numer 3/2002
Copyright
© Słowo
i Życie 2002
Przystanek "Wiara, nadzieja, miłość"
Najczęściej wydaje się nam, że choroby, nieszczęścia i kataklizmy przydarzają
się ludziom z telewizora, albo co najwyżej znajomym znajomych. Trudno sobie
uświadomić, że to nasze życie może nagle, z dnia na dzień, zmienić się nie
do poznania. Wszystko zaczęło się 17 czerwca 2002 około godziny 17. Mieliśmy
z Andrzejem pojechać na koncert do zboru. Kiedy już miałam wychodzić z domu,
zadzwonił telefon. Andrzej poczuł się źle w pracy. Zła diagnoza, niewłaściwe
leki, w efekcie po trzech dniach karetka odwiozła go w krytycznym stanie do
szpitala. Okazało się, że od dawna nie leczone nadciśnienie dało o sobie znać
– udar mózgu. Po kilku dniach ciśnienie z trudem udało się opanować, ból
głowy i wszystkich mięśni zaczął ustępować, była nawet nadzieja na szybki
powrót do domu. Pozostało jednak podwójne widzenie, co skłoniło lekarzy do
wykonania rezonansu magnetycznego mózgu. Stwierdzono krwawienie podpajęczynkowe
– tętniak, tkwiący tam prawdopodobnie od urodzenia, zaczął pękać.
Nagle okazało się, że stawką jest nie szybki powrót do domu, ale przeżycie
kolejnego dnia. Kolejny szpital, diagnozy, rokowania brzmiące jak wyrok, powtarzanie
przez kolejnych lekarzy: „Pani jest świadoma, że mąż może nie dożyć jutra,
i rozumie, że w jego głowie jest cykająca bomba, która w każdej chwili może
wybuchnąć”. Potem było badanie, które samo w sobie stanowiło zagrożenie dla
życia, ale tylko ono mogło potwierdzić lub wykluczyć obecność tętniaka. Potwierdziło,
że jest – niekorzystnie usytuowany i o kształcie utrudniającym zaklipsowanie
go.
Czekanie na operację, dni lęku, czy w ogóle do niej dojdzie. Wreszcie nadszedł
pochmurny dzień, a ja przez osiem godzin przemierzałam korytarze, czekając
na rezultat operacji. Godziny obaw, wysączania się resztek nadziei, a potem
pokój, który nagle szczelnie wypełnił mnie całą. Równo po miesiącu – 17 lipca
około godziny 17 - lekarze wrócili z bloku operacyjnego z wiadomością, że
Andrzej żyje, tętniaka udało się unieszkodliwić, ale było konieczne odłączenie
głównej tętnicy, co grozi powikłaniami. W końcu zobaczyłam Andrzeja: widział,
słyszał, rozpoznawał, uśmiechnął się i wyciągnął rękę.
Trudna lekcja
Wielokrotnie musiałam uznać swoją bezsilność, słabość, ograniczoność, niemoc.
Każdy dzień udowadniał mi, że prawie na nic nie mam wpływu, że nie mam możliwości
przewidzenia czegokolwiek, a tym bardziej zapobieżenia temu. Ale w tym samym
czasie wyraźnie odczuwałam, że to wszystko nie jest niekontrolowanym zbiegiem
zdarzeń, ale wypływa jedno z drugiego w precyzyjnie i optymalnie wytyczonym
czasie i miejscu. Świadoma, że dobry Bóg wie o wszystkim i wszystko może,
co dzień zmagałam się z uznaniem swojej bezsilności.
Dopiero po jakimś czasie przyszło (i to też przerywane atakami paniki i
obaw) przeświadczenie, że mam nie kluczyć i nie starać się tak po ludzku
zabiegać o to, co według mnie dla Andrzeja najlepsze. To był taki wewnętrzny
imperatyw, by nie szukać innego szpitala, lekarza, chirurga. Wiedziałam,
że najlepsze, co mogę zrobić, to ufać, że Bóg o wszystko zadba. Ale jednocześnie
trzeba było odpowiadać na pełne troski rady: żeby postarać się do kogoś dotrzeć,
przenieść do szpitala o lepszej renomie lub skontaktować z doskonałym chirurgiem.
Pamiętam, jak za którymś razem, ku rozpaczy osoby, która chciała jak najlepiej,
powiedziałam: „Nie, nie chcę. Ja wiem, że Andrzeja będzie operował nie tylko
najlepszy neurochirurg w Polsce, ale nawet we wszechświecie”.
Kiedy dzisiaj patrzę na ten miesiąc ścigania się z chorobą, to wszystko
układa się w doskonale dopasowaną budowlę, jak kostki domina ułożone według
ściśle wytyczonej trasy: uderzenie pierwszej przewraca kolejną i kolejną,
i kolejną…
Samotna walka
Najtrudniejszy dla mnie czas to kilka dni poprzedzających operację. Trwało
to chyba od soboty do poniedziałku, ale wówczas były to wieki.
