w y w i a d
Byliśmy tylko kanałem
W. Andrzej Bajeński: Cieszymy się, że po dłuższej przerwie znowu odwiedziłeś Polskę. Ten
rok jest dla Ciebie szczególny – obchodzisz 80. urodziny...
Gene Dulin: Tak, urodziłem się 13 lipca 1925 roku w stanie Indiana w USA.
Ożeniłeś się bardzo młodo...
O tak. Oboje byliśmy jeszcze
dzieciakami. Lenora miała 20 lat, ja 21. A w grudniu tego roku mija 58 lat
naszego małżeństwa.
I macie dwie córki.
Tak. Vanita i Karlita są
chrześcijankami. Pracowały z nami w TCM (Vanita znacznie dłużej). Obie nadal są
bardzo aktywne w służbie chrześcijańskiej.
Opowiedz trochę o swoim dzieciństwie.
Urodziłem się w domu z drewnianych
bali. Mój ojciec był farmerem. W czasie wielkiego kryzysu gospodarczego, aby
utrzymać rodzinę, kupił ciężarówkę i zajął się transportem produktów rolnych.
Potem przeprowadziliśmy się do miasteczka, gdzie poszedłem do szkoły. Moja
matka była nominalną baptystką, a ojciec nie był związany z żadnym Kościołem.
Praktycznie więc ja i moja siostra byliśmy wychowywani bez Kościoła.
Jak wobec tego zostałeś
chrześcijaninem?
Sporadycznie odwiedzałem Kościół
Chrystusowy. Mój ojciec pracował 7 dni w tygodniu, więc i ja w każdą niedzielę
miałem różnorodne obowiązki. Pewnego niedzielnego poranka, kiedy jak zwykle
przystępowałem do pracy, jeden z lokalnych polityków zatrzymał się przy naszym
domu i oświadczył mojemu ojcu, że jeżeli nie przestanie zadawać mi pracy w
niedzielę, to on nie zagłosuje na niego (ojciec kandydował na szeryfa!). Odtąd
już nie musiałem pracować w niedzielę i mogłem chodzić do Kościoła. W wieku 16
lat przyjąłem Chrystusa jako Pana i Zbawiciela, zostałem ochrzczony i wiodę
chrześcijańskie życia do dnia dzisiejszego.
I zostałeś kaznodzieją.
Wcześniej byłem w wojsku. Wtedy często
mówiło się o tzw. okopowych nawróceniach. Żołnierze nawracali się wskutek
strachu i ciężkich doświadczeń wojennych. Ja jednak takiego nawrócenia
okopowego nie przeżyłem. Po prostu po wojnie zdecydowałem, że będę kaznodzieją.
Nie potrafię powiedzieć, kiedy i w jakich okolicznościach wytworzyło się we
mnie to przekonanie. Rozczarowało to bardzo mojego ojca, który chciał, żebym
został weterynarzem. Wszystko przygotował i zaplanował. Kupił farmę, gdzie
chciał założyć szpital zwierzęcy, planował wysłać mnie do szkoły, abym jako
weterynarz wrócił na rodzinną posiadłość.
Pracę kaznodziejską zacząłeś w lokalnym
Kościele?
Byłem kaznodzieją w małym kościółku w
okolicy. W dniu naszego ślubu zostałem pastorem naszego Kościoła i służyłem tam
przez jakiś czas. Później przeniosłem się do innego Kościoła, który był bliżej
Cincinnatti Bible Seminary, gdzie studiowałem. Studia ukończyłem w 1950 roku, a
w Kościele pracuję do dziś.
Zostałeś także misjonarzem...
To ciekawe, bo zawsze twierdziłem, że
nigdy nie będę misjonarzem. A powodem tego była moja niechęć do pozyskiwania
funduszy. Nie chciałem jeździć i prosić o pieniądze, żeby móc gdzieś pojechać i
robić coś dla Pana. Zawsze więc zakładałem, że będę pastorem i kaznodzieją,
który wspiera misjonarzy, ale sam nie chciałem nim być. Bóg jednak ma swoje
plany i sposoby. Spotkałem człowieka oddanego Bogu, który zachęcił mnie do
przeprowadzenia się do Toronto, by pomóc tam zakładać nowe Kościoły. Toronto
było wtedy najszybciej rozwijającym się miastem na świecie, a mieliśmy tam
zaledwie jeden mały zbór. Przenieśliśmy się więc do Toronto, znaleźliśmy
wsparcie jako misjonarze i w sześć lat założyliśmy sześć nowych zborów. Wtedy
też poznałem Johna Huka, który wzbudził w nas prawdziwe zainteresowanie
Wschodnią Europą.
