zmieniła Wasze spojrzenie na życie?
Zawsze
wierzyliśmy temu, co Ewangelia mówi na temat życia
wiecznego. Że to ciało nasze, ten namiot nasz w jednej chwili, w
okamgnieniu zostanie kiedyś przemieniony. Ale teraz stało się to
nam szczególnie bliskie. Po śmierci Bena nauka o powtórnym
przyjściu Pana Jezusa i życiu wiecznym stała się dla nas jeszcze
bardziej droga i cenna. Bardzo realne stało się dla nas, że gdy
Chrystus Pan przyjdzie, wierzący w jednej chwili, w okamgnieniu będą
przeniesieni w nową rzeczywistość, w której teraz nasi
zmarli bliscy przebywają i oczekują na nas. Często mówię o
tym.
Na
czym teraz polega Wasza służba?
Naszym
głównym celem jest dzielenie się Ewangelią zarówno w
Europie, jak i w Ameryce. Zaczynaliśmy od radia. Lata 80.były
okresem humanitarnej pomocy. Był też przejściowy etap służby dla
niepełnosprawnych, organizowaliśmy przyjazd Joni, uczestniczyliśmy
w służbie, którą teraz prowadzi Joni & Friends Polska.
I cieszymy się z tego. Mieliśmy swój udział również
w działalności Fundacji „Słowo Życia” (aktualnie PROeM).
Przyczyniliśmy do działalności pastora Kazika Barczuka wśród
ludzi żydowskiego pochodzenia. Pamiętam, jak przywiozłem do Katowic br. Davida Reagana, jak on zachęcał nas do rozpoczęcia tej
pracy. Braliśmy udział w wielu kościelnych, misyjnych
przedsięwzięciach w Środkowej i Wschodniej Europie i po dzień
dzisiejszy pomagamy. Ostróda Camp wciąż leży nam mocno na
sercu. Chcemy, zanim pójdę na emeryturę, pomóc
przekształcić go w całoroczny ośrodek WKCh. To jest takim naszym
mocnym akcentem. Leży nam na sercu również służba
ProEcclesia, chcemy pomagać nowo powstającym zborom.
Najbliższa
sercu jest Polska, ale wspomagamy też Boże dzieło na Białorusi,
Ukrainie, Litwie i w Czechach. Staramy się dostosowywać do tego, co
jest teraz potrzebne. Nie chcemy niczego narzucać pastorom ani
Kościołom, ale być im pomocą.
Jaką
masz wizję dalszej polsko-amerykańskiej współpracy?
Polacy
mają swoją specyfikę. Wiadomo, że nie lubili, gdy ktoś ze
Wschodu im dyktował, co i jak robić. Był też okres zachłystywania
się Zachodem. Każdy przyjazd kogoś z Zachodu wzbudzał posłuch.
Teraz Polacy zaczynają brać sprawy w swoje ręce. I w gospodarce, i
w polityce, i w Kościele. I ja to doceniam. Modlę się tylko,
żebyśmy byli mądrzy i potrafili współpracować z innymi.
Żebyśmy poszukiwali wspólnego dobra. Widzę, że czasem zbyt
mocno akcentowana jest wśród nas niezależność i mówiąc
tak po polsku „każdy sobie rzepkę skrobie”. To bardzo ważne,
żebyśmy się uczyli współdziałania. Dlatego podoba mi się
nazwa Wspólnota Kościołów Chrystusowych. Bo Kościół
to nie jest „solówka”. To nie jest sposób na
zaistnienie pastora czy przywódcy, który będzie
wszystkim dyktował. Tu nie powinno być centralizacji, ale właśnie
wspólnota. To cechowało chrześcijan pierwszych wieków,
a efektem była „przychylność całego ludu”. I tego dzisiaj daj
nam, Boże, jak najwięcej.
Polacy,
czyli Europejczycy, mają coś do zaoferowania światu. Logo naszej
misji Global Missionary Ministries symbolizuje dwukierunkowość.
Lubię jeździć ulicą, na której odbywa się ruch w dwóch
kierunkach. Dwukierunkowość jest też potrzebna i przydatna w
misji. Przyjmujemy coś od kogoś, ale też w zamian coś mu dajemy.
Stąd nasze motto: „We are blessed by helping
others. Others are blessed by helping us” (Jesteśmy
ubłogosławieni przez to, że pomagamy innym. Inni są błogosławieni
przez to, że nam pomagają). ■
Oprac. N.H.
Copyright ©
Słowo i Życie 2006