Termin operacji Andrzeja był kilkakrotnie przesuwany. Podawano różne przyczyny:
badanie przepływu krwi w mózgu, odczekanie po skurczu naczyń, brak miejsca
na sali intensywnej terapii. Ale każdego dnia słyszałam też, że jeśli tętniak
pęknie, to nie ma już żadnych szans. I wtedy właśnie ktoś zasugerował, że
może lekarze zwlekają, gdyż oczekują od nas pieniędzy. Jeszcze dziś pamiętam,
jak słysząc to zesztywniałam. Bez dłuższego namysłu odpowiedziałam: „Ale my
na pewno nie damy”. Kiedy jednak odłożyłam słuchawkę, zaczęłam okropnie płakać,
bo wydało mi się to bardzo prawdopodobne. Walczyłam z najciemniejszymi myślami
i powtarzałam sobie wielokrotnie, że niegodne i okropne byłoby powierzenie
życia Andrzeja ludziom, którzy dla pieniędzy są gotowi je narażać. Że byłby
to wyrok wydany też na innych pacjentów, którzy nie mają pieniędzy lub nie
chcą tak postąpić.
Natychmiast pojawiły się też wątpliwości: Czy faktycznie jestem gotowa zwlekać,
aż będzie za późno? Czy mam dość wiary, by do końca nic nie robić? A co będzie,
jeśli Andrzej umrze? Myśli, które mnie osaczyły, nie dotyczyły wytrwania w
tym, o czym dobrze wiem, że jest wolą Boga. Burzyły we mnie wszelką pewność,
pokój i sugerowały, że to nie jest wiara, ale fanatyzm. Tak chyba widziałam
swoje poleganie na Bogu przez tamte dni. Nie jako ufanie Mu, ale jako zaślepienie,
które odrzuca zdrowy rozsądek.
Wiedziałam dobrze, jaka jest moja decyzja. Ale chodziło przecież o życie
Andrzeja, więc następnego dnia powiedziałam mu, że jeśli uzna to za słuszne,
niech da pieniądze lekarzom przez kogoś innego. W istocie bowiem nieważne
było, co oni tak naprawdę myślą czy chcą, ale co my myślimy i co zrobimy.
Byliśmy jednomyślni. Andrzej nie podejrzewał nawet lekarzy o takie zamiary.
W poniedziałek podczas wieczornego obchodu powiedziano Andrzejowi, że za dwa
dni będzie operowany. I tak było.
Wspólna walka
Dwa dni po zabraniu Andrzeja do szpitala była niedziela. Poprosiłam pastora
o modlitwę. Modlił się cały zbór. I to chyba było impulsem do tego, że po
dwóch dniach zaczęłam pisać listy o Andrzeju. Przez miesiąc siadałam codziennie
przed komputerem i pisałam: o Andrzeju, o sobie, o naszym synu, o moich obawach
i lękach. O tym, jak dobry Bóg mnie pocieszał, jak posłał mi obietnicę, której
ja nie umiałam się trzymać. Ale przede wszystkim prosiłam każdego dnia o modlitwę,
o kolejny dzień bojowania, o jeszcze jeden tydzień wołania o Andrzeja, o
wstawianie się za nim do Tego, który wszystko może.
Wracałam ze szpitala pod wieczór, robiłam kubek mocnej herbaty i zaczynałam
pisać. Jeden list rozsyłałam do dwudziestu osób, a każdą z nich miałam na
myśli, kiedy siedząc przed monitorem płakałam czy śmiałam się. Nie umiem tego
wyrazić, ale wszyscy oni są mi dziś bardzo bliscy. Każdego dnia mój dług
wobec nich rósł. Często czułam, że zapewne są już znużeni codziennymi prośbami
o modlitwy, o kolejne sprawy, o następnych ludzi. Ale świadomość ich obecności,
ich czuwania po drugiej stronie ekranu, pisemne odpowiedzi albo telefony
kwadrans po wysłaniu wiadomości były wielokrotnie najlepszym zastrzykiem
sił i nadziei.
Jednak tym, co poruszyło i wzruszyło nas najbardziej, były informacje o
modlitwach osób i zborów, które nie znają Andrzeja. Najpierw była Ostróda
i konferencja pracowników Kościoła. A potem wieści o różnych zborach, które
modliły się o Andrzeja, choć on nigdy tam nie był.
Nie umiem wyrazić wdzięczności, jaką odczuwam wobec tych wszystkich ludzi.
Jestem przekonana, że Bóg od początku chciał powrotu Andrzeja do normalnego
życia. Ale w tym zjednoczeniu w modlitwie jest taka słodycz i radość z tego,
że wspólnie jako dzieci jednego Ojca prosiliśmy Go o naszego brata.
Nadzieja
Pisząc to patrzę na mojego męża i nie przestaję się dziwić Bożym drogom.
Dwa miesiące od dnia, kiedy to wszystko się zaczęło, wracamy do normalnego
życia. Za miesiąc pewnie ktoś postronny z trudem odgadnie, przez co przechodziliśmy.
Taka sytuacja przewartościowuje wszystko. W jednej chwili wyhamowuje to,
co od lat toczyło się dzień po dniu. To czas zważenia, zmierzenia i oszacowania
wszystkiego, weryfikacji poglądów, przyjaciół, wartości, planów. Wielki przystanek
w codziennym życiu.