John Huk pochodził z Polski, ale
mieszkał w Toronto...
Urodził się na Białorusi, miał polski
paszport, ale czuł się Rosjaninem. Przewodził rosyjskojęzycznemu zborowi w
Toronto. Ta znajomość otworzyła moje oczy na sytuację Kościoła w krajach
komunistycznych i pod wieloma względami zmieniła całe moje życie, pokazała nam
wiele potrzeb i możliwości służby w Europie Wschodniej.
Wybrałeś się więc w pierwszą podróż do
Związku Radzieckiego i Polski?
Tak. Był rok 1963. Brat Huk zaprosił
mnie żebym pojechał z nim do Polski i Rosji. Ani on, ani jego zbór, ani my nie
mieliśmy na to funduszy. Ale wiedziałem, że Bóg chce żebyśmy pojechali.
Rozesłaliśmy listy do po całej Ameryce. Nadeszła pierwsza odpowiedź - trzy
centy, mniej niż koszt znaczka pocztowego. Nie wiedzieliśmy jak to
zinterpretować: czy było to wszystko, co miała wdowa, czy tajemnicze przesłanie
na temat tej podróży. Ale nadeszły kolejne koperty. Dostaliśmy więcej, niż było
potrzeba na koszty podróży i opłacenie hotelu. Mogliśmy więc pomóc zborom w
Związku Radzieckim i tu, w Polsce.
Odwiedziliście Moskwę...
Wylądowaliśmy w Leningradzie. Tego się
nie da zapomnieć. Lecieliśmy radzieckim samolotem. Na pokładzie było sześciu
pasażerów. Stewardesa nie miała mikrofonu, więc każdemu z nas po kolei
powtarzała instrukcje. Wylądowaliśmy w całkowitej ciemności. Przeszliśmy przez
wszystkie trudy graniczne. Nazywam ten okres „ciemnymi czasami”, bo tym był
komunizm dla Związku Radzieckiego, Polski i całej Wschodniej Europy.
Z czasem nawiązałeś wiele kontaktów i przyjaźni. W jaki
sposób, jako TCM, wspomagaliście wtedy Kościoły we Wschodniej Europie?
Naszą wizją było generalnie wspieranie
Kościołów w Europie Wschodniej w obliczu zagrożenia, jakim był dla nich
komunizm. Byliśmy przekonani, że wszelka pomoc z naszej strony będzie zachętą
dla zborów i konkretnych wierzących. Kiedy mówiłem, że Amerykanie modlą się o
wierzących w Europie Wschodniej, widziałem radość i łzy w oczach ludzi – to był
bardzo namacalny i budujący efekt. Znaleźliśmy wiele sposobów niesienia pomocy.
Wspieraliśmy finansowo zbory w praktycznie wszystkich krajach Europy
Wschodniej. Zaopatrzyliśmy wielu pastorów w samochody. Kupowaliśmy też w
sklepach dewizowych wiele lokalnych produktów, oddając je później w ręce
Rosjan, którzy mogli je odsprzedać za ruble. To były całkowicie legalne
działania i w ten sposób dziesiątki tysięcy dolarów zamieniliśmy na ruble i
przekazaliśmy zborom w Związku Radzieckim. Dzięki temu karmiono głodnych,
rozdawano leki, zakładano nowe zbory (nie jestem w stanie zweryfikować tego,
ale mówiono mi, że było ich 72).
W Polsce też mamy takie „pomniki” Waszej działalności. Zbory
w Grudziądzu, Ciechanowie czy Płocku swoje kaplice zawdzięczają m.in. Wam, jako
pierwszemu sponsorowi....
Zawsze wszystkim przypominam, że my
byliśmy tylko kanałem, przez który chrześcijanie w USA decydowali się wspomagać
dzieło Chrystusowe tutaj. My byliśmy tylko kanałem, przez który Bóg przelewał
fundusze z Ameryki do Polski. Pomagaliśmy na wiele sposobów. Dostarczaliśmy
także żywność, leki, papier. Gdy zbór na Puławskiej potrzebował więcej miejsca,
pomogliśmy powiększyć kaplicę poprzez wykupienie kilku mieszkań. Pamiętam, że
tam, gdzie dziś jest kazalnica, był kiedyś podwórkowy parking.
Powróćmy do Związku Radzieckiego. W
Polsce mieliśmy stosunkowo dobry dostęp do Pisma Świętego, ale w Rosji bardzo
brakowało Biblii. Wiem, że dużo zrobiliście i
w tej sprawie.
Wydrukowaliśmy w Toronto kieszonkowy
rosyjski Nowy Testament w najmniejszym podówczas formacie. Pamiętam, że te Nowe
Testamenty nazywano z rosyjska „bułoczki” (bułeczki).
Potem - na prośbę braci z Rosji -
wydrukowaliśmy jeszcze mniejszy format. Ten Nowy Testament, mieszczący się w
standardowej kopercie europejskiej, wysyłaliśmy do Rosji pocztą. Przechodził
przez cenzurę i był czytany przez szkło powiększające.
Innym razem zostaliśmy poproszeni o
dostarczenie negatywów rosyjskiej wersji Nowego Testamentu. Syn Jana Huka
znalazł sposób na zrobienie bardzo małych negatywów. Przywiozłem je do Polski,
a ktoś później przemycił je na Ukrainę i do Rosji. Rosjanie przerabiali pralki
na maszyny drukarskie. Szczerze mówiąc nie byliśmy pewni, czy i jak były te
negatywy użyte. A wiele lat później, podczas jednej z konferencji dla
kaznodziejów, podszedł do mnie brat z Ukrainy i powiedział, że on pracował z
naszymi negatywami przez sześć miesięcy...
Po wielu latach zaangażowania w misję w
Europie zdecydowałeś się zakupić piękną posesję koło Wiednia w Austrii - Haus
Edelweiss.
Myśleliśmy o stworzeniu w Europie
miejsca, gdzie nasi pracownicy mogliby mieszkać, a przywódcy Kościołów z Europy
Wschodniej przyjeżdżać na szkolenia.
Posesja nie była piękna, kiedy ją
kupowaliśmy. Budynek był zbudowany wiele lat wcześniej przez rodzinę królewską,
która przyjeżdżała do okolicy na polowania. Podczas wojny armia radziecka miała
w nim swój sztab polowy. Po jej odejściu budynek był całkowicie zdewastowany,
ale ówczesny właściciel adoptował go na dom gościnny, a potem na dom starców.
Kiedy właściciel i jego żona zestarzeli się, zamieszkiwali w małej jego części,
a reszta niszczała...
Gdy po raz pierwszy oglądaliśmy
posiadłość, krzaki rosły tak gęsto, że budynku nawet nie było widać. Okazało
się wtedy, że właściciel zmarł, a jego syn chciał się domu pozbyć. Usiedliśmy
więc i po negocjacjach zakupiliśmy go za około 125 tys. dolarów.
Dzisiaj prawdopodobnie wart jest miliony...
Kiedy szedłem na emeryturę w 1991 roku,
jego wartość szacowano na 4 miliony dolarów. Od tego czasu powstały nowe
budynki, a stare powiększono, więc prawdopodobnie całość jest warta
przynajmniej 6 milionów. Tak więc Bóg, przy udziale braci i sióstr ze Stanów
Zjednoczonych, doprowadził do tego zakupu. Teraz, gdziekolwiek jestem w tej
podróży po Polsce, wszędzie spotykam osoby, które były w Haus Edelweiss. To
miejsce stało się wspaniałym błogosławieństwem. Kiedy ja przeszedłem na
emeryturę w 1991 roku, dr Tony Twist objął prowadzenie ze wspaniałą wizją i
wielce rozszerzył działalność TCM. Obecnie Haus Edelweiss służy ponad 500
studentom z Europy Wschodniej i byłych republik Związku Radzieckiego.
Ostatnio również z krajów muzułmańskich...