Były dni, że nie miałam już nadziei, iż kiedykolwiek przestanę zasypiać
i budzić się sama. Tęskniłam za wspólną kawą rano, za spacerem, za zakupami
i rozmową o niczym. O prywatności mieszkania, o trzymaniu się za ręce. Marzyłam
o tym, co wcześniej uznawałam za pospolite i oczywiste. Teraz nasze życie
wygląda prawie jak kiedyś. I całe szczęście, że prawie. Bo teraz każdy z tych
okruchów codzienności stał się dla nas drogocenną perłą.
Był to także czas weryfikacji i przepławiania naszej wiary. I za to jestem
Bogu wdzięczna. Tak łatwo przyszło się pogubić i oziębnąć. Każde z nas po
swojemu a też wspólnie czuliśmy, że brak nam tej pierwszej miłości do Jezusa.
Nie, nie mam zamiaru czegokolwiek tu deklarować (tego też się nauczyłam),
ale mam nadzieję, że nigdy nie zapomnimy wierności, miłości i mocy Boga, których
doświadczyliśmy w tym okresie. Bóg dopomógł, żebyśmy Jemu oddali chwałę,
ale też pomagali innym. Pocieszył, żebyśmy Jego bardziej kochali, ale też
pocieszali innych.
MIRKA WÓJCIK
ANDRZEJ WÓJCIK
Zaniedbania
W swoim życiu zaniedbywałem wiele spraw. Jedną z nich było nadciśnienie.
Nie wziąłem dość poważnie zalecenia lekarza, by łykać jedną tabletkę dziennie.
Skutkiem był udar i wysięk krwi z tętniaka. Inne zaniedbania – dotyczące rodziny
i wiary – także były tragiczne w skutkach. Bo choć kocham swoich najbliższych
i nawróciłem się dwanaście lat temu, to wielokrotnie zawodziłem.
Czekanie
To była dla mnie nowa sytuacja. Miesiąc leżenia w obcym miejscu wśród nieznanych
ludzi i czekanie: na badania, na wyniki, na odwiedziny, na ustąpienie bólu,
na operację i na powrót do domu. Na rzeczy przyjemne i nie.
Urodziny
Tych urodzin nie zapomnę. Po pierwsze ze względu na okoliczności – spędziłem
je w szpitalu, ale przede wszystkim z powodu życzeń. Dostałem harmonijkę z
kilkunastu kartek, na których kilkadziesiąt osób ze zboru napisało życzenia,
modlitwy i słowa pociechy. To dla mnie prawdziwy skarb.
Modlitwy
Myślałem, że w naszym zborze niewiele osób mnie zna, a jeszcze mniej lubi.
Dlatego było dla mnie czymś niesamowitym, kiedy dowiedziałem się, jak wielu
i jak wytrwale modli się o mnie. Potem przyszły wiadomości, że modlono się
o mnie nie tylko w naszym zborze, ale też w miejscach, w których nigdy nie
byłem. Chyba zrozumiałem wtedy, co to znaczy, że Kościół jest rodziną.
Dlaczego
Od lat nie miałem tyle czasu, kiedy nic nie musiałem robić i z czymkolwiek
się spieszyć. Miałem mnóstwo godzin, żeby myśleć o tym, dlaczego tak się stało
i dlaczego Bóg do tego dopuścił. Moją winą było z pewnością to, że się nie
leczyłem. Ale może stało się tak dlatego, że Bóg widział moje życie i chciał
je zmienić. Dzięki temu, że miałem mnóstwo czasu na zastanawianie się nad
tym, co jest w życiu najważniejsze, zrozumiałem coś i postanowiłem bardziej
dbać nie tylko o zdrowie fizyczne, ale przede wszystkim o duchowe, o swoją
relację z Bogiem i innymi ludźmi. Może właśnie to było celem choroby: uratowanie
mojej duszy.
Pokój
Wiedziałem, jakie zagrożenia wiążą się z tą chorobą, ale cały czas miałem
pokój, taki pokój od Boga. Kiedy myślałem o tym, jaki Bóg jest, zaakceptowałem
to, że On wie, co jest dla mnie najlepsze. Byłem pewny, że wrócę do domu,
do rodziny, do zboru, że kiedyś znowu będę pływać kajakiem.
Rodzina
Byli u mnie codziennie, czasem nawet dwa razy. Zawsze pytałem, o której
godzinie przyjdą, bo wtedy mogłem zacząć czekać na nich i cieszyć się dużo
wcześniej. Razem płakaliśmy, ale też śmialiśmy się pomimo diagnoz, czekającej
operacji i stałego zagrożenia.
Powrót
Tydzień po operacji wróciłem do domu. Nadal jestem słabszy niż kiedyś, ale
powoli wracam do normalnego życia i codziennych zajęć. Za miesiąc lub dwa
wrócę do pracy. Ale mam nadzieję, że odtąd ja będę już inny i moje życie też.
Copyright © Słowo i Życie 2002
|