Tak, jest kilka krajów muzułmańskich, w
których TCM szkoli chrześcijańskich przywódców. Obecnie zabiega też o
europejską akredytację jako teologiczna instytucja edukacyjna. Dotychczas
dyplomy nadawane były przez Cincinnati Bible Seminary (tam właśnie się
uczyłem). Tak oto mały podupadły dom, który nabyliśmy w 1971 roku, stał się pokaźną
posiadłością. A co najważniejsze, jest wspaniałym miejscem pomocy dla
chrześcijańskich przywódców i liderów ze Wschodniej Europy.
Znam wiele świadectw pozytywnego wpływu Haus Edelweiss na
wiele osób w Polsce. Nie tylko z Kościołów Chrystusowych, ale z całej naszej
ewangelicznej rodziny. Podjąłeś w swoim czasie dobrą decyzję.
Jeszcze raz podkreślam, że to Bóg nas
prowadził, a my tylko korzystaliśmy z szansy, jaką On nam dał.
Od 14 lat jesteś na emeryturze. Jak
wygląda emerytura kaznodziei-misjonarza?
Tuż po przejściu na emeryturę przez
kilka miesięcy nie zajmowałem się niczym. Pomalowałem tylko dom. Pracowałem
fizycznie i to dla mnie było dobre. Później pewien młody człowiek, z którym
współpracowałem wcześniej w ramach TCM, zaoferował mi pracę na pół etatu jako
konsultanta w dużej agencji, zajmującej się obsługą finansową Kościołów. Praca
polegała na pomaganiu lokalnym zborom w zdobywaniu funduszy na budowę nowych
budynków. Tak oto przez pięć kolejnych lat wraz z Lenorą pracowaliśmy na pół
etatu. Bardzo mi to odpowiadało, bo korzystając z doświadczeń w TCM, byłem w
stanie pomagać wielu zborom w ich rozwoju. Koło naszego domu w Plainfield w
Indianie jest zbór, który miał około 200 członków. Mieli mały budynek, ale
posiadali właściwą wizję i pomogliśmy im wybudować nowy budynek. Dzisiaj mają
około 1300 członków. Było to możliwe w dużej części dzięki nowemu budynkowi.
Takich świadectw Bożego działania mamy z tego pięcioletniego okresu dużo
więcej. To był wspaniały czas w naszym życiu, ale i ten okres zdecydowaliśmy
się zakończyć - po raz drugi przeszliśmy na emeryturę. Zaangażowaliśmy się w
działania Plainfield Christian Church, który przez lata wspierał naszą pracę.
Zbór ten miał wtedy około 600 członków. Dzisiaj na nabożeństwach mamy około
1800 osób. Jest to więc już tzw. megakościół. To wspaniały Kościół z wielkim
sercem dla okolicznych ludzi. Przykładem tego jest aktualnie budowany dom dla
ubogiej rodziny. Pomagamy wielu ludziom w potrzebie. Wspieramy misje i
misjonarzy na całym świecie.
O ile mi wiadomo, Wasz zbór jest prawie legendarny, jeśli
chodzi o wspieranie działań misyjnych.
Od początku byliśmy zborem bardzo
misyjnym. Aktualnie 20 procent naszego zborowego budżetu jest przeznaczone na
najróżniejsze misje, czyli z blisko milionowego rocznego budżetu oddajemy 200
tys. dolarów na cele misyjne. Uwzględniając inne projekty, przeznaczamy ogółem
około 28 procent naszych przychodów zborowych na misję.
Kiedy przeszedłem na emeryturę,
postanowiłem nie angażować się już w zbieranie funduszy na cele misyjne. Wiele
osób prosiło mnie o pomoc, ale uważałem, że moja w tym rola jest zakończona.
Ale półtora roku temu usłyszałem o Centrum Rozwoju Kościoła „ProEcclesia”. Ta
nowa inicjatywa w Polsce mnie w szczególny sposób zainteresowała. Inicjatora
znałem przecież od jego dzieciństwa, ufałem mu i wiedziałem, że działa mądrze i
odpowiedzialnie. Pomyślałem, że moja klasa szkoły niedzielnej mogłaby wesprzeć
ten projekt. Zaprezentowałem im ten pomysł, a oni entuzjastycznie zdecydowali
się go wesprzeć. Wygląda na to, że moja misja jednak jeszcze się nie
skończyła...
Nauczasz w szkole niedzielnej?
Tak. Mam 100-osobową grupę dorosłych w
wieku od 30 do 80 lat. Są to bardzo oddani Bogu ludzie, spotykamy się co
tydzień o godzinie 8 rano, przed nabożeństwem, na lekcję biblijną!
Uczestniczyłeś w tegorocznej
Konferencji WKCh. Jakieś obserwacje?
Byłem pod wrażeniem młodych pastorów,
których tam poznałem. Podobał mi się ich sposób bycia i rozumowania,
zainteresowanie i oddanie służbie. Był taki okres, że przywódcy zborowi w
Polsce mieli tendencję robienia tego, co im nakazywano. Ale ci pastorzy nie
bali się wyrażać własnych opinii, zabierali głos w dyskusji, mają swoje
przemyślenia. A to jest bardzo ważne. Kazania i wykłady, których miałem okazję
słuchać, były bardzo dobrze przygotowane. Uważam też, że dążenie do
samowystarczalności finansowej zborów jest dobrym kierunkiem. Zagraniczne
fundusze mogą pomóc rozpocząć pracę i przyśpieszyć rozwój, ale nie mogą na
dłuższą metę utrzymywać zborów. Każdy musi bowiem dojrzeć do momentu, kiedy staje
na własnych nogach i nie zależy od zewnętrznej pomocy. Widziałem, że w tym
kierunku wielu pastorów podąża i podobało mi się to. W całym waszym Kościele w
Polsce macie aktualnie mniej więcej tylu członków, co nasz zbór w Plainfield.
Wielkie zadanie przed wami.
Masz za sobą 80 lat życia, pełnego sukcesów w służbie.
Gdybyś miał szansę je powtórzyć, czy coś byś zmienił?
Prawdopodobnie straciłem wiele czasu
„bawiąc się”, zamiast pracować. Z drugiej strony, czasami pracowałem zbyt
ciężko, szkodząc w ten sposób własnej służbie. Misjonarz może być - bez
doraźnych konsekwencji - najleniwszym człowiekiem na ziemi, bo nikt mu nie jest
w stanie powiedzieć, że za mało pracuje. Może opowiadać dobre historyjki, które
zapewnią mu dopływ funduszy, ale pracy wcale nie musi wykonywać wiele. Z
drugiej strony, misjonarz może się zapracować na śmierć. Myślę, że bardzo
trudno kaznodziejom i misjonarzom znaleźć równowagę w tych sprawach.
Czy jest coś, o co powinienem był
zapytać, a nie zapytałem?
Nie zapytałeś o rolę rodziny. Moja żona
jest moją prawą i lewą ręką. Przez lata była dla mnie niewyobrażalnym wsparciem
i najlepszą żoną. Wielokrotnie zostawiałem ją w Europie, aby pilnowała tu
spraw, podczas gdy sam wracałem do Stanów Zjednoczonych zbierać fundusze.
Czasami było odwrotnie, ona zostawała w Stanach Zjednoczonych, a ja zajmowałem
się pracą w Europie. Często byliśmy rozdzieleni, ale oboje rozumieliśmy swoje
role i zadania w Królestwie Bożym, wzajemnie się wspierając. Podobnie było z
naszymi córkami. Pamiętam mój pierwszy wyjazd do Związku Radzieckiego.
Posadziłem nastoletnie wtedy córki przed sobą i wytłumaczyłem, że jeżeli by mi
się coś tam stało, to nie chciałbym, by one gniewały się za to na Boga.
Robiliśmy tak, bo rozumieliśmy Jego dla nas zadania, a nasze córki uczyły się
tego od nas i stały się częścią naszej służby. Tak jest do dnia dzisiejszego.
Miałem więc wsparcie rodziny, a to jest bardzo ważne w życiu każdego kaznodziei
i misjonarza. Ktoś kiedyś powiedział, że mężczyzna nigdy nie będzie lepszy od
swojej żony, i myślę, że to prawda.
Mam jeszcze pytanie całkiem „z innej beczki”. Wkrótce
będziemy wybierać nowego prezydenta i parlament. Wiem, że bardzo interesujesz
się polityką. Jakich cech, Amerykanie i Ty osobiście, szukacie w przywódcach,
na których oddajecie swój głos?
Wielu prawdopodobnie chciałoby, żeby
taki polityk był chrześcijaninem. Wartości i zasady chrześcijańskie są bardzo
ważne. Nie jestem jednak przekonany, że bycie chrześcijaninem przesądza o byciu
dobrym politykiem. Jimmy Carter był chrześcijaninem i wyróżniał się wspaniałym
charakterem, ale do dziś jest oceniany jako bardzo słaby prezydent. Jest dużo
lepszy w roli byłego prezydenta. Prezydent Bush jest człowiekiem zasad i
chrześcijaninem. Według niektórych jest uparty, ale on trzyma się zasad i jest
konsekwentny. Myślę, że najlepszy jest prezydent, któremu można ufać,
posiadający wizję, której gotów się poświęcić. Jeżeli jest także
chrześcijaninem, to niewątpliwie atut, ale dla mnie – czym wielu zaskakuję -
nie jest to wymóg konieczny. Bywa, że polityk, deklarujący się jako
chrześcijanin, nie żyje w zgodzie ze swoją rzekomą wiarą i w ten sposób szkodzi
Kościołowi. Przykładem tego był Bill Clinton, który zachowywał się niemoralnie
i zaszkodził wizerunkowi Kościoła, choć był całkiem dobrym prezydentem. Zadałeś
mi bardzo trudne pytanie...
Bo stoimy przed bardzo trudnymi
wyborami w Polsce. Jesteś demokratą czy republikaninem?
Wychowałem się jako demokrata. Mój
ojciec kandydował do służby publicznej z ramienia partii demokratycznej.
Zwykle, kiedy chodzi o programy socjalne, jestem bardziej demokratą, ale w
innych sprawach zdecydowanie republikaninem. Nigdy nie głosowałem na
demokratycznego kandydata na prezydenta USA, więc chyba jestem republikaninem.
Jak - po wieloletniej przerwie -
postrzegasz dzisiejszą Polskę?
Pamiętałem Polskę sprzed 15 lat i
podświadomie oczekiwałem tego samego. Doznałem pewnego szoku, widząc w całym
kraju niesamowite zmiany na lepsze. Nie tylko w Warszawie, ale także w całym
kraju życie jest lepsze. Gospodarstwa rolnicze są schludniejsze, wioski
wyglądają lepiej, drogi są lepsze. Wszystko jest lepsze. Nie mogę uwierzyć, że
aż tyle zmian mogło się dokonać w ciągu 15 lat.
Miałbyś jakieś przestrogi dla nowej generacji kaznodziejów w
demokratycznej Polsce?
Obawiam się, że zbory dążące do wzrostu
mają tendencje, by osiągać to poprzez osłabienie głoszenia ewangelicznego
przesłania. Ewangelia o Chrystusie jest nadzieją dla tego świata i jeżeli
zmienimy albo osłabimy jej przesłanie, niczego nie zyskamy, nawet jeżeli zbór
wzrośnie liczebnie. Obserwuję to w Ameryce, gdzie wiele zborów zajęło się
„rozrywką” i współzawodniczy z kinem i teatrem, aby pozyskać większe tłumy.
Chciałbym widzieć tłumy w zborach i nasz zbór jest dużym zborem, ale w kwestii
głoszenia Ewangelii nie poszliśmy na kompromis. Kaznodziejstwo i nauczanie w
naszym zborze jest nadzorowane przez Radę Starszych do tego stopnia, że bez ich
pozwolenia, na przykład, nikt nie może zastąpić mnie w nauczaniu mojej klasy
szkoły niedzielnej. Jest tak dlatego, bo tak bardzo im zależy na nauczaniu zgodnym
ze Słowem Bożym.
Z drugiej strony, przestrzegałbym
jednak przed trzymaniem się przyzwyczajeń do tego stopnia, by odrzucać
jakiekolwiek zmiany. Widzę to w naszych zborach w Ameryce i na pewno jest to
także prawdą tutaj, w Polsce. „Nigdy tego w ten sposób nie robiliśmy” – nie
szkodzi, spróbujmy czegoś nowego, a może się okazać, że zdobędziemy więcej
ludzi dla Chrystusa. Nasze przesłanie nie może się zmienić, ale nasze metody
muszą się zmieniać, aby wychodzić naprzeciw dzisiejszym potrzebom.
Bardzo dziękuję za rozmowę. ■
W. ANDRZEJ BAJEŃSKI
Copyright
© Słowo
i Życie 2005